niedziela, 30 maja 2010

„We Salute You, POLSKA!” - AC/DC, 27.05.2010, Warszawa



Niewiarygodne jak miejsce, w którym się stoi wpływa na odbiór muzyki. To, że widać i wspaniale słychać zmienia diametralnie nastawienie do muzyki, muzyków oraz przeżyć związanych z obcowaniem z rockową sztuką. Kilkukrotnie dane mi było oglądać koncertowe show z pozycji siedzącej na trybunach, stojącej daaaaleko od sceny. Nic jednak nie równa się z przebywaniem blisko sceny.

Zdarzyło mi się osobiście trzymać przez dwie godziny barierek tuż przed sceną, ale to było tylko raz. Tym razem na koncercie AC/DC byliśmy szczęśliwcami, którzy mogli oglądać koncert z Pierwszej Strefy, dzięki czemu widzieliśmy z bliska niesamowite efekty wizualne i mogliśmy odczuć na własnej skórze potęgę efektów dźwiękowych. Jednym słowem był to jeden z niewielu koncertów, na którym wreszcie coś widzieliśmy i słyszeliśmy. Powiem szczerze, że to miejsce było warte swoich pieniędzy! I chociaż nie byłem pod samą sceną, to jednak widziałem jak na dłoni szalejącego na deskach sceny, Angusa i biegającego po wybiegu Briana Johnsona.

Po niemal godzinie oczekiwania od zakończenia gry suportu (rolę tę pełnił nasz rodzimy Dżem, który mnie osobiście nie zachwycił) na scenie równo o 21.00 zaczęło się sporo dziać. Koncert australijskiego kwintetu rozpoczął się animowanym filmem wyświetlanym na wielkich telebimach, na których pędzący w lokomotywie Angus Young, kuszony przez dwie ponętne kobiety bronił zaciekle dostępu do wnętrza parowozu. Przy potężnych wibracjach powietrza wydobywających się z zestawów głośnikowych, przy wybuchających ogniach umieszczonych wzdłuż wybiegu, zza rozdzielającego się telebimu wyjechała na środek sceny potężna lokomotywa i rozpoczęło się „Rock N’ Roll Train”. Tymczasem Angus zmaterializował się na końcu wybiegu i grając akordy z najnowszego longplaya wrócił swoim kaczym chodem na scenę. Brian przy kolejnych zapowiedziach skwitował brak obecności AC/DC w Polsce w ten sposób: „Długo nas tu nie było. Zbyt długo...”

AC/DCScenariusz występów znany jest każdemu, kto uwielbia AC/DC. Nie ma tu rzeczy, czy zdarzeń, o których byśmy wcześniej nie wiedzieli. Była potężna, dymiąca lokomotywa towarzysząca muzykom niemal przez cały koncert, była wielka nadmuchiwana Rosie przytupująca nogą w rytmie wybijanym na perkusji przez Phila Rudd’a, był striptiz Angusa (z wiekiem ocenzurowany, bowiem nie pokazuje już swojej „szacownej d…”, ale odsłania logo AC/DC umieszczone na spodenkach), były również armaty oddające honorowe salwy „W hołdzie wyznawcom rocka”, pojawił się piekielny dzwon, na którym huśtał się wokalista. Był nawet posąg Angusa, tym razem kroczący pomiędzy czołgami podczas drugiego filmu animowanego, jaki pojawił się wraz z pierwszymi taktami „War Machine”. Słowem wszystko, z czego jest znane są spektakle AC/DC. Cztery wielkie telebimy pokazywały wszystko to, co się działo na scenie, ale w „The Jack” i „You Shook Me All Night Long” kamerzyści kierowali swój sprzęt w stronę pięknej części publiczności ukazując powaby polskich fanek (jedna nawet pokusiła się o pokazanie stanika). Na wielkich ekranach mogliśmy także podziwiać niewzruszone oblicze Phill’a, który pojawiał się, co rusz z kolejnym papierosem w ustach i wielkimi bokobrodami, widzieliśmy Malcolma i Cliffa, którzy podczas refrenów występowali kilka kroków do mikrofonów i rzecz oczywista, szalejący duet: Briana i Angusa.

AC/DCPonowne zespolenie dwóch centralnych telebimów nastąpiło przed „Let There Be Rock”, dzięki czemu mogliśmy podziwiać na ekranie szalejącego Angusa Younga nie tylko na żywo, nie tylko na wybiegu, na którym wił się w epileptycznych konwulsjach (leżąc, stojąc i podskakując) na specjalnym podniesieniu, pośród wylatujących w powietrze tysięcy kolorowych karteczek, ale także stojącego pod samym telebimem, który powiększał jego nikczemnej wielkości postać. Tu można było dokładnie zobaczyć rockowy kunszt muzyczny, kiedy podczas najdłuższej improwizacji gitarowej przebierał palcami po gryfie w iście szaleńczym tempie. Ten kawałek jest naprawdę genialny i od lat 70-tych stanowi spiritus „movens zespołu”, a grając go w Warszawie, panowie po prostu przeszli samych siebie. Zresztą jakby na to nie patrzeć nie było na koncercie złego utworu. Zestaw świetnie eksponował zarówno najnowsze dokonania jak i ponadczasowe przeboje. Malkontenci oczywiście mogą marudzić, że brakło tego, albo, po co było tamto. W mojej opinii set był idealny, a dobór kawałków zarówno z pierwszych płyt („High Voltage”, „T.N.T”. czy wspomniane już „Let There Be Rock”, „The Jack”, „Dirty Deeds…”, „Whole Lotta Rosie”), akcentach ze wspaniałego albumu „Back In Black” („Hells Bells”, „Back In Black”, „Shoot To Thrill”), czy wręcz „opus magnum” zespołu, czyli „Highway To Hell”, uzupełnione o przebojowy „Thunderstruck” (w którym, tak jak w teledysku mieliśmy szansę zobaczyć Angusa skaczącego po przezroczystej podłodze) był po prostu idealny! W końcu mając tak potężny zasób znanych kawałków musieli je zmieścić w dwóch godzinach, a to już nie lada wyczyn!

AC/DCCóż więcej można dodać? Wielki show z gigantycznym nagłośnieniem zwabił do Warszawy ponad 60 tysięcy wyznawców rock’n’rolla. Świetny selektywny dźwięk, potężna scena, rewelacyjna gra i żywiołowość, której może im pozazdrościć niejeden zespół. Bez znaczenia jest to ile mają lat. Graja tak jakby czas się ich nie imał, a energia, spontaniczność i emocje były tak wielkie, że poruszyły każdego, kto tam był. A na koniec przy salwach wydobywających się z armat ustawionych nad sceną i po obu jej stronach, Brian krzyczał do mikrofonu: „We Salute You Polska!!!”.

Widowisko zakończył kilkuminutowy pokaz sztucznych ogni. Na koniec pozostało już tylko echo dźwięków perkusji i basu wspieranych przez genialne rozgrywki gitarowe braci Young, ale to już działo się tylko w umysłach słuchaczy.

Więcej zdjęć możecie zobaczyć w naszej Galerii.

Setlista
01. Rock N’ Roll Train
02. Hell Ain’t a Bad Place to Be
03. Back in Black
04. Big Jack
05. Dirty Deeds Done Dirt Cheap
06. Shot Down in Flames
07. Thunderstruck
08. Black Ice
09. The Jack
10. Hells Bells
11. Shoot to Thrill
12. War Machine
13. High Voltage
14. You Shook Me All Night Long
15. T.N.T.
16. Whole Lotta Rosie
17. Let There Be Rock

Bisy:
18. Highway to Hell
19. For Those About to Rock (We Salute You)

Relacja ukazała się na www.rockline.pl

sobota, 29 maja 2010

„Ten u góry obdarzył mnie sporą ilością talentów” - wywiad z Mariuszem Migałką, wokalistą i twórcą muzycznego projektu Circle of Bards



Po publikacji recenzji płyty „Tales” zespołu Circle of Bards pozostał w moim umyśle pewien niedosyt. Dziwny stan zawieszenia związany z pewnym wydawać by się mogło „zapożyczeniem”, które wyłapałem słuchając płyty Mariusza Migałki. Uff! Jeśli to rzeczywiście przypadek, a ja go wyłapałem (wow!) nie pozostaje nic innego jak umieścić suplement do tej recenzji! Tymczasem Mariusz zgodził się opowiedzieć o tym fakcie, a także o kilku innych związanych ze swoją twórczością i fascynacjami (nie tylko muzycznymi). Początkowo Mariusz odpowiedział wprost jak to było z tym utworem, ale ponieważ zawsze ważny jest kontekst i opowiadana historia, nie mogliśmy stracić takiej szansy jak zgoda na wywiad. Polemika artysty z recenzentem! To nie zdarza się często, a jeśli się zdarza, przybiera zazwyczaj agresywne, antagonistyczne formy. A tu miła niespodzianka. Bardzo mądra, wyważona odpowiedź, który wyjaśnia na czym polega problem i opisuje przyczyny jego powstania.

