środa, 28 kwietnia 2010

Post Profession, Pub Korba, Katowice 24.04.2010


Miejsce niepozorne. Z zewnątrz wydaje się wręcz obskurne. Wcale nie zachęca do wejścia. Z daleka nie sposób rozpoznać tu knajpy. Gdyby nie mały neon na zewnątrz z napisem Pub Korba można by pomyśleć, że to zwykła, klasyczna, rozpadająca się, śląska kamienica, jakich, tu w okolicy wiele. Tymczasem wewnątrz czai się specyficzny rockowy klimat. Być może miejsce to czerpie energetyczne moce z stadionu Śląskiego, na którym występują sławy rockowego świata, a który umiejscowiony jest o przysłowiowy „rzut beretem” od owej starej budowli. W tej właśnie kamienicy – w sobotę 24-ego kwietnia - odbył się koncert zespołu Post Profession. Zespołu, o którym miałem już przyjemność pisać przy okazji wydanego w 2009 roku, mini albumu zatytułowanego “Between The Devil & The Deep Blue Sea”.

Wróćmy jednak na ulicę Złotą, gdzie mieści się wspomniana już kamienica i zacznijmy od początku. Wejście do knajpy umieszczone jest od strony podwórka, które wieńczy mały ogródek z ławami i stołami. Przebywają tu zapewne Ci, którzy preferują świeże powietrze, nad lekko zatęchłe murowane wnętrza pubu, w których dodatkowo unosi się aromat piwa i papierosów.

W „ogródku” przywitała nas rzesza rockersów, którzy niczym Anioły Piekieł strzegli wejścia do tego Hadesu. Jak się później okazało obiecali przyjść na sam koncert, jeżeli tylko panowie z Post Profession zagrają w duchu ich klimatów. Nie dowiedzieliśmy się czy rzeczywiście duch ten pojawił się podczas występu, bowiem przesuwany start koncertu najwyraźniej zniechęcił wielbicieli chopperów i piwa. Tymczasem atmosfera oczekiwania oraz przyjacielski klimat zebranych zdominował całe wnętrze. Sprzęt rozstawiony. Pierwsze dźwięki sfuzzowanych gitar popłynęły podczas krótkiego przygotowania kapeli do właściwego występu. Trochę stremowani, trochę onieśmieleni, zapodali kilka wyrazistych dźwięków i przeprosili za opóźnienie.
W końcu po sporej czasowej obsuwie wystartowali. Trzy kawałki na początek. Ekspresyjne, szybkie, żywiołowe. Po tym zestawie wokalista zespołu, Grzesiek Bodzioch zwany pieszczotliwie „Bodkiem” pozwolił sobie na krótką refleksję na temat zagranych utworów, po czym oznajmił, że właśnie zabrzmiało: „TSUNAMI”, „PAIN OF EXISTENCE” oraz „MAN BEHIND THE MIRROR”.

Z niewiadomych powodów nie wystąpiła zapowiadana wcześniej grupa Orion Prophecy. Cała uwaga skupiła się wobec tego na muzykach Post Profession. Pozytywnym zaskoczeniem była obecność gitarzysty Maćka Narskiego, który miał nie dotrzeć z Irlandii, ze względu na wybuch wulkanu o nazwie, której zdrowy człowiek wypowiedzieć nie potrafi. Maciek dokonał jednak cudu i znalazł się w Polsce (podobno bilet miał wykupiony dopiero na 26-tego kwietnia). Zresztą podczas koncertu sam był niczym wulkan w trakcie erupcji (nie mylić z erekcją, chociaż efekt końcowy bywa zbliżony!). Widać było, że gra sprawia mu niesamowitą radość, a możliwość zagrania z zespołem była najwyraźniej dodatkowym motywatorem pojawienia się na czas. Tak, więc, wulkan obok Tsunami stał się drugą z siłą natury, z którą przyszło się zmierzyć zespołowi Post Profession. Kto wie, czy kolejny kawałek, który skomponują, nie będzie się nazwał Eyjafjallajokull (dla przypomnienia to właśnie nazwa owego islandzkiego wulkanu, który pokrzyżował szyki w lotnictwie europejskim). Być może będzie opowiadał o walce z przeciwieństwami losu oraz o tym, że jak się bardzo chce coś zdobyć, to wkładając w działanie cały zapał, energię i pasję można zamierzony cel osiągnąć. Teksty zespołu traktują bowiem o sprawach życia i śmierci, dylematach moralnych człowieka, jego wyborach, cierpieniach i fascynacjach. 

