Hapiness na szczęście
Najpierw było „Better Then Love”.
Tak piszą wszyscy. Ale nie ja. „Wonderful Life” usłyszałam w Eska Rock gdzieś na przełomie września/listopada. Nie pamiętam. Dzięki wynalazkowi RDS dowiedziałam się, kto to gra. Bo niby taka sobie piosenka, w zasadzie, jakich wiele. A jednak zapadła w ucho i nie dała się zapomnieć – „don’t let go, never give up it’s such a wonderful life”. Później na stoisku muzycznym zobaczyłam HURTS „Hapiness”. Szybkie odsłuchanie płyty. I szok! Po pierwsze - znajomy okazał się jeszcze jeden utwór („ósemka” na płycie), czyli rzeczone już „Better Then Love”, po drugie - cała płyta mi się spodobała. Od razu musiałam ją mieć.
Zaraziłam nią: pół pokoju w pracy, rodzinę, znajomych i w zasadzie od tamtego czasu słucham jej przynajmniej raz w ciągu 8 godzin pracy. Jeszcze mi się nie znudziła.
W listopadzie dowiedziałam się, znowu przypadkiem, że zagrają trzy koncerty w Polsce. Oczywiście nie przypuszczałam, że HURTS, tak jak na mnie, zrobiło również spore wrażenie na większości rodaków – a przynajmniej na tych 1190, którzy kupili bilety. Byłam bliska łez, gdy moja rodzicielka poinformowała mnie, że nie ma już biletów na koncert w Krakowie. I rzeczywiście EMPIK oraz inne miejsca sprzedaży wiały pustkami. Obdzwoniłam chyba cały Kraków. Na szczęście okazało się, że w Klubie STUDIO, mieli ostatnie dziesięć biletów – bez zastanowienia kupiłam osiem. Dla siebie, rodziny i przyjaciół. I tak od 11 grudnia 2010 odliczałam dzień po dniu do koncertu.
Z mieszanymi uczuciami
Miałam sporo wątpliwości, co do miejsca (małe, ciasne), jak i co do występu samej grupy. Płyta jest spokojna, dwóch gości, hmmmm, czy mogą mnie zaskoczyć? Podglądnięte w Internecie filmiki z koncertów zapowiadały jednak fajny występ. Rzeczywistość okazała się grubo ponad to…
Tak jak napisałam na moim Facebooku: po prostu perfekcyjny i pełen ekspresji występ. Rewelacja!
Ale po kolei. Najpierw 45 minut stania w kolejce. Było naprawdę zimno. Na szczęście siostra przygotowała się z najnowszych dowcipów, więc czas do wejścia jakoś zleciał. Później szybko do szatni i dalej pod scenę. O 20.00 wystąpił suport. Za bardzo się chłopaki nie popisali. Z Internetu wiem, że to polska grupa KAMP. W sumie jednak bardzo fajnie grali. O 20:35 zeszli ze sceny, napięcie rosło wraz z temperaturą wewnątrz sali. Trzydzieści minut pod sceną. Było naprawdę gorąco i ewidentnie mieli jakieś problemy techniczne (przynajmniej tak to wyglądało), których nikt nie starał się zbytnio tuszować - wszystko to wprowadzało trochę nerwowe napięcie.
Ale po kolei. Najpierw 45 minut stania w kolejce. Było naprawdę zimno. Na szczęście siostra przygotowała się z najnowszych dowcipów, więc czas do wejścia jakoś zleciał. Później szybko do szatni i dalej pod scenę. O 20.00 wystąpił suport. Za bardzo się chłopaki nie popisali. Z Internetu wiem, że to polska grupa KAMP. W sumie jednak bardzo fajnie grali. O 20:35 zeszli ze sceny, napięcie rosło wraz z temperaturą wewnątrz sali. Trzydzieści minut pod sceną. Było naprawdę gorąco i ewidentnie mieli jakieś problemy techniczne (przynajmniej tak to wyglądało), których nikt nie starał się zbytnio tuszować - wszystko to wprowadzało trochę nerwowe napięcie.
HURTS
Pięć, a może nawet dziesięć minut po dziewiątej, weszli na scenę. A w zasadzie można powiedzieć, że wmaszerowali i zajęli miejsca. Pięć osób. Wokalista Theo Hutchcraft i obsługujący syntezatory Adam Anderson tworzący HURTS, a także perkusista, gość od drugiego syntezatora oraz osoba, która wzbudziła we mnie największe emocje - śpiewak operowy, robiący za chórki. Cały występ stał bez ruchu w przyjętej na początku pozie. Dla mnie to nie możliwe do zrealizowania.
Pierwsze dźwięki i już wiem, że to „Unspoken”. Jak ten Theo śpiewa!!! – bo śpiewał, bez dwóch zdań przez cały koncert. Jeżeli ktoś twierdzi inaczej, to zwyczajne pomówienia i po prostu się nie zna. Niestety w drugiej części utworu, w której weszła perkusja, poza nią mało, co było słychać. Na szczęście dźwiękowcy poradzili sobie z tym problemem dość sprawnie, a później było już tylko lepiej. W zasadzie nie potrafię po kolei wymienić wszystkich numerów, ponieważ totalnie poddałam się ekstazie. Ze sceny, po prostu nie słyszało się, lecz czuło się muzykę. Utwory nie były odegrane, lecz jakby tworzone dla nas. Każdy z nich przeżywany na inny sposób przez wokalistę, który swoją charyzmą zarażał tłum fanów. Po prostu genialne show.
Najbardziej zapadł mi w pamięci „Stay”, podczas którego przeszło 1200 osób zgromadzonych w Klubie Studio brzmiało, jak echo śpiewu Theo, oraz „Evelyn” jedyny utwór, podczas, którego siedzący przez cały występ przy syntezatorze Adam Anderson wstał, aby odegrać motyw gitarowy. Celowo użyłam czasownika „odegrać”.
HURTS przez ponad godzinę zagrali wszystkie utwory z płyty „Happiness” plus tytułowy „Happiness” oraz jeszcze jeden kawałek, który chyba w oryginale wykonywała Kylie Minouge. Ze sceny w publikę, co jakiś czas lądowały białe i czerwone róże, rzucane przez Theo. Gest cieszący się wielkim zadowoleniem zwłaszcza damskiej, jednak przeważającej części widowni.
Co warte uwagi i podkreślenia dla osobników lubiących cięższe brzmienia, koncertowe aranżacje zadowoliłyby ucho niejednego rockowca.
Niestety HURTS zabisowali tylko jeden raz, ale może i dobrze. Trzeba było babcię do domu zwolnić i wracać do potomstwa. Będą na Open’er Festival, trochę BOLI, że daleko.
Agnieszka Kozłowska
Fantastyczny artykuł :)
OdpowiedzUsuńa czerwone to były tulipany :) moja droga siostro :D
OdpowiedzUsuńw amoku i z wrażenia mogła zapomnieć, albo się pomylić :)
OdpowiedzUsuńNasza redaktorka :) dobrze pisze nie?
OdpowiedzUsuńAleż czy Róża nie byłaby Różą, gdyby inne imię miała...
OdpowiedzUsuńAgnieszka
Brawo :)
OdpowiedzUsuńnie zagrali 3 piosenek z płyty :P
OdpowiedzUsuńJakie 3? Nie zagrali tylko The Water, niestety, bo to piekna piosenka!
OdpowiedzUsuń