Przeczytajcie, warto czytać mądrych ludzi i starać się zrozumieć ich punkt widzenia. O ile świat byłby ciekawszy, gdyby takich ludzi było więcej.

Duży szacunek dla Mariusza za taką właśnie odpowiedź, wciąż jestem pod wrażeniem. Nie każdego stać na dystans do swojej twórczości. Takich ludzi lubię! Tym samym CoB (Circle of Bards) zagościł na stałe w naszym Panteonie gwiazd. Przeczytacie więc o inspiracjach muzycznych i nie tylko, legendach, celtyckich melodiach i smokach.

Ryszard Lis: Mariusz, jesteś muzykiem, wokalistą, grafikiem, który z tych talentów jest u Ciebie dominujący? Który Cię najbardziej cieszy i sprawia największą przyjemność? A może są jeszcze zdolności o których nie wiemy, a które realizujesz gdzieś w zaciszu swojego domu/pracowni/warsztatu?

Mariusz Migałka: Tak się jakoś złożyło, że Ten u góry obdarzył mnie sporą ilością talentów. Brzmi to trochę nieskromnie, ale zganię się przyznając, że w moim przypadku jest trochę jak w tym powiedzeniu: „Gdy robisz wszystko, niczego nie robisz dobrze”. Starałem się rozkładać czas na wszystkie moje zainteresowania i pasje, by każdemu oddać się w równej mierze. Niestety, wymagałoby to posiadania kilku żyć. W którymś momencie musisz wybrać. Malarstwo, rysunek, muzyka, literatura, doktorat itd.

Grafiką i rysunkiem zajmuję się zawodowo. Zmusiło mnie do tego życie. Mówię „zmusiło”, ponieważ z wykształcenia jestem polonistą, powinienem pracować w szkole i przekazywać tę szlachetną wiedzę kolejnym pokoleniom (śmiech). Na szczęście los chciał inaczej. Skończyłem jako artysta zajmujący się grafiką użytkową, ale również artystyczną. Przez długi czas ta właśnie umiejętność dominowała w moim życiu z prostego powodu – jest moim głównym źródłem utrzymania.

Po podpisaniu kontraktu musiałem wrócić i z większą pasją oddać się grze na gitarze i śpiewaniu. Może nawet bardziej gitarze, która stała i kurzyła się w kącie. Ze śpiewem nie było aż takich trudności, ponieważ byłem pod tym względem ciągle aktywny grając z takimi zespołami, jak Tipsy Train, Acute Mind czy Mr.Hyde.

Gdybym miał jakoś podsumować swoją obecną sytuację, musiałbym stwierdzić, że jednakowo – grafika i muzyka – stanowią centrum mojego świata zainteresowań. Dodam, że muzyka łączy się niejako z inną bliską mi dziedziną – poezją. Pisanie tekstów bardzo przypomina tworzenie poezji, choć mojej wesołej twórczości nie chciałbym porównywać do tej najwyższej ze sztuk.

RL: Dlaczego tak bardzo lubisz legendy celtyckie? Dlaczego tak mało po śpiewasz polsku? Wszak dwa polskie utwory umieszczone na płycie "Tales" wyśmienicie prezentują się zarówno w warstwie lirycznej jak i muzycznej?

MM: Nie mam jakiejś wyraźnej zasady dotyczącej języka, w którym śpiewam. Kompozycje tworzące album „Tales” w jakiś naturalny sposób powstały w języku angielskim. Gdy przyszło do nagrywania nie chciałem już zmieniać warstwy słownej. Tym samym większość materiału pozostała w języku angielskim. Dwie kompozycje zaśpiewane po polsku są dość stare, sięgają czasów mojego zamiłowania poezją śpiewaną, czasów, kiedy więcej pisałem w ojczystym języku.

Mogę obiecać, że materiał na kolejną płytę będzie na pewno zdominowany przez utwory w języku polskim. Nie wstydzę się absolutnie naszej mowy – w końcu jestem polonistą – uważam, że jest to bardzo śpiewny język.

A co do legend – któż ich nie lubi? Wszyscy zaczynamy od bajek i na bajkach kończymy. W każdym człowieku drzemie to uwielbienie. Gdy jesteśmy dziećmi rodzice czytają nam baśnie. Na chwilę to umyka, zwłaszcza w młodości zdominowanej przez pracę, potrzeby stabilizacji. Na starość się do tego wraca. Moi ś.p. dziadkowie zaczytywali się na stare lata w bajkach Andersena. Legendy to świetny temat literacki, dodatkowo dający możliwość przekazywania pewnych nauk, morałów. Bywają też doskonałą analogią do naszych czasów, jednak są bardziej atrakcyjne.

Fascynuje mnie kultura Celtów, Wikingów, ale w równym stopniu Indian czy dawnych Słowian. Jednak to właśnie średniowiecze ma dla mnie największą wartość sentymentalną. Być może dlatego, że wychowywałem się w czasach, gdy na ekranach gościł serial „Robin Hood”, przy okazji zaczytując się w „Thorgalu”. Potem był „Władca Pierścieni” i wsiąkłem w tę tematykę całkowicie.

RL: Czy planujesz w przyszłości sięgnąć po polskie wierzenia, legendy, podania? W sumie na zdjęciach prezentujesz się jak czystej krwi potomek Piastów, a nie celtycki bard :)

MM: Naprawdę miło mi to słyszeć. Jakiś czas temu pojawiła się propozycja ze strony wytwórni, by stworzyć płytę opartą na naszych rodzimych podaniach, klechdach. Niewykluczone, że kiedyś taka płyta powstanie. Na pewno wymagałoby to solidnego przygotowania i przemyślenia. Ale biorę to pod uwagę.

RL: Tolkien czy Sapkowski, który z tych twórców jest Ci bliższy i dlaczego? A może masz innych ulubionych pisarzy fantasy, do których sięgasz i którymi się fascynujesz, opowiedz coś więcej na ten temat. Skąd u Ciebie te fascynacje światem smoków, rycerzy, czarowników...

MM: Trudny wybór. W moim przypadku najpierw był Rosiński, a jeszcze wcześniej Christa i jego niezwyciężeni woje z Mirmiłowa. Gdy byłem dzieckiem moją wyobraźnię rozwijały komiksy, które mama kupowała mi dość regularnie. Nie były to czasy, gdy ich wybór był ogromny, jednak to, co trafiało w moje ręce, zapoczątkowało całą tę fascynację.

Po Tolkiena sięgnąłem bardzo późno, bo dopiero po maturze. Ale przewrócił on mój światek do góry nogami. Wkrótce potem pochłonęły mnie losy Wiedźmina. Sięgałem też po cykl opowieści o Conanie, ale już z mniejszym zainteresowaniem.

Nie mogę odpowiedzieć na pytanie, który z wymienionych twórców jest mi najbliższy – wszyscy po kolei mnie kształtowali, każdy ma do zaoferowania coś innego, to jest najbardziej rozwijające. Dzięki temu sam czuję się artystą, może i ja kogoś kiedyś zainspiruję (śmiech).

RL: Czy gdybyś dostał zlecenie na napisanie muzyki do filmu fantasy to zrealizowałbyś taki projekt? Czy taki projekt ogranicza twórcę i kompozytora, czy daje mu większe pole do popisu?

MM: Myślę, że jest to ogromne wyzwanie. Z całą pewnością stworzenie muzyki do filmu czy gry fantasy byłoby wielką przygodą. Wymagałoby to ogromnego nakładu pracy i bardzo twórczego umysłu. Traktując to w kategoriach wyzwania jestem przekonany, że spróbowałbym swoich sił.

RL: Myślałeś kiedyś, żeby zrobić koncept album, zamkniętą całość opowiadającą słuchaczowi słowami i muzyką jakąś fantastyczną historię?

MM: W pewnym sensie już to zrobiłem. „Tales” to pod pewnym względem koncept album. Zabrakło czasu, by dopracować całość bardziej, ponieważ kontrakt płytowy był dla mnie sporym zaskoczeniem. Na ile się udało, na tyle „Opowieści” są zamkniętą całością. Płytę rozpoczyna powitanie i zaproszenie do Kręgu, do ogniska, gdzie przy dźwiękach instrumentów bardowie będą snuć różne historie. Wszystko zaczyna się po zapadnięciu zmierzchu, gdy wschodzi „szkarłatny księżyc”, a kończy o świcie. Opowiadamy przez całą noc historie o smokach, mężnych wikingach, dawnych bohaterach i ich chwalebnych czynach. Te legendy różnią się od siebie tematyką, poruszanymi problemami, a i w warstwie muzycznej mają rozmaite wcielenia. Jednak chciałem połączyć te różne piosenki wspólną otoczką. Myślę, że się udało.

Marzę o albumie, który zawierał będzie jedną, przemyślaną i dopracowaną pod każdym względem historię. Bardzo chcę stworzyć album koncepcyjny. Być może uda się to zrobić przy drugiej produkcji, jeśli nie – może przy następnej.

