poniedziałek, 28 września 2009

Książka "Sabbath Bloody Sabbath"


Bardzo dobrze się złożyło, że okładka książki wraz ze zdjęciami wewnątrz, są czarno-białe. W końcu to opowieść o Black Sabbath. To zobowiązuje do odpowiedniej tonacji! Wszystko wokół tej biografii powinno być czarne, mroczne, złe, straszliwe, nieprzeniknione, posępne, złowieszcze, grobowe, śmiertelnie przerażające i niejednoznaczne. Każdy zagrany akord i każda napisana litera (… no tak, ale litery są zawsze czarne, a więc lepiej podkreślą wagę posępnych słów). Historia Black Sabbath to opowieść przesiąknięta horrorem, krwią, szaleństwem, nałogami i ciężką muzyką.

Joel McIver
przenosi nas do lat sześćdziesiątych, do robotniczych slumsów Anglii. Prowadzi przez brudne i nędzne przedmieściach Birmingham, by pokazać, że Black Sabbath powstało z potrzeby wyrwania się. Wyrwania się z robotniczego Aston, miasteczka, w którym mieszkali przyszli członkowie zespołu i w którym nie widzieli swojej przyszłości. Autor rozpoczyna opowieść w momencie narodzin Johna Michaela Osbourne’a (znanego później, jako Ozzy) w 1948 i prowadzi aż do 2005 roku, kiedy to Ozzy po raz kolejny zaprzedaje duszę diabłu zwanemu telewizją komercyjną MTV. Wówczas to poznajemy jego zwariowaną rodzinkę w płaskim reality show „Rodzina Osbourne’ów”. Spuśćmy jednak na ten element zasłonę milczenia.

ImageMcIver opisuje czasy, w których to pojawia się bluesowo-jazzowy zespół Earth (wiedzieliście, że tak kiedyś nazywało się Black Sabbath?) i pokazuje szybką transformację, w wyniku której zespół zamienia się w prawdziwego Demona ciężkiego grania. „W tym właśnie czasie (…) zdecydowali się przyjąć nazwę Black Sabbath, zaczerpniętą z anglojęzycznego tytułu horroru z Borisem Karloffem nakręconego w 1963 roku (…) „, żeby podkreślić fascynację horrorami i zastosować (wtedy) niekonwencjonalną metodę straszenia za pomocą muzyki. Stanowili oni niewątpliwie opozycję dla idei „Dzieci-kwiatów” i ich przepełnionych miłością i pokojem songach".

Chyba nie bez powodu książka podzielona jest na trzy duże rozdziały: „Przyzywanie Demona”, „Oślepieni i Osaczeni” oraz „Wskrzeszanie Bestii”. Od razu powoduje to konotacje z najlepszymi klasykami gatunku! Bram Stoker i Mary Shelley nie powstydziliby się takich sformułowań!

A więc rodzi się Bestia, a imię jej BLACK SABBATH!

Życie swoje zawdzięcza czterem twórcom. Tony Iommi, Bill Ward, Geezer Butler i Ozzy Osbourne tworzą jeden z najmroczniejszych epizodów w historii muzyki. Obok Deep Purple i Led Zeppelin należeli oni do „nieświętej” trójcy brytyjskiego hard rocka i heavy metalu. Panowie sukcesywnie ożywiali i zabijali swego Dziecko, którego postać widzimy być może na okładce płyty „Born Again”. Zabijali i ożywiali również samych siebie, balansując na granicy życia i śmierci. Mimo tego, że później niektóre zespoły grały ciężej, szybciej i na pewno agresywniej, to jednak czerpały garściami z twórczości Black Sabbath. Dlatego to właśnie oni stali się protoplastami szatańskich nastrojów, wywoływanych nie tylko tekstami, ale i dźwiękiem gitar (z obniżonym strojeniem) przyprawiających do dziś o gęsią skórkę i dreszcze. Geezer Butler: „Przypuszczam, że wszystko - muzycznie i tekstowo - zaczęło się od piosenki Black Sabbath, którą wkroczyliśmy na ciemną stronę.”