Panowie Post-Professionaliści zagrali, więc w pełnym składzie z energią wybuchającego wulkanu i niszczycielską siłą Tsunami. Pamiętająca czasy wojenne, podłoga (warstw farby można było naliczyć bez liku) przyjęła w sobotę potężną dawkę wibracji. Gdyby nie stary wypłowiały dywan, na którym stała perkusja pewnie resztki tych warstw zwinęłyby się pod wpływem diabolicznego natężenia dźwięków wydobywającego się z postawionych po bokach wzmacniaczy i zestawów głośnikowych.

Zespołowi zupełnie nie przeszkadzała garażowa powierzchnia pomieszczenia, w którym zagrali, a którą ktoś z publiki na koniec dowcipnie podsumował: „zagrajcie teraz w dużym pokoju!”. Pełni entuzjazmu, szczęśliwi, że po każdym kawałku ich dokonania przyjmowane były brawami, zaprezentowali solidne, klasyczne metalowe brzmienia. Muzyka była naprawdę entuzjastyczne przyjmowana, a oklaskiwało ją jakieś 50 zebranych w pubie osób. Pod koniec znalazło się nawet dwóch zapaleńców do niby-pogo. Nie wiem czy Pub Korba przeżył już tego typu „trzęsienie ziemi”. Trzeba jednak przyznać, że przy tak potężnym nagłośnieniu tak małego pomieszczenia udało się zespołowi ustawić wysoce selektywne brzmienie instrumentów, co było naprawdę sporym wyczynem. To nie była kakofonia szumów i przesterów, ale profesjonalnie ustawiona maszyneria, która zabrzmiała idealnie.
Bodek profesjonalnie dzierżył mikrofon co rusz pokazując twarz zza czarnych okularów. Jego głos zmieniał skalę w zależności od ekspresji, jaką chciał wyrazić i przechodził od szeptu po growling. Miłosz – silnik kompozycyjny zespołu – dawał z siebie wszystko, prezentując, co chwilę z nonszalancki uśmiech na twarzy. Momentami luzacki spokój i opanowanie, by po chwili uwolinić nieokiełznaną energię i przebierać palcami po gryfie w szaleńczym tempie. Ograniczony obszar, na którym się poruszał o mały włos nie spowodował wybicia szyby w oknie za pomocą główki gitarowego gryfu. Maciek aż kipiał od nadmiaru skumulowanej energii. Piotrek Smok, który co jakiś czas wyłaniał się zza perkusji, niczym metronom, perfekcyjnie odmierzał rytm. I tylko basista - Piotrek Czernik - niewzruszony, zapatrzony gdzieś w przestrzeń pubu nie dawał po sobie poznać, że ta chwila jest dla niego ważna. 

Podczas „PAIN OF EXISTENCE” wokalista siadł na podłodze i w skupieniu słuchał dźwięków, jakie wypełniały przestrzeń. Nie widziałem jeszcze takiego koncertu, na którym wokalista przeżywałby tak spokojnie, tak energiczną muzykę. Najwyraźniej warstwa liryczna zasługiwała na taką chwilę zadumy. Po chwili zabrzmiało fenomenalne, energiczne, znane już z mini albumu, dzieło zwane: „IMMORTAL HEART”, a zaraz po nim nastrojowe: „AT THE BEGINNING”. Początkowo sentymentalne, melodyjne z wyodrębnionymi dźwiękami gitar, gdzieś w połowie zmieniło się w prawdziwą thrashową galopadę wspieraną przez świetnie współpracującą sekcją rytmiczną. Następnie zabrzmiał pierwszy, autorski utwór zespołu, zatytułowany: „REAL PASSION”, który wokalnie wspomagali wszyscy zebrani znajomi. Co tu dużo mówić, atmosfera była nie tylko przyjacielska, była wręcz rodzinna, a zespół dał z siebie podczas tego wystąpienia wszystko. Już dawno nie widziałem takiej werwy podczas grania. To się właśnie nazywa „Prawdziwa Pasja”. Trzy ostatnie utwory to było już istne szaleństwo, tak porywające, że podniosło zza perkusji nawet głównego mistrza rytmu, który na stojąco walił w talerze.