RL: Czy CoB jest pewnego rodzaju odskocznią dla "cięższych" dokonań?

MM: Nie traktuję tego jako odskoczni. Od wielu lat chciałem skompletować taki zespół, stworzyć taki projekt – mam na to świadków (śmiech). Prób było wiele. W 2006 roku nagrałem demo pod szyldem Dragonslayer, które było swego rodzaju połączeniem heavy metalu i muzyki akustycznej. Wtedy po raz pierwszy światło dzienne ujrzał utwór „My Magic Song”.

Tego typu kompozycji miałem sporo w zanadrzu, ponieważ wywodzę się z zespołów grających poezję śpiewaną. Mojej fascynacji muzyką rockową ciągle towarzyszyła gitara klasyczna, na której komponowałem swoje pioseneczki. Uzbierał się ich spory worek i wtedy uznałem, że czas to upamiętnić. Tak powstało demo „Circle of Bards” z 2008 roku.

W jakimś sensie mój debiut jest spełnieniem marzenia o takim zespole. Jak będzie dalej? Czas pokaże. Oddaję się temu z coraz większym zapałem, więc nie może być mowy o pobocznym projekcie.

RL: Jakiego nietypowego instrumentu użyliście podczas tworzenia/komponowania muzyki na płycie „Tales”?

MM: Instrumentarium było dość typowe. Wynika to po części z tego, że zależało mi na klasycznym, akustycznym brzmieniu CoB. Nie chciałem wprowadzać elementów elektronicznych, ambientów, brzmień syntezatorowych. W utworze „Fighting the Dragons” pojawia się na chwilę elektronika, ale dozowana jest bardzo delikatnie, by nie popsuć nastroju i nie odstawać od całości. Wszystko miało mieć ten naturalny, żywy charakter.

Mamy bowiem wiele ścieżek gitar klasycznych i akustycznych, bas, perkusjonalia, flet i wiele partii wokalnych, ale są też rozbudowane orkiestracje. Są dudy w „Our Own Land”, w utworze „Circle of Bards” pojawia się nawet róg alpejski.

Wybraliśmy konwencjonalne instrumentarium, wyszła chyba niekonwencjonalna płyta.

RL: Jak określisz rodzaj muzyki, którą tworzycie w CoB?

MM: I tu mamy nie lada problem. Ciężko bowiem jednoznacznie określić tę muzykę. Jest w niej zbyt wiele elementów różnych gatunków. Są elementy folku, muzyki celtyckiej, pieśni średniowiecznych minstreli, ale pojawia się także typowo rockowa dynamika i struktura. Niektóre zaśpiewy noszą znamiona doświadczeń z metalowych zespołów, w których grałem lub gram.

Nie potrafię jednym słowem określić naszej twórczości. Są to po prostu niezłe piosenki, nie mnie się zastanawiać nad tym, jak to nazwać. Najchętniej przylepiłbym do tego etykietę „akustyczny rock z elementami folku, celtyckiej i średniowiecznej tradycji wędrownych pieśniarzy-poetów” – ale czy to rzeczywiście odda charakter CoB? Nie jestem przekonany.

Czuję się bardem, mam coś do powiedzenia lub opowiedzenia – stąd Circle of Bards.

RL: Co najlepszego wyniosłeś ze współpracy z zespołami Mr. Hyde, Dragonslayer, Shamrock, Acute Mind? W przypadku Mr. Hyde można zapytać wręcz odwrotnie: Co nowego/świeżego wnosisz do ich kompozycji mając na uwadze Twoją twórczość w projekcie CoB?

MM: Każdy z wymienionych zespołów charakteryzował się zupełnie innym temperamentem, każdy dał mi inny rodzaj doświadczenia i emocji. To najpiękniejsze, co może dostać muzyczny poszukiwacz. Shamrock to w pewnym sensie pierwsze wcielenie CoB, zespół założony przez kilku przyjaciół z liceum zakochanych w poezji i gitarze klasycznej. Myślę, że wtedy zaczął się krystalizować styl CoB – Shamrock to praojciec Circle. Dragonslayer, jak już wspomniałem, był etapem przejściowym – w moim mniemaniu koniecznym do powstanie obecnego projektu. Flirt metalu z muzyką Celtów.

Mr.Hyde jest zespołem, który po CoB darzę największym chyba sentymentem – tu mogę dać upust szaleństwu zwanemu heavy metalem. Z tego zespołu wyniosłem najwięcej doświadczeń i do tego zespołu staram się przenosić emocje rodzące się w Circle of Bards. W pewnej chwili pojawiła się nawet koncepcja, by oba zespoły połączyć w jeden i stworzyć coś na miarę Blind Guardian. Na szczęście pomysł upadł i dobrze, bo nie byłoby to korzystne dla żadnego z nich. Dzięki temu mogę balansować na granicy – jak na granicy dnia i nocy, delikatności i adrenaliny. Czasem granica się na chwilę rozmywa i elementy obu stylów się mieszają.

Mój producent stwierdził nawet w pewnej chwili, że utwory Circle można zaaranżować na rockowy skład. I vice versa. Z bardami wykonujemy na żywo utwór „Hear My Call”, który napisałem z myślą o Mr.Hyde, świetnie sprawdzający się w akustycznym aranżu.

Bardzo ważną grupą jest dla mnie Acute Mind. Tutaj doświadczyłem nieco innego obcowania z muzyką i innego rodzaju pracy. Przede wszystkim byłem też w innej roli – byłem wokalistą, który wchodzi „na gotowe”. Wszystkie linie wokalne i teksty były już gotowe, miałem zastąpić Arka Piskorka, pełniącego przez jakiś czas rolę frontmana. Trzeba było się zmierzyć z czyimś dziełem, podjąć interpretacji. Miałem przy tym ogromną frajdę.

RL: Czy Circle of Bards planuje jakąś trasę koncertową po Polsce w najbliższym czasie czy będą się odbywać tylko pojedyncze występy?

MM: Electrum Production planuje trasę koncertową na jesień tego roku. Dokładny plan będziemy dopiero omawiać, zatem nie mogę w tej chwili zdradzić żadnych szczegółów. Poza tym na pewno będą się odbywać pojedyncze koncerty. Na najbliższy zapraszamy do Lublina, gdzie zagramy podczas Nocy Kultury 5/6 czerwca na Placu po Farze.

RL: Nie byłbym sobą gdybym nie zapytał jak to tak naprawdę było z tym podobieństwem do jednego z utworów Blackmore's Night? W mojej recenzji płyty "Tales" doszukałem się "pewnego dużego podobieństwa" do utworu formacji Ritchiego Blackmore'a z 1999 roku. Podobny tytuł, podobna melodia... Inspiracja, cover, czy zupełny przypadek, w którym dwóch niezależnych artystów oddalonych o tysiące kilometrów tworzy podobną muzykę?

MM: "Scarlet Moon" absolutnie nie jest zapożyczeniem z twórczości Blackmore's Night, a już na pewno nie jest owo „podobieństwo” zabiegiem świadomym. Gdy pisałem "Under a Scarlet Moon" kilka lat temu, oczywiście słyszałem o zespole Ritchiego Blackmore'a, jednak nie znałem repertuaru tej grupy. Zasłyszałem jedynie utwór "Way to Mandalay" na składance, którą kupiłem z magazynem "Teraz Rock". Zawsze byłem bardziej rockmanem, niż bardem. Nie interesowałem się aż tak bardzo grupami wykonującymi podobny repertuar, ale takie piosenki powstawały na boku, gdyż takie mam korzenie.

Gdy podpisałem kontrakt płytowy, będący dla mnie (jak wspomniałem) sporym zaskoczeniem, wraz z producentem zaczęliśmy poszukiwania muzycznych brzmień, które dałyby nam jakąś wskazówkę przy produkcji mojego albumu. W ten sposób zaopatrzyłem się w ciągu kilku dni w niemal całą dyskografię Blackmore’s Night, Clannad itp. Wielkie było moje zdziwienie, gdy znalazłem na półce płytę o nazwie "Under a Violet Moon".

Jest zupełnym przypadkiem ta zbieżność tytułów, podobnie jak linia melodyczna, która absolutnie nie jest plagiatem utworu Blackmore'a, ponieważ go zwyczajnie nigdy wcześniej nie słyszałem. Chciałem uniknąć skojarzeń tego typu, dlatego na potrzeby "Tales" zmieniłem tytuł mojej piosenki. Było za późno na zmiany melodyczne, zresztą nie czułem takiej potrzeby. To naprawdę dwie odmienne kompozycje.

Nie wydaje mi się również, bym jako artysta miał obowiązek informować słuchaczy o takich zapożyczeniach. W takich przypadkach tworzy się pewnego rodzaju gra, „puszczanie oka” do fanów. Jeśli ktoś jest wielbicielem tego typu muzyki i doszuka się pewnych podobieństw, to świadczy tylko o jego świetnym osłuchaniu. Na płytach wielu wykonawców znaleźć można podobne – przypadkowe lub zamierzone – odniesienia, inspiracje twórczością innych artystów.

Na szczęście są inne sposoby informowania słuchaczy o podobnych sprawach, anegdotach, zabawnych historiach, jak choćby nasza rozmowa.

RL: Dziękuję za wywiad i mam nadzieję, że w najbliższym czasie wielu słuchaczom spoza Lublina uda się zobaczyć i usłyszeć Was na żywo.

Ryszard Lis

26.05.2010

Wywiad ukazał się wcześniej na www.rockline.pl

czwartek, 27 maja 2010

piątek, 21 maja 2010

"Spowiedź Kupczyka" - Daniel Wolak



„Spowiedź Kupczyka”, to rzeczywiście spowiedź rockersa, który budował podwaliny pod heavy metal, hard rock jednym słowem pod rockowe ciężkie granie w latach osiemdziesiątych w Polsce. Opowieść weterana, który nie miał drogi usłanej różami, a wręcz walczył z każdym przejawem bezduszności systemu komunistycznego, żeby osiągnąć sukces na skalę nie tylko polską, ale i międzynarodową. Nie ujmując nic nikomu, można zacytować Perfect: „Było nas trzech w każdym z nas inna krew”. Było ich trzech: Roman Kostrzewski (KAT), Marek Piekarczyk (TSA) i Grzegorz Kupczyk (Turbo, CETI), którzy swoim śpiewem przyprawiali o dreszcze (emocji) młodzież i o dreszcze (obrzydzenia) ich rodziców.

Cały czas jednak, wytrwale budowali solidny postument dla ciężkiej muzyki rockowej w Polsce i dziś są jednoznacznie kojarzeni z prekursorami tego gatunku. Każdy z nich pewnie inaczej pamięta drogę własnych sukcesów i porażek. Książka Daniela Wolaka „Spowiedź Kupczyka” to próba zebrania przemyśleń wokalisty Turbo i CETI w jedną historię. Próba podsumowania przeszło 30-letniej muzycznej pracy zawodowej. Całość to zbiór luźnych przemyśleń związanych z konkretnymi albumami, procesami twórczymi, trasami koncertowymi, graniem do pustych sal, ale również emocjonalnych uniesień związanych z docenianiem jego twórczości przez kilka pokoleń fanów. Grzegorz snuje swoje rozważania, dyskretnie kierowany przez autora, który nie mając wcześniej styczności z twórczością jego macierzystych grup, nie próbuje oceniać, a jedynie bada, sprawdza i weryfikuje fakty.Całość czyta się szybko i sprawnie. Książka napisana jest przejrzyście i przystępnie. W tekst wpleciono dodatkowo recenzje poszczególnych albumów, na których Grzegorz się udzielał wokalnie, muzycznie, jako kompozytor, twórca tekstów oraz w każdy inny sposób. Żeby wspomnieć tylko o Turbo, CETI, Non Iron, Kruk oraz wielu solowych projektach wokalisty, a także gościnnych udziałach w dokonaniach innych artystów. Recenzje umieszczone na marginesach kart, zaczerpnięte są z polskiej prasy muzycznej.

„Spowiedź Kupczyka” to historia seksu, dragów, lejącej się wódy, ostrej muzyki, szybkich panienek, ale przede wszystkim tworzenia i komponowania muzyki. To także konflikty, wielkie dochody, ale i okresy trudne. Okresy zmian stylistycznych i odwracania się największych fanów, braku koncertów i problemów z nierzetelnymi wydawcami, zleceniodawcami czy wręcz ludzką głupotą i zawiścią. Bez kozery opowiedziana historia konfliktów w poszczególnych zespołach i rodzeniu się (czasami w bólach, czasami w łzach) wybitnych dzieł muzycznych tamtego okresu. Dziś Kupczyk – człowiek po wielu zakrętach i przejściach – może śmiało podsumować pewną epokę, dziwiąc się „dzisiejszej młodzieży”, ich wzorcom, ideałom, sposobie interpretowania życia oraz otaczającej rzeczywistości. Kiedyś sam borykał się z brakiem dobrego, profesjonalnego sprzętu, możliwości marketingowych, czy zwiększania sprzedaży kaset (to taki archaiczny nośnik do nagrywania muzyki) i płyt (wtedy jeszcze winylowych), dając jednocześnie po 2-3 koncertów dziennie przez 5-6 dni w tygodniu. Reprezentując klasę sama w sobie udowadnia, że nie ważne jest to, na czym się gra, ale to jak się gra i śpiewa. Wiedzcie zatem, że był absolwentem szkoły wokalnej, miał (w zasadzie ma do tej pory) dyplom artysty estradowego, co w latach szalejącej komuny, wszechobecnej cenzury, problemów logistycznych i materialnych było nie małym osiągnięciem. Oficjalnie nazywało się to wtedy Muzyk Artysta, a właściwie muzyk wokalista - zakres specjalizacji: śpiew solowy.

Sięgnijcie po ten dokument. Przeczytajcie. Nie zajmie Wam to więcej niż kilka godzin, a znajdziecie się w zupełnie innym świecie. Świecie magii muzyki i prostych reguł otoczonych skomplikowanymi sposobami działania. W książce znalazła się też dyskografia wokalisty, którą pieczołowicie zebrał Daniel Wolak oraz wybór tekstów.

Szkoda tylko, że całość nie mogła być okraszona kolorowymi zdjęciami i barwnymi kopiami okładek płyt. Całość prezentowałaby się dużo lepiej niż wydana w ten sposób „broszura” przypominająca podziemne wydawnictwa fanzinów z okresu głębokiego komunizmu. Z jednej strony to trochę nadaje całości specyficznego klimatu tamtych lat, a z drugiej strony niestety czarno-białe przedruki są słabe jakościowo i po prostu kiepsko wyglądają. Miejmy nadzieję, że kolejne wersje (a te autor zapowiedział we wstępie) ewoluują i przyniosą znaczną poprawę jakości graficznej, bowiem historie opowiedziane przez Grzegorza Kupczyka po prostu na to zasługują.

Na koniec jeszcze jeden mały problem, a w zasadzie dwa, które powodują, że piasek skrzypi w zębach czytającego. To duża ilość literówek i błędów w tekście (oj przydałaby się porządna korekcja tekstu!) ,a także brak podpisów pod zdjęciami. Ten brak dla niezaznajomionych z twórczością wielu grup, przez, które przewinął się Grzegorz Kupczyk powoduje lekką frustrację. Przydałaby się krótka wzmianka, z jakiego okresu jest zdjęcie, jaki prezentuje zespół i kto jest na nim widoczny. Pomijam okładki płyt, bo tu można wyczytać informację, ale pozostałe zdjęcia aż się proszą o słowo wyjaśnienia. Tak samo w przypadku cytatów z Metal Hammera i Teraz Rocka (wcześniej Tylko Rock) wskazane byłoby podać przynajmniej numer i rok wydania, a nóż ktoś sobie zechce sprawdzić, albo zagłębić się w lekturę oryginału.

Nie mniej jednak jest to lektura obowiązkowa dla fanów twórczości Grzegorza Kupczyka i świetny materiał dla pozostałych, by dowiedzieć się, że dobry markowy sprzęt grający to nie wszystko. Czasami wystarczy decha zrobiona „temi ręcami”, wola walki i chęć zdobycia świata, by stworzyć dzieła wiekopomne i ponadczasowe. I tego życzyć trzeba nowym muzykom rockowym, debiutującym, działającym lub tym, którzy odeszli z różnych powodów w zapomnienie. Niech Grzesiek Kupczyk będzie dla Was przykładem jak TO się powinno robić!

Na stronie wydawnictwa WDAXROCK można pobrać pierwszy rozdział książki „Spowiedź Kupczyka” w formacie pdf. Książka jest dostępna w księgarni internetowej www.muzyczna24.pl.

Informacje o książce:
Premiera: 19 grudnia 2009
ISBN: 978-83-922791-6-7
Format: B5
Stron: 150

Recenzja ukazała się wcześniej w serwisie www.RockLine.pl

czwartek, 20 maja 2010

Circle of Bards "Tales" (2010)



Zespół Circle of Bards powstał w 2008 roku, jako autorski projekt wokalisty i kompozytora Mariusza Migałki. Początkowo miało to być jedynie poboczne przedsięwzięcie, skupiające się głównie na nagraniu w pełni akustycznego albumu, na który składałyby się kompozycje zbierane przez kilka lat i mające charakter ballad inspirowanych światem baśni i fantastyki. W grudniu 2009 roku zespół trafił pod skrzydła wytwórni Electrum Production. Debiutancka płyta zatytułowana "Tales", została wydana w maju 2010 roku. Złożyły się na nią kompozycje, które powinny zadowolić zarówno fanów celtyckich ballad, jak i średniowiecznych pieśni rycerskich.

Mariusz Migałka to uzdolniony multiinstrumentalista, śpiewak, bard a zarazem grafik komputerowy, który pojawił się jakiś czas temu na deskach sceny lubelskiej. Współpracował z takimi zespołami jak hard rockowy Mr Hyde, Shamrock, Dragonslayer, czy Acute Mind - gdzie był wokalistą przez jakiś czas. W projekcie Circle Of Bards przekazuje tymczasem słuchaczom akustycznego, fantazyjnego ducha, którego słychać na debiutanckiej płycie „Tales”. Oprócz prac muzycznych stworzył też grafiki do swoich płyt a także ozdobił stronę internetową zespołu i tworzył okładki do płyt Acute Mind. Z jego wszechmiar wielką twórczością możecie się zapoznać wchodząc na stronę artysty.

Można by rzec, że płyta „Tales” to właściwie trzecie wydawnictwo w dorobku CoB (Circle of Bards) po demo zatytułowanym po prostu „Circle of Bards” i koncercie nagranym w lubelskim Radio Centrum nazwanym „Live in RC”. Na każdym z krążków pojawiają się bardzo podobne zestawy utworów.

Słuchając płyty "Tales" nie da się uniknąć pewnego rodzaju porównań. I chociaż twórczość CoB cechuje swoista oryginalność, to jednak muzyka ta nie jest w pełni odkrywcza i zupełnie nowatorska.

Patrząc na zestaw utworów z demo, którym zespół chwali się na swojej stronie widać, że na pierwsze miejsca (można domniemywać, że ważniejsze) przesunęły się kompozycje „My Magic Song” oraz „Scarlet Moon”. I tu wypada wspomnieć o „zapożyczeniu” z twórczości Ritchiego Blackmore’a (ex Deep Purple) oraz Candice Night, pary tworzącej pod nazwą Blackmore’s Night. Oni to „popełnili” kilka lat temu fenomenalną płytę o nazwie „Under a Violet Moon” (1999r.). Dziwna ta zbieżność nazw, nieprawdaż? Niestety to nie wszystko. Wprawdzie opowieść spod znaku Fioletowego Księżyca jest inna, za to Mariusz Migałka zapożyczył wprost linię melodyczną refrenu. Chodzi właśnie o utwór „Scarlet Moon”, którego nazwa brzmiała pierwotnie: „Under the Scarlet Moon”. Szkoda tylko, że o tym fakcie, inspiracji, zapożyczeniu nie poinformował słuchaczy. Modyfikacja to, mistyfikacja czy cover? Trudno wyczuć, co przyświecało zmianie koloru księżyca w tej pieśni a co zmianie samego tekstu naznaczonego tutaj Szkarłatną Luną? Zostawmy jednak ten utwór i przejdźmy do płyty, jako całości. Twórczość Circle of Bards w składzie: Mariusz Ostański - gitara basowa, perkusja a także dodatkowe gitary, Sylwester Laskowski: akompaniament gitarowy oraz Anna Bielecka grająca na fletach, rozpoczyna Intro („Welcome”), w którym śpiewacy zapraszani są do Kręgu (grona) Bardów, a zamyka ją klamra w postaci ostatniego utworu, gdzie z kolei narrator żegna się z pieśniarzami („Farewell”).

Płyta z pewnością spodoba się miłośnikom świata fantasy, zafascynuje tych, którzy lubią opowieści o rycerzach, smokach, poszukiwaczach tęczy, elfach ukrytych w gęstych otchłaniach zapomnianych lasów, druidach śpiewających pieśni swym wybrankom, skazanych księżniczkach czekających na swych wybawców w wysokich wieżach, książętach stających w konkury o rękę najpiękniejszej białogłowy, czarnoksiężnikach, magach, czy też wiedźmach (obu płci). Muzyka może tu stanowić ciekawe tło do czytanych książek, opowiadań, a tym samym uzupełniać historie tworzone w umyśle czytającego. Może być również inspiracją do tworzenia nowych opowieści i tworzyć w wyobraźni wspaniałe obrazy o rycerzach, smokach… (jak wyżej).

Na płycie słychać akustyczne gitary, flety, dzwoneczki, stare instrumenty muzyczne, uzupełniane gdzieniegdzie dźwiękami syntezatorów, które na szczęście nie dominują i nie przytłaczają całości, ale zgrabnie uzupełniają poszczególne kompozycje. Ogólnie i precyzyjnie rzecz ujmując, muzyka to łatwa i przyjemna, lekka i zwiewna, nie przearanżowana i nieprzeciążona zbytnio nowinkami technologicznymi. Jest natomiast sporo lżejsza i jakby mniej dźwięczna niż wspomniany już wcześniej band Ritchiego Blackmore’a. Czy to atut czy raczej słabość ocenić musicie sami. Ja powiem szczerze, iż słuchając debiutanckich utworów, które umieściliśmy w naszym dziale MP3 spodziewałem się więcej po tej twórczości. Trochę brakuje tu dynamiki i ekspresji wykonania, a momentami zadziorności i przysłowiowego pazura, który wokalista pokazuje w innych (cięższych) projektach muzycznych.

Kończąc tę refleksję, żegnam się z Wami, tak jak czynili to onegdaj średniowieczni bardowie, o czym śpiewa nam Mariusz w zamykającym płytę krótkim outro („Farewell”):

„Słońce znów wschodzi

To nowy dzień nadchodzi

Więc oczy otwórzcie

I maski z lic zrzućcie

Zaklęci w magiczny Krąg

Odchodzą Bardowie stąd” *

Moja ocena 3,5/5 (z sentymentu i słabości do tego rodzaju muzyki dałbym ocenę 4, ale z premedytacją zmniejszam tą notę za brak informacji o inspiracji w utworze „Scarlet Moon”, a przypadek tu wykluczam. Natomiast spory plus za polskie teksty, które świetnie się bronią - „Czarne Smoki” oraz „Tęczowy Most”, gdzie momentami słychać coś jakby nutę marynistyczną).

Utwory:

01. Welcome (0:50)
02. My Magic Song (4:46)
03. Scarlet Moon (3:54)
04. Fighting the Dragons (2:00)
05. Our Own Land (3:39)
06. Czarne Smoki (2:48)
07. Bridges We Shall Pass (5:11)
08. Tęczowy Most (3:10)
09. When the Bard Sings (2:32)
10. Circle of Bards (4:30)
11. Farewell (0:34)

Recenzja ukazała się wcześniej na www.RockLine.pl

Ryszard Lis

*Arkadiusz Cieślak (dziękuję za trafne tłumaczenie)

piątek, 14 maja 2010

Jupiter Society - „Terraform” (2009)


Jupiter Society można by śmiało określić mianem Cozmic Funeral Rock. Muzyka umieszczona na płycie nadaje się wprost idealnie na Kosmiczną Uroczystość Pogrzebową wpasowującą się w klimat Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka. Symfoniczne dźwięki syntezatorów, spowolniony bas, rozciągnięte w czasie gitarowe riffy i wielki przyświecający wszystkiemu (a może odwrotnie zaczerniający wszystko) patos. Do tego trudno nazywalna tyrada głosowa lidera zespołu wspieranego gdzieniegdzie żeńskimi chorałami, który niczym narrator wprowadza nas w wykreowany przez siebie świat. Kosmos pojawia się tu nie tylko za sprawą tekstów, ale i dzięki okładce płyty oraz całego design, głównie jednak ten „odleciany klimat” tworzy nastrojowa muzyka. Dramatyczna gra pauzami i przechodzenie od ciszy do wielkiego natężenia dźwięku tylko wzmacniają odczucia kosmicznej próżni. Jupiter SocietyOsobiście nie jestem zwolennikiem tego typu kierunków w progresywnym metalu (takie dźwięki tu dominują), ale ma to swoją formę artystyczną, swój styl opakowany w większą ideologię. Zresztą wystarczy wejść na stronę zespołu, żeby się przekonać jak wygląda struktura Jowiszowej Społeczności i kto nią dowodzi. Jupiter Society to szwedzka supergrupa dowodzona przez Carla Westholma znanego z takich zespołów jak (Candlemass, Carptree czy Krux). To on zaplanował ten science-fitcion-koncept album i zrealizował go w całej swej powolnej rozciągłości. Płyta została wydana w 2009 roku przez amerykańskich specjalistów od progresywnego rocka, czyli Progrock Records. Carl Westhlom udziela się na tej płycie, jako kompozytor, wokalista i klawiszowiec. „Terraform” to już drugie tego typu przedsięwzięcie pod banderą Jupiter Society. Poprzednia płyta „First Contact/Last Warning” zawierała podobne nastroje i nawet ten sam kosmiczny statek wieńczył okładkę poprzedniego albumu. Postać Carla możecie podziwiać w misternie przygotowanej książeczce. Mianował się Prezesem oraz Główno Dowodzącym tego stowarzyszenia i z cieniem w oku, niewzruszony niczym Władimir Iljicz Uljanow (zwany też Leninem) spogląda na swoje dzieło.

Lista zrzeszonych w Towarzystwie liczy 16 osób (oprócz Szefa), a więc jest to naprawdę potężny zespół, którego zarządzanie można porównać do pracy z orkiestrą symfoniczną. Pośród elity wyróżnionej na końcu wkładki możemy znaleźć takie gwiazdy jak: Kulle oraz Marcus Jidell (Royal Hunt) trzymający władzę gitar prowadzących, Lars Sköld (Tiamat), jako główny perkusista, ale także Christer Jansson (Roxette) wspomagający bractwo na dodatkowych bębnach. Nie sposób pominąć znaczącej roli Matsa Levéna (Krux, Therion, zespół Malmsteen) oraz Leifa Edlinga (Candlemass, Krux), którzy wnieśli znaczący wkład w rozwój Społeczności Jowisza.

Jest tu jednak sporo przerostu formy nad treścią. Wszystko wprawdzie ładnie opakowane i wymyślone, oryginalnie wymyślne, poukładane, ale trochę brakuje w tym ikry i werwy. W pewnym sensie (stylistycznym i muzycznym) jest to kontynuacja dokonań duetu Carptree, który kilka lat temu raczył nas smolistą mazią klimatów nie z tej ziemi. Na „Terraform” dostajemy futurystyczną wizję odległej galaktyki w formie spowolnionego, rozciągniętego snu, w którym każdy krok trwa pięć razy dłużej niż w rzeczywistości. Być może Prezesa Carla zainspirowało poruszanie się kosmonautów w próżni i ich nad wyraz długie czasy reakcji, a może rzeczywiście próbuje opisać jakąś marę senną. Produkcja mimo, że posiada odpowiedni ciężar gatunkowy, który wyczuwalny jest dzięki wytworzonej gęstej, mrocznej aurze, podkreślony podniosłymi i wielowątkowymi aranżacjami, w sumie lekko nuży. Nie ma tu żadnych specjalnych wyróżników, a wszystkie kompozycje utrzymane są na stałym, jednolitym, monotonnym poziomie.

Osobiście uważam, że dzieło to zabrzmiałoby lepiej i energiczniej gdyby podkręcili tempo dwu lub trzykrotnie. Bez wątpienia jest to jednak rodzaj muzyki eksperymentalnej, ciężkiej i progresywnej, który ma swoich oddanych wielbicieli na całym świecie. Myślę, że fani tych klimatów nie będą zawiedzeni, bowiem zarówno w warstwie lirycznej jak i muzycznej otrzymali kontynuację poprzednich dokonań Mistrza.

Głównie dla fanów gatunku i dla tych nielicznych, którzy się tym gatunkiem w najbliższym czasie zarażą. Więcej szczegółów znajdziecie na: http://www.myspace.com/jupitersociety oraz http://www.jupitersociety.se/ gdzie dodatkowo możecie wsłuchać się w galaktyczną opowieść i delektować się kosmicznymi dźwiękami.

Utwory:

01. New Universe (9:01)

02. Rescue and Resurrection (9:56)

03. Cranial Implant (7:14)

04. Into The Dark (4:34)

05. Siren Song/Black Hole (8:19)

06. Terraforming (7:26)

07. Beyond These Walls You Are Not My Master (8:41)


Muzycy (i nie tylko) biorący udział w realizacji projektu:

Carl Westhlom, Mats Levén, Öivin Tronstad, Nils Erikson, Cia Backman, Ulf Edelönn, Stefan Fanden, Pål Olofsson, Sebastian Blyberg, Lars Skjöld, Kulle, Marcus Jidell, Leif Endling, Jonas Källsbäck, Peter Söderstörm, Christer Jansson.

Recenzja ukazała się wcześniej na ProgRock.org.pl oraz na RockLine.pl

Moja ocena 2,5/5

sobota, 8 maja 2010

Katalog Cen Płyt Używanych - rocznik 2009

Informacje o książce:

Autor: Daniel Wolak"Katalog  Cen Płyt Używanych - rocznik 2009" - Daniel  Wolak

Premiera: 30 marca 2010
Wydawnictwo: WdaxRock

ISBN: 978-83-62356-00-3
Format: A5, stron: 250

Daniel Wolak włożył potężną pracę w skatalogowanie polskich płyt, jakie pojawiły się na aukcjach internetowych. Dzięki temu powstał niezbędnik, almanach przydatny każdemu, kto jest zainteresowany muzyką, a jednocześnie szuka sposobności na zdobycie ciekawych egzemplarzy, białych kruków, czy perełek wydawniczych. Jednocześnie Daniel Wolak obala mit o niebotycznych cenach płyt w Polsce, solidnie katalogując ceny, jakie pokazały się na aukcjach. Na stronie www autor napisał o swoim katalogu: „Katalog Cen Płyt Używanych - rocznik 2009”, to niezbędna pozycja dla kolekcjonerów i osób zawodowo handlujących polskimi płytami rockowymi. Analiza kilkudziesięciu tysięcy aukcji internetowych zakończonych sprzedażą. Dokładny podział na konkretne wydania pozwali precyzyjnie ocenić, którą płytę warto wystawić drożej lub w przypadku planowanego zakupu nie przepłacić. Książka ta również pozwoli ocenić realną wartość domowej kolekcji.

"Po raz pierwszy oprócz suchych danych zaprezentowałem drukowane reprodukcje okładek. Poza tym do książki dołączona jest płyta DVD zawierająca 6500 zdjęć płyt. Przyszłe wydanie "Archiwum Polskiego Rocka" będzie prezentowało się w podobny sposób z tym, że zawartość płyty i książki w porównaniu do poprzedniczki ulegnie podwojeniu - głównie dzięki temu, że po raz pierwszy w Polsce postaram się opisać większość singli omawianych wykonawców.”

Jest to już czwarty katalog/rocznik cen płyt, który trafił do rąk czytelników. Niewątpliwą innowacją jest tym razem umieszczenie informacji o singlach, zamieszczenie części okładek płyt (czarno-białe kopie) w wydaniu książkowym oraz wszystkich zawartych w katalogu okładek w wersjach kolorowych z uwzględnieniem zdjęć przodu, tyłu i zdjęć CD.

Poniżej jedna ze stron książki oraz krótkie wyjaśnienie informacji umieszczonych przy jednym z wykonawców:

WolakWolak

Świetnym uzupełnieniem katalogu książkowego jest zawartość umieszczona na płycie DVD. Uwaga, jest to wersja limitowana, do nabycia tylko z wersją książkową w internetowej księgarni: Muzyczna24. Oprócz bardzo dobrej jakościowo grafiki oglądającemu czas umilają zawarte na płycie melodie.

Na stronie internetowej wydawnictwa można również pobrać pierwszy fragment książki i zapoznać się z pozycjami katalogowymi umieszczonymi na 27 stronach pierwszego rozdziału, a także zobaczyć, które z interesujących Was pozycji zamieszczone są w spisie treści.

Założeniem autora oprócz tworzenia samego katalogu była również chęć doradzenia czytelnikowi, jakie są rozpiętości cenowe płyt na polskim rynku i jak uniknąć zbędnych kosztów związanych z zakupem ulubionych dzieł muzycznych.

Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl

środa, 5 maja 2010

Name - "Internet Killed The Audio Star"


Amerykański eksperymentalny death metal, który został nazwany amalgamatem tech metalu, grindcore'a, ambientowych dźwięków, jazzu, bluesa, muzyki etnicznej. Amalgamat to jak mi wiadomo stop, a stop to nierozerwalna jednolita substancja, która w efekcie procesu chemicznego lub mechanicznego powstaje z różnych składników. Tyle by się zgadzało. Składniki są różne. Cholernie różne i cholernie skrajne. Co najmniej jak woda z ogniem czy lawa z lodem. Spróbujcie takie zestawy połączyć w jednolitą całość! Name w sieci internetowej zareklamowany jest, jako gatunek muzyczny, który może ucieszyć fanów takich zespołów jak Dillinger Escape Plan oraz Between The Buried And Me. Hmmm..., powiem szczerze, że eksperymentalne to rzeczywiście jest, nawet można rzec, że skrajnie eksperymentalne. Od pierwszej sekundy brzmi to tak jakby ktoś wsadził wiertarkę udarową do gniazda rozwścieczonych os, które to gniazdo dodatkowo umieszczono w akustycznym metalowym pojemniku. Cały czas zastanawiam się, co jest efektem tego eksperymentu? Może jakieś elektryczne spięcia? Próba stworzenia najbardziej nieprzystępnej muzyki na świecie? W drugim kawałku "My Sweetheart, the Whore" chyba brakło im prądu przez te spięcia, bo przez dwadzieścia parę sekund oprócz jednego brzdąknięcia w struny gitary z głośników brzmi totalna cisza.

W zasadzie już miałem skreślić na dobre ten zespół, ale okazało się, że oni naprawdę potrafią śpiewać i grać, tyle, że zanim się zorientowałem to znowu było pierdut i znowu ta cisza. Czyżby kolejny efekt eksperymentu? Trzeci utwór i kolejny jazgot, którego nie sposób ogarnąć, ale... ale... pojawiają się też miłe dla ucha dźwięki. Czyżby to ten jazzowy składnik amalgamatu? Zespół Name raczy nas takimi zjawiskami w każdym niemal utworze. W muzyce jak wiadomo nie ma rzeczy niemożliwych, pytanie tylko czy niektóre są sensowne? Podobno "każda potwora znajdzie swojego amatora", więc może w zakresie tych dziwacznych dźwięków znajdą się i tacy, którzy pokochają Amerykanów za ich ekstremalny eklektyzm i wybuchową mieszankę stylistyczną.

W latach 80-tych wydawało mi się, że ekstremum metalowego piekła osiągnął VENOM, musiałem jednak zweryfikować rzeczywistość po tym, kiedy usłyszałem SLAYER (nomen omen jestem im wierny do dziś), wymiękłem jednak przy dokonaniach NAPALM DEATH w latach 90-tych, a teraz przyszło mi jedynie stwierdzić, że dokonania powyższych kapel to dziecinada przy tym, co robi amerykański Name! Ufff! Najdziwniejsze jednak w tym wszystkim jest to, że gdyby rozdzielić te złączone w jednym szalonym stopie, twórczości, powstały by dwa lub trzy całkiem ciekawe nurty muzyczne. Wystarczy posłuchać wyśmienitego utworu szóstego: "Empathic Communicator: Part III", czy też zadziwiająco spokojnego i klimatycznego "You'll Never Die In This Town Again". Z kolei kompozycja "Mare" jest naprawdę w dużej części klasycznie jazzowa. W ten sposób (rozdzielając różne stylistki) otrzymalibyśmy ekstremalny death metal wspierany ciężkim growlingiem i na przykład świetne formy jazzowe, w których jest melodia, harmonia a dźwięki się ze sobą nie "gryzą". Trzeba jednak przyznać, że pomysły to amerykanie mają szalone. Niewątpliwie można ich nazwać prekursorami tego dziwacznego gatunku. Tylko jak nazwać ten gatunek i czy w ogóle go nazywać? Być może muzycy Name znajdą jakieś sensowne rozwiązanie w przyszłości i podążą którąś ze ścieżek szerokiego spectrum stylów, które umieścili na jednej płycie. Mają potencjał i talent, tego im odmówić nie można, tylko czy wybiorą właściwą drogę?

Polecam tę płytę wyłącznie, jako ciekawostkę, bowiem na dłuższą metę całość jest trudno przyswajalna i strasznie eklektyczna. Więcej znajdziecie na ich stronie www.myspace.com/name życzę owocnych poszukiwań i nieziemskich przeżyć.

Skład zespołu:
Wes Fereas - Vocals, Guitar
Mike Gianelli - Guitar
Jeremy Fereas - Bass
Bobby Gibbs - Drums

Utwory:
01. Killer Whales, Man (3:45)
02. My Sweetheart, the Whore (5:40)
03. The Spark of Divinity (6:22)
04. Empathic Communicator: Part I: Hommage To The Hunter (Unconcious Incompetence) (2:32)
05. Empathic Communicator: Part II: Bee Bee (Concious Incompetence) (3:56)
06. Empathic Communicator: Part III: Your Sun Machine, Your Space Embracer (Concious Competence) (6:26)
07. Empathic Communicator: Part IV: How To Murder The Earth (Unconcious Competence) (7:00)
08. Mare (9:00)
09. The Sycophant, The Saint & The Gamefox (10:13)
10. Dave Mustaine (7:00)
11. Avaler l'Oc (5:02)
12. You'll Never Die In This Town Again (05:24)
13. Charmer (05:15)

Moja ocena 2,5/5 (ta dodatkowa połówka za poszukiwania i niecodzienną stylistykę)

Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net

wtorek, 4 maja 2010

Londyn „Coraz Dalej Dom” (2010)

Zespół Londyn, a w zasadzie LONDYN Londyn – bowiem i tak można przeczytać logo zespołu, wydał świetny album. Niepozorna okładka z niby-piramidą, dominująca czerń, niby-kominy, niby-tuleje. Takie niby-niepozorne wydawnictwo. A tym czasem trzech facetów wyczarowało dźwięki, które są jednocześnie proste, melodyjne i chwytliwe. Niby-jest-ich-trzech, chociaż w projekt zaangażowanych było więcej osób. Trójka stanowi jednak trzon tego zespołu i to im zawdzięczamy perfekcyjną warstwę liryczną, dynamiczną muzykę i ciekawe spojrzenie na świat. Że niby nie można śpiewać ciekawie po polsku? Ileż razy to już słyszałem, że szeleszczący nasz język ojczysty, nie nadaje się do rockowej muzyki. Tymczasem trójca z Lublina zaprezentowała nie tylko polskie teksty, ale stworzyła wręcz poezję, która „podbita” bluesowo-rockowymi akcentami przenosi słuchacza do wspaniałej artystycznej krainy.

W jaki sposób trzech muzyków, tak szczelnie wypełniło przestrzeń? Zawdzięczamy to instrumentarium klawiszowemu i sekcji dętej. W sumie muzyków nie było trzech, bowiem zespół wspierają dodatkowy trębacz (Sushkin) i saksofonista (Tomasz Piątek). Można, więc śmiało powiedzieć, że trio Londyn, ze wsparciem instrumentów blaszanych-dętych oderwało się „modnych” nurtów muzycznych i zrobiło krok w zupełnie innym kierunku. Ścieżka ta ma szansę zaprowadzić ich na szczyt.

Słuchając muzyki zespołu Londyn można odnieść wrażenie, że nie obca jest im piosenka aktorska („Nie-Wolność”), z przyjemnością sięgają po rytmy reggae („Chciałbym Być”), szukają inspiracji u ojców rocka („Windą Bliżej?”), ale też nie boją się bluesowych wyzwań („Jak Mam Dalej Iść?”). Całość porywa i pochłania. Grają lekko i ze swadą, a dobywające się z głośników dźwięki są przyjemne, natomiast aranżacje w pełni profesjonalne. Przypominają trochę Dire Straits (bynajmniej nie stylistycznie) z początku ich kariery, kiedy to komponowana muzyka była dla nich sztuką samą w sobie a Mark Knopfler w „Sultans of Swings” grał i śpiewał tak jakby mu absolutnie nie zależało czy ktoś go w ogóle wysłucha. Tymczasem stworzył wiekopomne dzieło, klasykę i źródło, z którego czerpią teraz inni. Tak samo w przypadku grupy Londyn, słychać, że komponowanie, granie i śpiewanie sprawia im niesamowitą frajdę. Robią to naturalnie, bez specjalnego wysiłku, bez wyraźnego starania się. Grają niemal od niechcenia. Ot, tak po prostu im wychodzi. Tym samym przenoszą na słuchacza (może świadomie, może nieświadomie) cały swój zapał, entuzjazm i żywiołowość. Tworzą w ten sposób fenomenalną więź pomiędzy twórcą a odbiorcą. Warto ustawić ich płytę w tym miejscu w swojej kolekcji, która świadczy o dużym szacunku dla twórcy, ale też będzie się dała szybko i sprawnie wyciągnąć do kolejnego odsłuchu. Można spokojnie powiedzieć, że Londyn odkrył ową „tajemną wiedzę” jak uzależnić od siebie słuchacza. Podczas gdy inni błądzą, próbując udowodnić innym i sobie swoją „nadprzeciętność”, trio z Lublina jest po prostu sobą:

„hej ty nie bój się żyć,

nie bój się iść drogą

którą nikt nie szedł – hej ty

nie bój się być

sobą”

Moim niekwestionowanym „numero uno” na tej płycie jest utwór „Windą Bliżej?”, który niesie potężną energię, za sprawą świetnych akordów gitarowych oraz genialnego pulsującego rytmu. Drugi kawałek zatytułowany „Chciałbym Być” jest może trochę zbyt popowy, ze względu wsadzony tam motyw syntezatorowy, ale generalnie utwór się broni, zwłaszcza, kiedy pojawiają się delikatne motywy reggae. W dalszym ciągu momentami jest lirycznie i nastrojowo, czasami szybko i melodyjnie, a nawet wręcz funkowo („Shake It, Shake It, Shake It”), gdzie lekko przytłumione gitary, jakby schowane w tle, wspierane są przez instrumenty dęte. „Shake It …” to taki radosny kawałek, którego można słuchać kilka razy na okrągło. Przy okazji „Time Is Like An Ocean” miałem wrażenie małej wycieczki w progresywne rejony, ale na szczęście ten nurt nie zdominował płyty.

W pamięci na długo pozostają trąbki i saksofon, które świetnie uzupełniają tworzony klimat, ale jednocześnie nie dominują nad całością, stając się przysłowiową „wisienką na tym muzycznym torcie”. Utwory są idealnie skomponowane, średnia długość nie przekracza 4 minut, co z jednej strony daje efekt pewnego niedosytu, ale jednocześnie nie powoduje znudzenia zbyt rozwlekłymi frazami, czy zbędnymi powtórzeniami. Wszystko ma tu swoje miejsce, swój czas i konsekwencję pojawiania się.

Płyta nie jest muzycznym debiutem zespołu, chociaż jest debiutanckim longplayem. Londyn pojawia się przy okazji różnych wydarzeń muzycznych od roku 2002. Panowie zdążyli się już odpowiednio dotrzeć, zgrać i zrozumieć muzyczny świat, zdobywając wyróżnienia, nagrody i będąc widocznymi w wielu znaczących miejscach. Tym samym album „Coraz Dalej Dom” to dzieło dojrzałe, przemyślne a jednocześnie niezwykle świeże. Muzycznie dopracowane, a z drugiej strony trochę luzackie, swobodnie zagrane a co najważniejsze wpadające w ucho. Niejednokrotnie podczas słuchania tej płyty złapałem się na przytupywaniu, a to kolejny znak, że muzyka porywa.

Utwory:
01. Windą Bliżej? (03:40)
02. Chciałbym Być (02:44)
03. Hej Ty, Który Chcesz Się Poddać (04:12)
04. Shake It, Shake It, Shake It (03:34)
05. Nie-Wolność (03:41)
06. Time is Like An Ocean (03:17)
07. Coraz Dalej Dom (03:55)
08. Jak Mam Dalej Iść? (02:51)
09. Daleko ode Mnie (03:54)
10. Życie Z Widokiem Na Śmierć (03:51)

Zespół zagrał w składzie:

Paweł Błędowski - gitary, instrumenty klawiszowe, śpiew

Daniel Chyżewski - perkusja, instrumenty perkusyjne, trąbka

Konrad Lisicki - gitara basowa

Moja ocena 4/5


Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl

niedziela, 2 maja 2010

ACUTE MIND "Acute Mind" (2010)



Zespół Acute Mind powstał w roku 2006. Po burzliwym docieraniu składów i szukaniu muzycznych inspiracji dotarli do końcówki roku 2009, kiedy to zaczął się nowy etap w dziejach zespołu. Wówczas to Dorota i Darek nawiązali kontakt z Markiem Kułakowskim właścicielem wytwórni ELECTRUM PRODUCTION. Dzięki pomocy Marka Kułakowskiego Acute Mind mógł przystąpić do nagrania pierwszej oficjalnej płyty pod okiem realizatora i producenta Sławka Gładyszewskiego.


Efektem wspólnej pracy jest album o tytule „ACUTE MIND”, który miał swoją premierę w marcu 2010 roku. Dzięki wsparciu Electrum Production, Acute Mind już w kwietniu wyruszył na swoją pierwszą ogólnopolską trasę, podczas której gra wspólnie z zespołem QUIDAM.

Od pierwszego dźwięku po ostatnie takty muzyka robi tu piorunujące wrażenie. Elektryzuje, wciąga i zostawia w umyśle niezatarty ślad. Można nawet powiedzieć więcej, sama z siebie zachęca do ponownego przesłuchania. Jest żywiołowa, energiczna i momentami naprawdę ciężka. Zawiera elementy progresywnego rocka, progresywnego metalu. Czerpie również z dokonań prekursorów ciężkiego grania i właśnie dlatego trudno ją jednoznacznie szufladkować. Zawiera elementy industrialne, są ciężkie gitarowe riffy, można na niej znaleźć pięknie skomponowane fortepianowe melodie, są dźwięki syntezatorowe w idealnej proporcji i w harmonii z pozostałymi instrumentami.

Na debiutanckim albumie słychać fascynacje Porcupine Tree, Prymary czy Dream Theater, słychać elementy znane z dokonań Riverside, ale w żadnym wypadku nie dominują one nad całością kompozycji Acute Mind. Owe zapożyczenia są tylko elementami dekoracyjnymi i uzupełniającymi. Prawdziwa potęga tkwi bowiem gdzie indziej. Ich gra ma prawdziwą duszę. I chociaż dokonania Acute Mind wcale nie są specjalnie innowacyjne czy oryginalne, to jednak muzycy przekonują słuchacza niezwykłą szczerością i pasją grania. Dodatkowo całość wspierana jest przez idealnie zrealizowane nagranie. Mistrzowsko wyodrębnione instrumenty, selektywny, przestrzenny dźwięk, powodują, że dostajemy wyśmienite dzieło muzyczne. Dokładając do tego ciekawie zrobioną okładkę płyty dostajemy prawdziwą muzyczną „perełkę”.  

Bystry Umysł, (bo tak można przetłumaczyć nazwę zespołu) pokierował muzyków w rejony, które wróżą im sukces w najbliższym czasie.

Płyta zaczyna się niemal jak ścieżka dźwiękowa z amerykańskiego filmu sensacyjnego, co zresztą słychać warstwie lirycznej tego utworu. „Grief and Pain” - to właśnie tu słychać policyjne syreny, dźwięki helikopterów a nad całością krąży industrialny duch niczym z filmu „Matrix” braci Wachowskich. Utwór stylistycznie różni się od pozostałych kompozycji. Jest burzliwy, dynamiczny i szybki, a wszystko wieńczą przepiękne dźwięki fortepianu. 

Pamiętacie ścieżkę dźwiękową z "Matrixa"? Taki właśnie jest ten utwór, z jednej strony brudny niemal punkowy z drugiej strony liryczny. „Garden” zaczyna się klimatycznie, gitarowe intro i solowe popisy. Po chwili jednak wpadamy w łagodniejsze nurty. Niech Was jednak nie zwiedzie spokojny wokal Marka Majewskiego, w tym utworze naprawdę sporo się dzieje. Właśnie tu miałem największe skojarzenia z Porcupine Tree i Prymary, ze względu na specyficzny zmultiplikowany głos i różnorodność formy, jaką zastosowano w tym jednym kawałku. Delikatne „Misery” na chwilę relaksuje słuchacza. 

„Sweet Smell of Success” chwilami zbliża się do twórczości Riverside, głównie za sprawą gitar i podobnie zagranych dźwięków syntezatorowych. Klawiszowe instrumentarium tworzy specyficzny nastrój w tym kawałku. Nie ma tu niepotrzebnych elementów, wszystko do siebie pasuje w naturalny sposób. A wszystko to zasługa Doroty Turkiewicz. Instrumentalny utwór  

„Faces” z gościnnym udziałem Sławka GUADKY’ego Gładyszewskiego przynosi psychodeliczne, intrygujące klimaty. Umiejętność skomponowania utworu bez wokalu, tak by cały czas utrzymywać słuchacza jest darem. Dar ten został wykorzystany w pełni. W „Bad Incitemens” znów za sprawą wielogłosów w refrenach zbliżają się stylistycznie do Prymary, niemniej ciekawie zaaranżowane zwrotki, świetnie wpływają na stylistykę tego utworu. 

Przestrzenne gitary „pływające” gdzieś nad głowami słuchającego, wspierane syntezatorowymi dźwiękami i melodią fortepianu tworzą niepowtarzalną aurę. Po chwili zmienia się tempo i zwalniamy. Tym razem na pierwszy plan wysuwa się bas i perkusja ponownie wspierane delikatnymi dźwiękami fortepianu i cichymi akordami gitar. Całość zamyka nostalgiczne „Prophecy”.

Płyta różnorodna, ale trzymająca tempo i stylistykę. Utwory nie są nazbyt progresywnie rozwleczone. Cechuje je dynamika, dzięki temu trzymają słuchacza w ciągłym napięciu. Szczerość oraz naturalność to główne cechy twórczości Acute Mind. Świetna produkcja, niesamowita akustyka i przestrzeń zagranych dźwięków a do tego perfekcyjna selektywność poszczególnych instrumentów to niewątpliwie wyróżniki tej płyty. Osiem kompozycji to idealny zestaw, żeby udowodnić wolę walki oraz możliwość wykorzystania posiadanego talentu i potencjału. Dla mnie tyle wystarczy, by uwierzyć, że zespół ma pomysł na zaistnienie w tej trudnej i konkurencyjnej, ale dynamicznie rozwijającej się polskiej branży muzycznej. Oby tak dalej!

Utwory na płycie:
01. Grief and Pain (5:28)
02. Garden (6:28)
03. Misery (3:33)
04. Sweet Smell of Success (4:34)
05. Faces (6:30)
06. Bad Incitemens (3:38)
07. Bonds Of Fear (5:40)
08. Prophecy (5:25)

Muzycy biorący udział w nagraniu:
Marek Majewski - śpiew
Arkadiusz Piskorek - gitara
Paweł Ciuraj - gitara
Dorota Turkiewicz – instrumenty klawiszowe
Wojciech Rowicki – gitara basowa, gitara akustyczna
Dariusz Hanaj - perkusja
gościnnie:
Sławek GUADKY Gładyszewski – dodatkowe instrumenty klawiszowe, gitary i gitara wiodąca w „Faces”

Moja ocena 5/5