Autor sprawnie łączy wszystkie poboczne wątki twórczości Black Sabbath w jedną opowieść. Układa chronologicznie historię zespołu, który największe swe triumfy święcił wraz z Osbourne’m w latach 1968 do 1979. Przedstawia metamorfozę Bestii i zmianę tematyki, opiewaną przez kolejnego pieśniarza: Ronalda Padavona (Ronnie James Dio). Opisuje jak w roku 1983 rodzi się w bólach „czerwony diabełek” stworzony wspólnie z Ianem Gillanem. Ujawnia kulisy kolejnych zmian, walkę z nałogami, i kolejne symptomy choroby, która niczym śmiertelny wirus rozkłada powoli, zmaltretowany korpus Bestii. Tymczasem „nieśmiertelny” Ozzy - Książę Ciemności, święci swe triumfy i opija upadki sterowany przez inną szaloną istotę - Sharon Arden (później Osbourne), która metalowym uściskiem wzięła się za ułożenie jego kariery.

Joel McIver prowadzi czytelnika przez system naczyń połączonych pompujących zakażoną krew do wnętrza organizmu zwanego Black Sabbath. Z czasem zaczyna się on rozpadać niczym zgniłe ciało zombie i tworzyć niezależne twory, żyjące własnym życiem i samodzielnie prowokujące śmierć na każdym swym kroku znaczonym śluzem i krwią. Żyje jednocześnie, jako: Black Sabbath, Ozzy Osbourne i jego grupa oraz w końcu, jako Heaven and Hell. Koleje losów tych istnień powiązane ze sobą, osadzone są w tworzącej się i przenikają historii rocka.

Duch Black Sabbath żyje jednak, by stać się inspiracją dla kolejnych szaleńców tworzących nowe formy egzystencji na bazie konającego i podnoszącego się z kolan Golema. Karmi swymi osiągnięciami swych genialnych następców. Powstająca w latach osiemdziesiątych fala NWOBHM (skrót od New Wave Of British Heavy Metal), NWOAHM (czyli odmiana amerykańska), black, thrash, doom, gothic metal to wszystko genialne, szkaradne i pokręcone dzieci Black Sabbath. A imiona ich równie ohydne i paskudne: Venom (jad), Anthrax (wąglik, wrzód), Mercyful Fate (przeznaczenie pełne miłosierdzia) i King Diamond (diamentowy król - i niech Was nie zwiedzie ta „śliczna nazwa”, za nią kryje się koszmar koszmarów), Slayer (morderca), Iron Maiden (żelazna dziewica), Megadeth (megaśmierć), Soundgarden (ogród dźwięków).

ImageMcIver dużo miejsca poświęca omawianiu płyt. Tworzy wokół nich intrygujące otoczki związane z tekstami, muzyką, ale również genezą poszczególnych utworów, czy motywacjami kierującymi każdym z muzyków przy ich komponowaniu. I tak dla przykładu, pierwsza płyta „Black Sabbath” niesie nastrój z piekła rodem, a właściwie to scenę niemal wyciągniętą z klasycznych horrorów. Na okładce umieszczono ciemny, gotycki obraz z wizerunkiem kobiety stojącej w wiejskiej scenerii, spowitej w brązy i szarości. Wewnątrz wkładki znalazł się wiersz, zaczynający się słowami: „Still falls the rain, the veils of darkness shroud the blackened trees, which, contorted by some unseen violence, shed their tired leaves, and bend their boughs toward a gray earth of severed bird wings”, (co w wolnym tłumaczeniu można rozumieć jako: Ciągle padający deszcz, zasłony ciemności spowiły sczerniałe drzewa, które wykrzywione przez niewidoczną siłę, zrzuciły swoje zmęczone liście i pochyliły swe konary w kierunku szarej ziemi niczym odcięte skrzydła ptaka). Wiersz oddaje świetnie klimat, w jakim utrzymana jest cała płyta. Włączcie pierwszy utwór p.t. „Black Sabbath” o północy, zgaście światło i posłuchajcie! Ten utwór ożyje w Waszej wyobraźni. Resztę załatwi ciemność!

Z kolei, kiedy w 1983 roku powstaje płyta „Born Again”, dreszczyk emocji znów powraca! Powraca niczym, Freddy Kruger z „Koszmaru z ulicy Wiązów”. Na płycie tym razem, jako wokalista pojawia się Ian Gillan (akurat miał przerwę w Deep Purple). Okładka płyty kojarzy się z filmem Polańskiego „Dziecko Rosmary”.

Image Image

Co, ciekawe zdjęcie tego samego “malucha”, (tu lepiej wygląda w kolorze czerwonym, niż czarnym) wykorzystało wcześniej Depeche Mode na singlu „New Life” z 1981 roku. Pozostałe płyty są opisane w książce. Niektóre z nich budują nastrój samymi okładkami, w pozostałe trzeba się wsłuchać, wyczuć atmosferę niczym z horrorów.

Zarówno Black Sabbath jak i Ozzy tworzą albumy wybitne („Black Sabbath”, „Paranoid”, „Master Of Reality”, „Volume 4”, „No More Tears”) i słabe („Never Say Die”, „Technical Ecstasy”, „Forbidden”, „Speak Of The Devil”), niedoceniane („Born Again”) i przeceniane („Dehumanizer”, „Headless Cross”), przechodząc kryzysy i wzloty. Zmieniają muzyków, niczym Drakula swe ofiary (żeby wymienić u Ozzy’ego: Zakk Wylde, Rob Trujillo, Jason Newsted, a u Tony’ego: Vinny Appice, Ronnie James Dio, Ian Gillan, Glenn Hughes czy Cozy Powell).

Księga „Sabbath Bloody Sabbath” w całości przepełniona jest mrocznymi klimatami i oczywiście czernią. Niczym biblia satanistów przyciąga tym, co niedozwolone i zakazane. Odwrócone krzyże, krew, strach i demony, szaleństwo i narkotyki. Przegryzane nietoperze i niewinne gołębie tracą w niej swe życie, rysują się scenerie zła i śmierci. Horror przeplata się z fantasy. Ta książka kusi, wabi i nęci by ostatecznie porwać w pokręcony świat ciężkiej muzyki i świata wyjętego żywcem (a może martwcem?) z samego Piekła!
Polecam! Nie tylko zatwardziałym fanom.

Liczba stron: 422
Nr wydania: 1
Rok wydania: 2007
Wydawnictwo: Kagra
Okładka: twarda
Wymiary: 17x24

Rychu

środa, 23 września 2009

Recenzja książki "AC/DC Maksimum Rock'n'rolla"


Czy wiecie, jaki utwór ułożony jest wg akordów A,C,D,C?
Czy wiecie, kto wymyślił nazwę AC/DC?
Czy wiecie, kto zajadał się czekoladowymi chrupkami, prawie w ogóle nie pił, za to mnóstwo palił?
Czy widzieliście gołą dupę Angusa?
Czy wiecie ilu wokalistów śpiewało w AC/DC i ile osób przewinęło się przez 36 lat ich istnienia?
Czy wiecie, w co przed erą mundurka (rozpoznawalnego przez wszystkich fanów na całym świecie) Angus przebierał się na koncertach?
Czy wiecie, że Wielka Rosie naprawdę istniała?
Czy wiedzieliście, że AC/DC nosili buty na koturnach?

Jeżeli to wszystko wiecie, a nie czytaliście „AC/DC Maksimum Rock’N’rolla” to zaręczam, że znajdziecie więcej takich kwiatków w tej książce. Jeśli nie wiedzieliście i dalej nie wiecie, to tym bardziej musicie przeczytać tą rock’n’rollową biografię. Jeśli już wiecie, bo czytaliście, to biegnijcie włączyć „Highway to Hell” na cały regulator i przypomnijcie sobie jak śpiewał Bon Scott, wznosząc AC/DC na wyżyny rockowych list przebojów. Jeśli nie chcecie wiedzieć, to ten artykuł nie jest dla Was, idźcie sobie lepiej włączyć jakąś plastikową muzę, bo tu zanudzicie się na śmierć.
Ta historia zaczyna się w Szkocji 31 maja 1955 roku, kiedy to na świat przychodzi najmłodszy z rodzeństwa – Angus Young (by the way: it’s mystic seventh son!). I chociaż Malcolm zaczął grać wcześniej, to właśnie, Angusowi przypadnie rola tego, który w najbliższych latach zmieni historię muzyki rockowej. W 1960 przenosimy się jednak wraz z emigrującymi Youngami do Australii. Były to lata panowania Elvisa Presleya, Jerry’ego Lee Lewisa, Buddy’ego Holly’ego, Little Richarda czy niezrównanego Chucka Berry’ego.

W roku 1973 trzech braci postanowiło połączyć rozprzestrzenione dotąd siły i stworzyć zespół, który z założenia miał być najgłośniejszy, najlepszy i najbardziej odjazdowy na świecie. Ta książka to historia determinacji i konsekwencji w dążeniu do celu. To historia przesączona alkoholem, łatwymi panienkami, muzyką, koncertami i życiem w trasie, ale też ciężką pracą, która w efekcie końcowym wyniosła zespół na piedestał, z którego do tej pory nie zeszli. To historia o tym jak marzenia o sławie przekształciły się w realne zwycięstwo, pieniądze i prestiż.

Głównymi bohaterami i sprawcami całego zamieszania są oczywiście Malcolm i Angus, ale też widoczny jest udział pozostałego rodzeństwa i rodziny, którzy odegrali nie tylko epizodyczne role w kształtowaniu się tożsamości zespołu oraz ich edukacji muzycznej. Zespoły stworzone przez starszych braci Young były pierwszym elementem całej muzycznej układanki. To George Young powołał do życia zespół The Easybeats, to on w roku 1974 grał w AC/DC na basie, to on stworzył wytwórnię i zabrał się za produkcję płyt AC/DC. To on wpadł na pomysł, żeby zagrać akordy A,C,D,C i skomponować jeden z pierwszych utworów australijskich pionierów heavy metalu – utwór „T.N.T.” Siostra Angusa i Malcolma przywoływana jest, jako protoplasta nazwy AC/DC (niestety w tym zakresie nie ma jednolitej wersji, czy to naprawdę ona, czy też sława powinna przypaść żonie Georga, która nazwę wypatrzyła na odkurzaczu albo maszynie do szycia), która to nazwa (Alternating Current/Direct Current) znajdowała się na większości urządzeń elektrycznych. Sama nazwa interpretowana zarówno na sposób sexualny (a w zasadzie biseksualny, bowiem „I’m AC-DC” znaczy jestem biseksualny) jak i satanistyczny (Anti-Christ Devil's Child) absolutnie nie przeszkadzała muzykom w robieniu tego, co umieli najlepiej, czyli graniu rock’n’rolla.

Zafascynowany Chuckiem Berry’m, Angus nie rozstawał się z gitarą, a słuchając ojców rock’n’rolla potrafił ze słuchu bezbłędnie zagrać każdy utwór. Pozorny amok, w jaki wpadał Angus podczas grania, wcale nie był taki pozorny. Facet przeżywa do tej pory całym sobą każdą zagraną nutę. Studio nagraniowe było równie dobrym miejscem do szalonego podrygiwania jak deski sceny koncertowej. Jako jedyny praktycznie nie dotykał alkoholu, zasilając swoje baterie niezliczoną ilością chrupek czekoladowych i setkami papierosów.

Mały człowieczek, zadziorny, skory do bijatyk, potrafiący wykrzesać z siebie na koncertach energię zdolną do zasilenia małego miasta, również „kaczy chód” zaczerpnął od Chucka Berrego. Przyczynił się też osobiście do wywalenia z pierwszego składu wokalisty Dave Evansa. Jak zeznawał później Malcom: „Ten wokalista musiał odejść (śmieje się). To był typowy przypadek natychmiastowej nienawiści. Wokalista nie lubił Angusa, bo był mniejszy i chudszy niż ja”. Zaraz po tym, jak Angus został przyjęty w szeregi zespołu Dave wyleciał z hukiem. Milczący duet, gitara rytmiczna i bas to w pierwszym okresie działalności: Malcom Young i Mark Evans, ten ostatni zastąpiony w roku 1977 przez Cliffa Williamsa. Praktycznie nieruszająca się z miejsca dwójka, wychodząca tylko podczas refrenów dwa kroki do mikrofonów. Malcolm to z wyglądu oaza spokoju, ale nie dajcie się zwieść pozorom, to właśnie on jest mózgiem, który komponuje, rządzi i dzieli i potrafi nieźle przypieprzyć w obronie swoich racji.

Niewątpliwy urok osobisty, poczucie humoru i specyficzny luzacki styl zachowania i śpiewania wniósł w roku 1974 do zespołu niejaki Ronald Belford Scott znany szerzej, jako Bon Scott. Bon Scott to rock’n’roll w pełnym wydaniu. Alkohol, panienki, życie z dnia na dzień, rockowy image, mgiełka na oczach. Zaliczył chyba każdą pannę, którą napotkał na swej drodze, niezależnie czy była mała, duża, chuda czy gruba. Tak, tak, potężna dmuchana lala rozwijająca swe powaby na koncertach to właśnie Rosie, którą Bon miał osobiście przyjemność posmakować i opisać w kawałku „Whole Lotta Rosie”.

Twórczość pisarska Bona nie wychodziła specjalnie w żadnym okresie po za damsko-męskie sprawy łóżkowe i w zasadzie nie mamy mu tego za złe. Opowiadał w końcu o swoim życiu. Nikt nie szuka w muzyce i tekstach kwintetu z Australii głębokich przemyśleń i rozważań nad sensem życia. Sex, drugs, rock’n’roll to główna zaleta tej muzyki! 11 lat po śmierci Bona „na jednym koncercie, podczas „Dirty Deeds Done Dirt Cheap” kamera uchwyciła parę kochającą się w pozycji na pieska do rytmu piosenki. Obraz z kamery został przekierowany na wielkie ekrany na stadionie. Para niewzruszona robiła dalej swoje, prawdopodobnie z lęku przed utratą rytmu, a dziewczyna przez cały czas śpiewała słowa piosenki”. Bon byłby dumny z takiej interpretacji swoich dzieł!

19 lutego 1980 roku Bon Scott zmarł w Londynie po ostro zakrapianej imprezie. Jego ciało znaleziono w zaparkowanym przy ulicy samochodzie. Cichy pogrzeb odbył się 1 marca na cmentarzu we Fremnatle niedaleko Perth.

Bracia Young nie zamierzali się jednak poddać. Machina toczyła się dalej. Jak to zwykle bywało przy takich zmianach kolejny wokalista miał wysoko postawioną poprzeczkę i nie łatwą drogę do pokonania. Drogę, która podzieliła fanów na wielbicieli talentu Bona i jego następcy. Mowa tu o Brianie Johnsonie, który został trzecim głosem po Davie Evansie oraz Bonie, i który od samego początku udowodnił, że AC/DC nie zamierza spuścić z tonu. Historia Briana i jego zespołu Geordie przeplata się z historią AC/DC niemal od samego początku. Pech chciał, że Bon Scott zszedł był z tego świata dość nieoczekiwanie, a losy Geordie i AC/DC natychmiast się przeniknęły, by na zawsze stanowić jeden nurt muzyczny. Płyta „Back in Black”ukazała się w roku 1980 była tego wybitnym potwierdzeniem. Tak samo sprawa miała się z Chrisem Slade’em, który w składzie AC/DC pojawił się za perkusją przy okazji produkcji płyty „The Razors Edge”.

Historia AC/DC to historia zmagań ludzi z ich słabościami, to wzloty i upadki muzyki, zmiany składów i nieustanna walka o prymat pierwszeństwa w rockowym świecie. Pozostali wierni swoim ideom, nie poszukując natchnienia wśród nowatorskich nurtów. Cytując słowa Malcolma, który wyłuszczył to Brianowi jednym dobitnym zdaniem: „(…) robimy, co robimy, gramy, co gramy, a to, co myślą krytycy jest … warte. Bez dyskusji, koniec gadki.” Jedni mają im za złe, że od ponad trzydziestu lat grają w niezmieniony sposób, inni właśnie za to ich kochają. Przez wszystkie składy od roku 1973 przewinęło się około 26 osób. Dziś stanowią historię muzyki, którą Autorzy Engleheart Murray i Durieux Arnaud ujęli na kartach swojej książki. Czy im się udało i jaki osiągnęli efekt oceńcie sami. Książka przesycona miejscami (jak na mój gust) niebywałą ilością faktów i dat, osób bezpośrednio i pośrednio związanych z samym zespołem i wydarzeniami z jego historii. Czasami zdarza się, że ilość informacji jest naprawdę przytłaczająca, a następstwo faktów nie zbyt logiczne. Nie stanowi to oczywiście, większego problemu przy czytaniu i wczuwaniu się w świat braci Young i ich fascynacji rock’n’rollem. Biografię uzupełniają zdjęcia, przedruki plakatów koncertowych, artykułów prasowych, biletów (znalazł się też całkiem spory polski akcent, bowiem na ostatnich dwóch stronach widnieje reprodukcja biletu na koncert w Chorzowie, który odbył się w 13 sierpnia 1991 roku ramach trasy Monsters Of Rock). Wracając na chwilę do zdjęć, znajdziecie tam różnego rodzaju rodzynki, takie jak, Angus ubrany w strój SuperAnga, chłopaki przyodziani w świecące obcisłe stroje i buty na koturnach (przypominają Bee-Gees ze swych najlepszych czasów), czy też pokazywanie gołej dupy, które Angus na starość zamienił na bardziej cenzuralne odsłanianie szortów z flagą kraju, w którym akurat występują.

Cała opowieść przeplatana jest historią płyt, których w dorobku AC/DC powstało 25 (biorąc pod uwagę wydania australijskie i mini-albumy takie jak: „’74 Jailbreak”). Dowiadujemy się, dlaczego powstawały australijskie wersje niektórych pozycji, dlaczego wydany zostaje album „T.N.T.” a rok później jeszcze raz „High Voltage” w wydaniu europejskim zmienionym całkowicie w stosunku do pierwowzoru. Skąd wzięła się różnica między „T.N.T.” a „High Voltage”, które zostało uzupełnione o utwory „Little Lover”, „She’s Got Balls”, a zubożone o „The Rocker” i „School Days”. Przez pryzmat dyskografii zespołu oglądamy transformację muzyczną, która zapoczątkowana fascynacjami bluesowymi przeradza się w hard rocka by sięgnąć po miano „heavy metalu”. Widzimy historię powstawania fenomenalnych albumów, jak „Let There Be Rock” (1977), „Highway To Hell” (1979), które prowadzą zespół na szczyt, obserwujemy kulisy tworzenia miażdżąco wyśmienitej kompozycji „Back in Black” (1980), ale też spoglądamy na płyty słabe jak „Flick Of The Switch”(1983) czy „Fly On The Wall” (1985) by za chwilę święcić powroty w postaci „Blow Up Your Video” z roku 1988 i „The Razors Edge”z 1990 roku.

Podsumowując: książkę czyta się rewelacyjnie a kilka zgrzytów, o których wspominałem wcześniej nie wpływa szczególnie na jakość i bieg historii. Pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika twórczości AC/DC!

Wydawnictwo: KAGRA
Data wydania: 2008 r.
Format: 17.0x24.0cm, 404 stron
Oprawa: Twarda
Wydanie: 1

Rychu

wtorek, 1 września 2009

Koncert SABATON - Siemianowice Śląskie 01.09.2009


„I co z tego, że cały czas lało?”


O koncercie usłyszałem któregoś sierpniowego popołudnia w Antyradio: Sabaton Siemianowice Śląskie, bilety w cenie 20 zł! 20 zł??? Przy obecnych stadionowych cenach biletów powyżej 100 złotych (nie wspominając o tych dla VIPów w okolicach 500 zł) to było albo podejrzane albo cudowne! Pierwszy kontakt z Sabatonem miałem jakiś rok temu, słuchając płyty
„Attero Dominatus”. Najnowsza płyta „Art Of War” to głównie utwór „40-1” opisujący postawę polskich żołnierzy podczas bitwy pod Wizną. Nie jestem szczególnie obeznany z działalnością grupy Sabaton, nie znam wszystkich ich utworów jak rasowy fan, niemniej jednak postanowiłem się wybrać i zobaczyć jak na żywo brzmi sekstet ze Szwecji.

Występy Sabaton w Polsce reklamowane jako ALWAYS REMEMBER TOUR w Warszawie, Bydgoszczy, Zielonej Górze czy Rzeszowie i Górze Strąkowej trochę pomijały Siemianowice. Gdyby nie ów krótki przerywnik w Antyradio pewnie nie dowiedziałbym się w ogóle o tym małym, ale żywiołowym koncercie, (chociaż na oficjalnej stronie Sabaton official headquarters i fanklubu Polish Panzer Batalion informacje o Siemianowicach były). Tak zupełnie na marginesie bilety na pozostałe dni były sprzedawane po 85 zł, a więc różnica w cenie dość znaczna. Coś tu było nie tak. Pełni obaw wyruszyliśmy z Krakowa do Siemianowic, chociaż misternie wydrukowane bileciki nie dawały powodu do rozterek. Ale… czy rzeczywiście przyjadą i zagrają z okazji Dni Siemianowic? Dotarliśmy parę minut po 20.00. Z okolic stadionu Siemion przywitały nas mocne uderzenia. Chwila poszukiwań miejsca do parkowania i idziemy na stadion. Nie dość, że przyjechali, to jeszcze rozpoczęli grać o czasie! Obiekt położony pomiędzy siemianowickimi blokami tętnił życiem, a marszowe akordy gitar wspomagane dynamicznie nagłośnioną sekcją rytmiczną odbijały się od starych zabudowań. Duża część publiczności oglądała koncert zza barierek, a pozostali tłumnie wchodzili jeszcze na płytę.

Lekko spóźnieni, a więc nie zdążyliśmy na suport (Vena Valley) i na pierwsze dwa kawałki Sabaton, umiejscowiliśmy się przed konsolą, gdzie i dźwięk był rewelacyjny, a widoczność dobra, tym bardziej, że po lewej stronie sceny znajdował się całkiem spory telebim pokazujący na żywo wyczyny zespołu przeplatane militarnymi epizodami. Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki
„Attero Dominatus”, sekcja rytmiczna poruszyła powietrze, a 2 tysiące osób śpiewało razem z Joakim Brodén’em. Tak swoją drogą, facet ma niezły głos! Deszcz przez całe półtorej godziny nie umilał nam zabawy, ale po pewnym czasie przestawało się go zauważać i odczuwać. Dopiero pod koniec przy bisach osłabł, żeby w końcu zniknąć całkowicie. Kilkakrotnie wokalista wyrażał pełen podziw dla polskiej publiczności, która świetnie się bawi pomimo padającego deszczu, konkludując w pewnym momencie, że gdyby taka pogoda była w Szwecji, to wszyscy by poszli do domów, bo Szwedzi to „pussies”. Na scenę poleciała polska flaga, dwukolorowa frotka i jakiś stanik! Skandowane przez publiczność „do dna” i „jeszcze jedno piwo” podczas przerw zmuszało frontmana, by wypijać po całym kubku piwa. Kolejne interakcje z publiką dopełniały całości koncertu. 

Dowiedzieliśmy się, że kawałek „Union” zagrany jako dziewiąty z kolei też jest o naszych rodakach walczących pod Monte Casino, o polskim fanklubie, który pomagał rozkładać scenę, o fascynacjach wojną i militariami, o dużym szacunku dla Polaków, którzy 70 lat temu przeciwstawili się faszystowskiemu najeźdźcy. Zafascynowany żywiołowym odbiorem muzy Joakim pytał czy chcemy usłyszeć totalny odjazd i utwór na dwie stopy! Yeah! Odpowiedział tłum, a zaraz potem zabrzmiały akordy „Nuclear Attack”. Na koniec wszyscy skandowali „dzię-ku-jemy”, a Joakim kłaniał się składając ręce. Na publiczne skandowanie SA-BA-TON odpowiadał: „You're so fuckin' great!”

Krótko podsumowując: dobra organizacja, fantastyczny klimat koncertu, piknikowa atmosfera, świetne nagłośnienie, dynamiczny i żywiołowy pokaz dobrego muzycznego rzemiosła, genialny kontakt z publicznością. Sabaton bawił się wyśmienicie, publiczność też. Nie zabrakło prostej, ascetycznej, aczkolwiek wystarczającej oprawy koncertowej w postaci słupów ognia i wybuchów sztucznych ogni czy też logo Sabaton na tle biało czerwonej flagi. Był telebim dla tych, którzy mogli nie widzieć sceny i na którym pokazywano tłumaczenie utworu
„40-1”. Był to jeden z tych koncertów, które bronią się świetną muzyką (zagrali chyba wszystkie swoje sztandarowe kawałki) i podczas którego czuje się specyficzny „feeling”, a ciarki chodzą po plecach!

Setlista:
Ghost Division
The Art of War
Panzer Battalion
Cliffs of Gallipoli
Attero Dominatus
The Price of a Mile
Into the Fire
Purple Heart
Union (Slopes Of St. Benedict)
Nuclear Attack
Light in the Black

Bisy:
Primo Victoria
40:1
Metal Machine/Metal Crüe

Relacja ukazała się ProgRock

ROCKRychu


Zdjęcia:
flickr