Na grających i słuchaczy spoglądały ze ścian plakaty Metallicy, AC/DC, Iron Maiden, Dżemu, jakby wtórując grającym i mobilizując ich do nadprzeciętnej formy.

Tak, więc stara szkoła thrashowa znów święciła triumfy. Jeśli byliście fanami ciężkiego grania z pod znaku Testamentu, jeśli fascynowała Was Metallica w latach 90-tych, jeżeli Wasze gusta muzyczne ukształtował Slayer, jeżeli ruszają Was gitary rytmiczne, z których znany jest Anthrax, jeżeli lubicie posłuchać melodyjnych gitar solowych, a o dreszcze przyprawiają Was potężnie brzmiące stopy perkusji to jest właśnie muza dla Was.

Szkoda, tylko, że w zestawie koncertowym nie pojawił się ponad ośmiominutowy, instrumentalny “Between The Devil & The Deep Blue Sea”. Utwór ten podkreśliłby wyśmienicie stylistykę zespołu oraz pokazał kompozycyjne możliwości, dając jednocześnie szansę dla indywidualnych popisów każdego z instrumentalistów. No cóż nie można mieć wszystkiego! Fenomenalne solówki obu gitarzystów, genialna współpraca sekcji rytmicznej w pozostałych utworach musiała słuchaczom wystarczyć.

Na albumie “Between The Devil & The Deep Blue Sea”, znalazły się wprawdzie tylko trzy utwory, ale bez wątpienia stanowią one potężny fundament pod kolejne muzyczne dokonania zespołu. Materiał na płytę długogrającą jest już w zasadzie gotowy, o czym można się przekonać słuchając ich na żywo. Jeżeli utrzymają stylistykę, jeżeli nie skręcą gdzieś „w bok”, dostaniemy naprawdę solidny longplay, który zadowoli najbardziej wybrednych fanów metalu.

Death metal (to za sprawą wokalu Grześka) połączony z elementami thrash (gitary i połamane rytmy perkusji). Melodyjny growling przechodzący momentami w wyraziste szepty. Garażowy klimat koncertu. Mała przestrzeń, ale olbrzymi potencjał. Jednym słowem, a może jednym zdaniem: przez Katowice przeleciało rockowe Tsunami wspomagane siłami wulkanicznych wybuchów. Czego więcej potrzeba miłośnikom (a może Miłosznikom?) ciężkich brzmień? Materiał jaki zagrali jest już wystarczający na płytę długogrającą, która według obietnic zespołu oraz managera ma szansę ukazać się na przełomie roku 2010/2011. Tym samym nie pozostaje nic innego jak polować na ich koncerty i delektować się żywiołowymi, spontanicznymi występami.

Zespół wystąpił w składzie:
Miłosz Płachciński - gitara
Piotr Smok – perkusja
Maciej Narski – gitara
Grzegorz Bodzioch –wokal
Piotr Czernik – gitara basowa

Setlista (udostępniona po koncercie przez Piotra Smoka):
1. TSUNAMI
2. PAIN OF EXISTENCE
3. MAN BEHIND THE MIRROR
4. AT THE BEGINNING
5. IMMORTAL HEART
6. REAL PASSION
7. BEING LOST
Bisy:
8. NATEO
9. WORLD GOES WORSE


Zobacz także recenzję płyty Post Profession  “Between The Devil & The Deep Blue Sea”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz