wtorek, 31 sierpnia 2010

Festiwal ACK Electric Nights 2010


Kolejne zespoły, które pojawią się na festiwalu ACK ELECTRIC NIGHTS 2010, to:

SCENA ALTERNATYWNA: COOL KIDS OF DEATH, GAFYN DAVIES, PLUG AND PLAY
SCENA PROGRESYWNA: VOTUM, LOOM, TERMINAL

Pełna lista zaproszonych zespołów pojawi się 03 września 2010. Wtedy też ruszy sprzedaż biletów, oficjalna strona internetowa, jak również pełna informacja dotycząca ACK Electric Nights 2010. Zarówno podczas Sceny Alternatywnej, jak i Progresywnej odbędą się też tzw. After Parties.

After Party tuż po piątkowym koncercie Sceny Progresywnej 12 listopada 2010 odbędzie się na małej scenie Chatki Żaka w Lublinie w formie Jam Session z udziałem muzyków grających podczas koncertu.

NEWS - Mr.Hyde nagrywa dla Electrum Production


Kolejni artyści z Lublina trafili pod skrzydła Electrum Production. Tym razem różnorodność muzyczną wydawnictw wytwórni dopełni mocne rockowe brzmienie grupy Mr. Hyde, która w swojej twórczości nawiązuje do klasycznej melodyki metalu i hard rocka. Debiutancki album zespołu ukaże się wiosną przyszłego roku.

Historia Mr. Hyde sięga 2003 roku. Podczas siedmiu lat działalności wielokrotnie zmieniał się skład osobowy, czemu towarzyszyła ewolucja stylu muzycznego grupy, w której szeregach pojawili się m.in. muzycy Acute Mind czy Tipsy Train.

Obecne oblicze Mr. Hyde to, zdaniem samych członków, najtrwalszy i najmocniejszy skład w historii zespołu. Tworzą go: wokalista i lider projektu Circle of Bards Mariusz Migałka, basista Damian Sochar, gitarzyści Marcin Król i Łukasz Bożek oraz perkusista Tomasz Skiba. W swoim dorobku zespół posiada dwie płyty demo (Mr. Hyde 2004, Escape from time 2005) oraz zarejestrowany w 2009 roku mini album Walking around. Niewątpliwym atutem grupy jest niezwykła energia towarzysząca występom na żywo. Doskonały kontakt z publicznością, doświadczenie sceniczne i perfekcyjne wykonanie utworów to stałe elementy koncertów Mr. Hyde. Na debiutancki krążek trafią najlepsze kompozycje z naszego żelaznego repertuaru oraz kilka nowych propozycji, zakorzenionych w rockowej tradycji, do której staramy się wnosić bardziej świeże i nowoczesne brzmienie.

Cieszę się, że po niedawnej premierze mojego autorskiego projektu Circle of Bards mogę również pokazać fanom swoje drugie oblicze wraz z zespołem, w którym stawiałem pierwsze poważne kroki jako wokalista i kompozytor. Mam nadzieję, że mający ukazać się wiosną album, odkryje drogę jaką przebyliśmy od początku działalności – mówi Mariusz Migałka. Efektem współpracy jest również opieka menedżerska nad zespołem ze strony Electrum Production.

www.mrhyde.pl
www.myspace.com/bloodyhyde
www.facebook.com/bloodyhyde

Zaproszenie na koncert QUBE i Mr. HYDE w Warszawie


Lubelskie wydawnictwo muzyczne Electrum Production zaprasza na koncert promocyjny dwóch zespołów: QUBE i Mr. HYDE będących pod skrzydłami tej właśnie wytwórni muzycznej.

Koncerty rozpoczną się w klubie FONOBAR w Warszawie, ul. Wawelska 5, w dniu 10 października 2010 o godzinie 19.00

niedziela, 29 sierpnia 2010

ROOTWATER "Visionism"


Pierwszy raz zespół Rootwater miałem okazję poznać, kiedy dostałem od znajomych grę Wiedźmin. Specjalna edycja gry zawierała dodatkowo dwie płyty muzyczne: ścieżkę dźwiękową oraz muzykę inspirowaną grą Wiedźmin. Na drugim CD znalazła się właśnie kompozycja Rootwater zatytułowana: "Born Again". Drugi raz miał miejsce podczas słuchania płyty Black River, na której wokalnie udzielał się Taff, wokalista Rootwater. Trzeci raz podczas słuchania niniejszej, najnowszej, studyjnej płyty długogrającej. Trzeba przyznać, że stylistycznie wszystkie trzy dzieła różnią się znacznie od siebie. W każdym dominuje inna nuta, inny klimat, inne tematy. Utwór "Born Again" z Wiedźmina jest niemal spokojny i na swój sposób dostojny. Wokalne wyczyny Taffa w Black River to spontaniczne dzieło, wykrzyczane w zadymionym pomieszczeniu zatłoczonego pubu. Natomiast najnowszy, trzeci album Rootwater zatytułowany "Visionism" przynosi ciekawą mieszankę industrialnych klimatów, thrashowej stylistyki spod znaku Sepultury, elementów hip-hopu, a może elektronicznego noise czy totalnego wyciszenia i kompozycji w stylu Alice In Chains. Jednocześnie na "Visionism", Taff i jego kumple prezentują styl diametralnie różny od tego, co można usłyszeć gdziekolwiek.

Zanim jednak posłuchacie całości proponuję przeskoczyć na odtwarzaczach do ostatniego utworu nazwanego "Haydamaka". Zmienicie wtedy spojrzenie na ten zespół. Po przesłuchanie szybkiego, niemal folkowego (problem tylko czy to bałkańskie czy kozackie dźwięki) utworu, pozostałe utwory przedstawią się Wam w zupełnie innym świetle. Zaczniecie się zastanawiać nad całością materiału, nie jak nad kolejnym dokonaniem producentów ciężkich brzmień, ale jak nad twórczością zespołu, który jest oryginalny i prezentuje coś innego na tym rynku muzycznym. Dlaczego? Dlatego, że "Haydamaka" to kawałek, który orzeźwia niczym kiszone ogórki na kacu.

Takich ciekawych "zaskoczeń" mamy na tej płycie więcej. Weźmy na przykład "Intro". Spektakularne, symfoniczne i niemal filmowe dzieło, przenoszące słuchacza w świat spod znaku Matrixa. Monumentalny, orkiestrowy utwór, w którym pod koniec zgrabnie wpleciono ostre gitarowe akordy i rytmiczne uderzenia w kotły, które - jednym taktem - przenoszą słuchacza do kolejnego utworu "Venture". Dalej mamy kawałek, "Realize", którego słucha się niemal z łezką w oku, mając w pamięci nieżyjącego już Layne Staley'a - wokalistę Alice In Chains. Szybki i krótki niczym wybuch pojawia się 38-mio sekundowy "Freedom", intryguje zaśpiewany głosem Maxa Cavalery fragment "Follow The Spirit".

Rootwater wymyka się sztywnym konwencjom i próbom zaszufladkowania muzyki do jednego gatunku. Tworzy dzieła szczere i bezpośrednio wynikające z własnych fascynacji. Umiejętnie i ze swadą łączy gatunki pozornie sprzeczne. Muzyka symfoniczna ("Intro") przeplata się z ciężkimi riffami ("Closer", "Living In The Cage", "Venture") i plemiennymi rytmami perkusji ("Haydamaka", "Frozenthal", "Steiner"). Elektroniczna futurystka ("Timeless", "Follow The Spirit") przenika się z hiphopowym beatem, (chociaż z tym nazywaniem hip-hopu bym jednak uważał). Dźwięki sitaru ("Realize") łączy z gitarami akustycznymi. Wokalista śpiewa, krzyczy, szepta, growluje w zależności od nastroju w danym utworze. Zabawa dźwiękiem, formą, stylistyką.

Lubię eksperymenty w ciężkim graniu, zwłaszcza, jeśli takie doświadczenia nie powodują śmierci pacjenta, narodzin jakiegoś muzycznego monstrum pozszywanego z niepasujących do siebie części, ale dają szansę na powstanie czegoś ambitnego, świeżego, nowatorskiego a jednocześnie potrafiącego zafascynować słuchacza. Rootwater odniósł na tym polu wielki sukces i chwała im za to!

Jedno jest pewne ponad wszelką wątpliwość: to nie jest nudna płyta. Cały czas się coś tu dzieje, zmienia, odwraca, niczym w kalejdoskopie. Płyta "Visionism" z każdym kolejnym słuchaniem przynosi nowe, ciekawsze odkrycia. Myślę, że Rootwater ma szansę nieźle namieszać na polskim rynku muzycznym. Jak dla mnie jest to kolejna przesłanka, że Rock nie umarł a wręcz przeciwnie ma się dobrze i odradza się w nowych kształtach i formach.

Tracklist:
01. Intro 2:46
02. Venture 3:45
03. Living In The Cage 4:24
04. Closer 3:16
05. Frozenthal 3:43
06. Freedom 0:38
07. Timeless 4:20
08. Realize 4:41
09. Follow The Spirit 4:43
10. Alive 5:44
11. The Ministry 3:26
12. Steiner 4:36
13. Under The Mask 3:47
14. Visionism 6:01
15. Haydamaka (Bonus Track) 4:29

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net

sobota, 28 sierpnia 2010

Millenium wydaje reedycję płyty "Reincarnations"


Polski Marillion powraca ze zdwojoną siłą. 29 sierpnia można będzie zobaczyć i usłyszeć zespół Millenium w Redzie o godzinie 21.00 w ramach Festiwalu Muzyki Progresywnej.

W Miejskim Ośrodku Sportu i Rekreacji w Redzie wystąpią:
28 sierpnia (sobota)
godz. 19.30 Hexe
godz. 20.30 Chassis
godz. 21.30 Dianoya

29 sierpnia (niedziela)
godz. 19.30 Vierna
godz. 21.00 Millenium
Dla wielbicieli zespołu niespodzianka, na koncercie będzie dostępna przedpremierowo reedycja płyty "Reincarnations". Płytę można również nabyć w LYNX MUSIC http://www.lynxmusic.pl/

piątek, 27 sierpnia 2010

Outshine - "Until We Are Dead" 2010


Outshine to zespół pochodzący z Gothenburga w Szwecji. Reprezentują ciężką, melancholijną a jednocześnie mroczną stronę hard rocka czasami wchodząc też w stylistykę metalową. W całość ciekawie wplatają też elementy grunge i gotyku. Zespół istnieje formalnie od 1996 roku, chociaż nie wydał zbyt wiele oficjalnych dzieł muzycznych. "Until We Are Dead" to druga długogrająca płyta tej szwedzkiej grupy. Nagrana w 2005 roku pierwsza płyta (EP) spotkała się z dobrym przyjęciem krytyków. Kolejna (pierwsza długogrająca) płyta została wydana w maju 2007. Nazwana została "Bad Things Always End Bad". Zespół zaliczał kilka zmian składów, aż do roku 2004, kiedy to ugruntował się jego obecny kształt, zarówno muzyczny jak i członkowski.

Outshine obecnie reprezentują: założyciel i gitarzysta Jimmy Norberg, wokalista Erlend Jegstad oraz Fredrik Kretz (perkusja), Per Stenback (gitara basowa).

Słuchając pierwszy raz płyty "Until We Are Dead" miałem dziwne wrażenie, że pomimo sporych wpływów takich zespołów jak Paradise Lost, TOOL czy HIM, panowie z Outshine przypominają brzmieniem i wokalem Megadeth (posłuchajcie na przykład "Love For The Music"). Być może to tylko moje osobiste skojarzenia i niekoniecznie mają uzasadnienie w rzeczywistości, jednak nie mogę się ich do tej pory pozbyć. Materiał zagrany jest jednak wolniej i z mniejszym ciężarem niż w Megadeth. Podobieństwo gitarowych riffów i specyficzny, lekko "wystękany" głos wokalisty powoduje jednak odczucia "megadetho-podobne". Nie stanowi to oczywiście, żadnego specjalnego minusa w twórczości Szwedów, wręcz powoduje, że muzyka staje się ciekawsza w odbiorze. Brakuje jednak szalonych, świdrujących umysł solówek Mustaine'a. Tak naprawdę na płycie "Until We Are Dead" w ogóle nie ma solowych popisów gitarowych. Jedną smutną solówkę można usłyszeć w "Save Me". Całość jest jednak świetnie zaaranżowana, oparta w dużej części na gitarze prowadzącej oraz na potężnych uderzeniach sekcji rytmicznej. Jako urozmaicenia gdzieniegdzie pojawiają się na przykład fortepianowe dźwięki ("Love For The Music"), które nadają muzyce specyficznego charakteru. Całość znakomicie uzupełniają industrialne intro rozpoczynające kilka kompozycji, czy futurystyczne motywy przewodnie ("Wisconsin H.G."). Czasami głos Erlenda Jegstada do złudzenia przypomina też weteranów innej klasy, a mianowicie Billy Idola połączonego z Glennem Danzigiem (utwór "Viva Shevegas"). Ten specyficzny, chropowaty głos dominuje w kilku kawałkach ("Until I'm Dead"), ale dzięki temu kompozycje stają się z jednej strony bardziej żywiołowe, a z drugiej strony mroczniejsze.

Ogólnie rzecz ujmując płyta jest stylistycznie równa, wyważona, imponuje solidnym warsztatem muzycznym oraz dobrym przygotowaniem. Trochę brakuje w tym całym układzie 10-ciu utworów jakiejś wyróżniającej się perełki, która połyskiwałaby na tle całego przedsięwzięcia. Pozostając w mrocznych klimatach, jakie proponuje zespół, można by powiedzieć, że brakuje "czarnej perły", która byłaby tu magnesem, przyciągałaby słuchacza i jednocześnie zapadałaby na długo w pamięć. Momentami do miana takich perełek zbliżają się kawałki: "Love For The Music", czy "Ain't Life Grand" oraz "Save Me". Zespół imponuje dojrzałością kompozytorską i dynamicznym brzmieniem poszczególnych instrumentów, nie mniej jednak nie wyróżnia się ani specyficznym image, ani warstwą tekściarską, a tym bardziej nie szokuje i nie intryguje w żaden inny sposób. Z jednej strony to być może dobrze, z drugiej strony przebicie się z takim a nie innym materiałem bez "specjalnego dopalacza" może być w dzisiejszych czasach trudne.

Album został nagrany przez Svein Jensena (znanego ze współpracy z takimi tuzami jak: M.A.N, Transport League, Hide The Knives, Sister Sin, Troublemakers) w studio Grand Recordings z Gothenburga a zmasterowany przez Göran Finnberga (The Haunted, Opeth, Dark Tranquillity, In Flames) i został wysoko oceniony i ciepło przyjęty przez szwedzkie media.

01 - One For The Nerves (4:16)
02 - Love For The Music (4:11)
03 - Wisconsin H.G. (4:30)
04 - Ain't Life Grand? (5:01)
05 - Fortune (3:43)
06 - Viva Shevegas (3:29)
07 - Riot (4:03)
08 - Until I'm Dead (3:49)
09 - I'm Sorry (4:25)
10 - Save Me (6:16)

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net

wtorek, 24 sierpnia 2010

POST PROFESSION walczy w USA!


4 sierpnia 2010 roku z inicjatywy kalifornijskiej wytwórni fonograficznej 272 Records, zespół POST PROFESSION podpisał umowę na opublikowanie utworu "Immortal Heart". Kawałek ten znajdzie się na płycie "Kill City vol.26". Jednocześnie utwór ten będzie jednym z czterech singli promujących to wydawnictwo w USA. Oficjalna data wydania albumu 31 sierpień 2010r.

Szczegóły na: www.272records.com

Utworu
"Immortal Heart" możecie posłuchać na myspace zespołu.

Zapraszam również przeczytania recenzji płyty Post Profession  “Between The Devil & The Deep Blue Sea”

środa, 18 sierpnia 2010

VIRGIN SNATCH - "Act Of Grace'"


W listopadzie 2008, krakowski Virgin Snatch wydał swoją czwartą płytę, zatytułowaną "Act of Grace". W tym czasie zespół z powodów osobistych opuścił basista Anioł, którego miejsce zajął Novy (wcześniej Behemoth i Vader). W ugruntowanym już składzie Virgin Snatch nagrywa w białostockim studio Hertz, czwarty longplay. Zgodnie z tradycją i zapowiedziami grupy na album trafiła też jedna ballada. Tym razem jest to pełen uczuć i poruszający "It's Time". Ten wyjątkowy utwór dedykowany jest Vitkowi Kiełtyce, nieżyjącemu perkusiście Decapitated. Gościnne wystąpił w nim, nagrywając przejmujące solo, jego brat Wacek Kiełtyka, znany wszystkim, jako Vogg. Płyta zbiera wyłącznie pozytywne recenzje w kraju i zagranicą, a zespół rusza w koncertowe wojaże promujące nowe wydawnictwo. Virgin Snatch objeżdża całą Polskę w ramach "Act Of Grace Tour" oraz daje szereg koncertów w towarzystwie najważniejszych zespołów w kraju (TSA, Acid Drinkers, Behemoth, Vader, KAT, Hunter, Hate, Frontside i wiele innych). Zalicza też w roli gwiazdy wieczoru, jeden z najstarszych festiwali metalowych w kraju "Sthrashydło". Wraz z początkiem 2010 roku, przewodzi zimowej trasie "Creative Act Of Music Tour 2010" w towarzystwie Thy Disease i Armagedon, siejąc z powodzeniem spustoszenie w całym kraju.

Cytując Łukasza Zielińskiego, wokalistę i lidera zespołu otrzymujemy szczery i trafny opis dokonań zespołu na płycie "Act Of Grace" (za wywiadem udzielonym dla www.wiadomosci24.pl):
"To bez wątpienia najmocniejsza i najcięższa płyta w dorobku Virgin Snatch. Bardzo brutalna, niepozbawiona jednak cech charakterystycznych dla nas. Są, więc gitarowe pojedynki na sola, mięsiste riffy i mnóstwo, ale to mnóstwo wokali! Cały materiał ma jednak trochę inną fakturę i myślę, że poczyniliśmy następny krok do przodu, nagrywając płytę inną niż wszystko dotychczas. To na pewno najlepiej brzmiąca nasza płyta i bardzo antykomercyjny stuff"
- mówi Zielony.

"To szczera do bólu płyta dla każdego, kto z respektem i szacunkiem podchodzi do gatunku sztuki, jaką bez wątpienia jest metal. To przede wszystkim dla nich jest ta płyta, i jestem pewien, że będzie 'miała branie'. To metal bez obwijania w bawełnę, choć podany gustownie, bo płyta brzmi naprawdę nieźle i włożyliśmy dużo serca w to, by muzycznie się broniła" - podkreśla lider grupy.

Dziewięć potężnie brzmiących kawałków, w których nie ma miłosierdzia, co zresztą można przeczytać u podstawy budynku będącego centralnym punktem okładki płyty. Ekstremalna dawka ciężkiej muzy przedstawiona w ciekawy, nietuzinkowy sposób. Ciekawi zwłaszcza kontrastowy dialog wokalny. Z jednej strony potężny, mocny growling a z drugiej melodyjny aczkolwiek równie silny wokal. Oba pojedynki prowadzi (niejako sam ze sobą) Łukasz Zieliński prezentując duże spectrum możliwości, jako wokalista. Szczególne gratulacje należą się za niezwykle przejmujący śpiew w balladzie "It's Time". Ciarki na całym ciele to efekt zbudowanego w tym kawałku klimatu, tego muzycznego hołdu złożonego zmarłemu perkusiście Decapitated. Zacznijmy jednak od początku opowiadając w kilku słowach o ciekawszych utworach.

Utwór tytułowy "Act Of Grace" mówi o zabawach bronią w globalnym, rządowym sensie. Wojna, konflikty wewnętrzne i zagraniczne, martyrologia, rozpamiętywanie i szukania winnych, jako kolejny pretekst do następnych działań wojennych i konfliktów zbrojnych. Imponujące intro basowe uzupełnione delikatną gitarą umieszczoną w tle, a po chwili nadciąga potężna kanonada dźwięków. "Slap In The Face" to metaforyczny "strzał w pysk". Kolejny wojenny manifest tym razem dotyczący Gruzji. Numer przemyka niczym seria katiuszy wystrzelona na polu walki, zwalniany tylko w miejscach refrenów. Bardzo intrygujące gitarowe zagrywki mniej więcej w środku utworu. Z kolei "Horn Of Plenty" wedle słów Zielonego: "jeden z największych kilerów na płycie"! Opowiada o chciwych hienach, ale czy aby na pewno o hienach? "Through Fight We Grow" rozpoczyna się "delikatnie". Gitarowe intonacje powoli jednak nadają odpowiedni ciężar całej kompozycji. W tekście słyszymy wezwanie do przeciwstawienia się ludzkiej głupocie.

Tymczasem "Walk The Line" to nic innego jak przysłowiowy spacer po linie, opowiada o konieczności wyborów. Spróbujcie wyłapać w tym kawałku takie specyficzne echo: bas-gitara-stopy perkusji powtórzone kilka razy. Oryginalny efekt! "Daniel The Jack" rozpoczęty energicznym perkusyjnym wstępem to hołd złożony zacnemu, wyskokowemu trunkowi i jego koneserom - mowa o whiskey Jack Daniels. Tak, więc delektujmy się jednym i drugim. "Don't Get Left Behind" to podobno najbardziej thrashowy kawałek na płycie. Sprawdźcie koniecznie! Najwolniejszy, wspomniany już kilkakrotnie na początku "It's Time" jawi się, jako gustowna, fenomenalnie zagrana i z przejęciem zaśpiewana ballada, poświęcona zmarłemu perkusiście zespołu Decapitated. Panowie chcieli w ten sposób podkreślić wkład Vitka w rozwój ciężkiej muzyki.

1. Act Of Grace
2. Horn Of Plenty
3. Slap In The Face
4. Through Fight We Grow
5. Walk The Line
6. Daniel The Jack
7. M.A.D. (Make A Donation)
8. Don't Get Left Behind
9. It's Time

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net

wtorek, 17 sierpnia 2010

Igneous Human - "Pyroclastic Storms"


Wydaje się, że Skandynawowie mają jakiś tajemniczy patent na tworzenie dobrej i ciężkiej muzy. Być może przewaga nocy nad dniem skłania ich do większej aktywności, a ciemność pobudza mroczne i zakamarki umysłu a to wprost skutkuje objawieniami muzycznymi. Co rusz powstaje tam nowa kapela tworząca rockowe, hard rockowe czy metalowe dźwięki. Zespół Igneous Human pochodzący z Falköping w Szwecji jest tego żywym przykładem. Ich debiutancki album "Pyroclastic Storms" to dziesięć solidnych metalowych kawałków, w których udowodniają, że zasługują na miejsce w tym światku. Od pierwszego taktu słychać niezłe zacięcie i rockowego pazura. Trudno jednoznacznie sklasyfikować to dzieło, bowiem panowie Joelsson, Solvelius, Persson, Thorner i Gustavsson balansują na granicy death metalu, ciężkiego rocka i melodyjnego thrashu, czego możecie doświadczyć słuchając kompozycji umieszczonych na albumie.

Śpiew wokalisty - o ile ten rodzaj niskiego, wykrzyczanego przez zduszone gardło growlingu można nazwać śpiewem - można by określić wprawdzie męką rodzenia wokalnych dźwięków, ale w sumie patrząc z dystansu na całe dzieło wszystko się tu ze sobą sprawnie komponuje. Momentami, a może nawet całościowo przywodzi to na myśl wokale dokonania Michael'a "Vorpha" Locher'a z Samaela (zwróćcie zwłaszcza uwagę na "Birth" oraz "Quake"). Nie ma się jednak, co za bardzo czepiać. Każdy gdzieś szuka swoich wzorców. Przyznam się, że podchodziłem kilkukrotnie do twórczości Szwedów, dając im szansę raz po razie na zaistnienie w moim umyśle odbiorcy. Udało się i powiem szczerze, że nawet ich polubiłem za gitary prowadzące i świetnie zgraną sekcję rytmiczną, której połamany rytm całkiem zgrabnie urozmaica trochę monotonny głos wokalisty.

Wszystkie kompozycje są stylistycznie dopracowane i mniej więcej równe, ale też każdy z utworów ma swój charakter, dzięki czemu nie stanowią jednej monotonnej papki dźwięków. Na przykład w numerze "You Better Be Dead" na pierwszą linię wysuwa się ciekawie zaaranżowana linia basowa. W kilku miejscach zespół wspiera drugi basista (Class "Siedge" Sjostrand), który wzmacnia ekspresję wykonania dodatkową gitarą i instrumentami klawiszowymi. "Redemption" rozpoczyna się niemal symfonicznym motywem, wspierany chórem pojawiającym się w tle, a po chwili pojawia się melodyjna gitara solowa. Na koniec do akcji wkracza Andreas Joelsson ze swym zachrypniętym głosem. Całość utworu utrzymana w lekko marszowym tempie kończy się kolejnym już delikatniejszym akcentem klawiszowym. Takie właśnie smaczki zbliżają ich do dokonań Samaela i jednocześnie przyciągają uwagę słuchacza. Na obronę Szwedów dodam, że akcenty syntezatorowe są nieliczne i nie psują kompozycji poszczególnych dzieł. Tytułowy "Pyroclastic Storms" przynosi mocno uwypuklony rytm perkusji wsparty potężnym basem. Ten utwór to jeden z moich faworytów na tej płycie. Ma naprawdę niezłego kopa i czuć w nim mocne wibracje. Z kolei "Demonride" zaczynamy rykiem odpalanego silnika, a potem mocną monodeklamacją wspieraną agresywnymi gitarami prowadzącymi. Totalnie zaskakuje natomiast ostatni utwór, a w zasadzie melodyjna kompozycja. Potężny ładunek emocjonalny i agresję, jakie wytworzyli w dziewięciu kawałkach zostaje zupełnie zmieniony właśnie w "Tears". Akustyczne gitary, syntezatorowe motywy i w uszy słuchacza wpada niemal symfoniczne dzieło. Trochę żal, że trwa tylko niecałe 3 minuty. Można się też zastanawiać, czemu zostało dodane na samym końcu, bowiem bardziej pasuje, jako Intro do płyty, najwyraźniej jednak taki był zamysł artystyczny.

Mocna perkusja i silny bas to mocne dominanty na tej płycie. Trzeba przyznać, że John Thorner ma niezłe patenty na urozmaicenie rytmu przy pomocy swojej perkusji ("Hate"). Całość naprawdę nieźle się prezentuje a po kilkakrotnym odsłuchaniu można poszukiwać własnych klimatów, którymi zespół urozmaicił płytę. Szczególnie polecam ten album fanom Samaela. Znajdą tu wiele ze swych ulubionych motywów.

01. Birth (6:11)
02. You Better Be Dead (3:43)
03. Quake (5:46)
04. Redemption (4:42)
05. Mute (3:42)
06. Pyroclastic Storms (4:36)
07. Decived (4:12)
08. Demonride (3:23)
09. Hate (4:29)
10. Tears (2:20)

Moja ocena 3,8/5

Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net

piątek, 13 sierpnia 2010

4Szmery rulez! Lizard King, Kraków 5.08.2010

Jeśli jeszcze nie widzieliście Bona Scotta śpiewającego w czapce Briana Johnsona, albo nie słyszeliście jak brzmią najnowsze kawałki AC/DC śpiewane właśnie głosem Bona Scotta to koniecznie musicie znaleźć się na koncercie zespołu 4Szmery. Znany w środowisku rockowym, bocheński kwintet po raz kolejny udowodnił, że repertuar australijskich pionierów ciężkiego grania, nie tylko znają na wylot, ale potrafią do tego dołożyć własne interpretacje, improwizacje i urozmaicenia.




W tym roku zaliczyłem kilka przejmujących akcentów muzycznych, z których najważniejsze można policzyć na palcach jednej ręki. Jedną z nich była wyśmienicie nagrana i powodującej ciarki na całym mym ciele płycie "Live", zespołu 4Szmery. Było też inne wielkie doznanie, jakie przynieść mogą tylko ONI: czyli AC/DC. Wieczna ekstaza dopadła mnie z pierwszym taktem "Rock'n'Roll Train", nie gdzie indziej, ale w sektorze Golden Circle, gdzie dane mi było oglądać mistrzów z bliskiej bliskości. Natomiast ostatnim godnych zapamiętania wydarzeniem był koncert 4Szmery, jaki odbył się w krakowskim klubie Lizard King. I dzięki temu niezaprzeczalnie, kilkukrotnie i nieprzypadkowo na czele listy w moich prywatnych zestawieniach pojawiają się właśnie AC/DC oraz 4Szmery

Jeśli ktoś nie lubi pierwszych, nie polubi drugich! Jak to zaanonsował na koncercie Sierściu - wokalista zespołu, prowadząc w przerwach między utworami niewybredną konferansjerkę - "Dla tych, którzy nas widzą i słyszą pierwszy raz informacja: My nie gramy swoich kawałków, to wszystko jest AC/DC". Na twarzy pojawił mu się wówczas ironiczny grymas, a na publiczność zerknął przez ramię stojąc obrócony do nas plecami, eksponując, wyginając i wdzięcząc swoje ciało. Co najmniej jak Bon Scott w latach 70-tych. Przyciągał w ten sposób do siebie płeć piękną, swoją aurą, magnetyzował osobowością, mamił ponętnym lekko zamglonym wzrokiem i czarował tym specyficznym przyklejonym do twarzy uśmieszkiem. Mogę Was zapewnić, że Sierściu też tak ma!
Patrząc na to, co wyczyniał na scenie wokalista 4Szmery można by powiedzieć, że brał lekcje u samego mistrza. Może Sierściu piękny nie jest, za to ma kilka niebanalnych wcieleń. Trywializując jednak swój wygląd i zdając sobie sprawę z nieprzeciętnej osobowości wyrusza w rejony, w których nikt mu nie dorówna. Wspina się na wyżyny wokalne uformowane przez pierwszego wokalistę AC/DC. Niestety Bona już wśród nas nie ma, a tylko on mógłby stanąć z Sierściem w konkury!

Z pewnością jest on ewenementem na skalę światową. Nie dość, że śpiewa dokładnie tak samo jak Bon, nie dość, że jest prawie tak samo wytatuowany, nie dość, że robi takie same miny, grymasy i porusza się jak wierna kopia swojego idola, to jeszcze do tego jest niczym kameleon, Fantomas i Święty w jednej osobie, co rusz przechodzi wizualne metamorfozy. Każde z jego wcieleń jest na tyle oryginalne, że właściwie tylko on skupia na sobie uwagę publiczności. To założył sobie prezerwatywę na głowę i na dmuchał wyglądając jak kosmita, to podnosił resztki swoich długich włosów do góry, to znów zakładał lub ściągał nakrycia głowy jawiąc się, jako Brian Johnson z głosem Bona Scotta to znów wyginał się jak Bon Scott śpiewający najnowsze kawałki Briana.
Podczas przerwy paradował z kolei w grubych czarnych okularach wyglądając niemal jak sam Zbyszek Hołdys. Jeśli dorzucimy do tego cięty język i swobodę wypowiedzi, naoliwioną odpowiednia ilością zimnego Lecha, otrzymamy mistrza suspensu, który przenosił nas w świat polityki i reklamy ("Zimny Lech to nie grzech"), relacji sportowych ("Wisła dzisiaj dała d..., gdybyśmy tak my grali to byście nas pomidorami obrzucili!") aż po stosunki (uwaga!) międzynarodowe ("Ladies and gentelmans everybody clap your hands"), gasząc przy okazji jakiegoś nadgorliwca tańczącego pod sceną: "Trzeba się jakoś kulturalnie zwracać do turystów, a co k... po rusku miałem do nich zagadać?" lub zapewniając innego (tu odezwał się Rysiek Piekarczyk, skąd inąd znany, jako brat Marka Piekarczyka), że wcale nie jest łysy tylko ma więcej włosów z tyłu i po bokach, albo wręcz kokietując znajome i nie znajome fanki, których wianuszek otaczał go przed koncertem, podczas przerwy i po zakończeniu show. Właściwie powinienem nazwać ten tekst "Sierściu rulez", ale wtedy ująłbym niebotyczny wkład pozostałych członków załogi w muzyczną całość stworzoną tego wieczoru. 

Jak się okazało nie bez znaczenia dla załogantów i publiczności była precyzja wybijania rytmu wykonywana przez Andrzeja z gracją mechanicznego metronomu (czego ewidentnie zazdrościł mu Sierściu, zwłaszcza w sferze stosunków damsko-męskich). Splendoru całości dodawał rytm gitary basowej dzierżonej przez Gabiego, który wyglądał i poruszał się niczym Cliff Williams. Gabi razem z Darkiem, który również ustawiony był w cieniu (tyle, że po prawej), prezentowali świetny tandem, zarówno muzyczny jak i koleżeński. Jarek schowany w cieniu po lewej stronie sceny, ze swym brązowym Gibsonem, ujawnia się tylko podczas refrenów. Od czasu do czasu pojawia się też, by wystrzelić jakąś ognistą i błyskawiczną solówkę.
Trzeba przyznać, że 4Szmery grają naprawdę żywiołowo, z entuzjazmem a do tego świetnie się przy tym bawią. Co najmniej 25 lat ubyło mi podczas tego koncertu. Niektórzy z uczestników zapewne po takim ujęciu znaleźliby się w fazie embrionalnej, innych w ogóle by nie było, ale i tak zostałaby spora część publiczności, która dorównując wiekiem zespołowi równie entuzjastycznie się bawiła, klaszcząc, tańcząc i skandując na zmianę: Ej-si!, Di-si! i Czte-ry!, Szme-ry!

Podczas wymuszonej przez klub przerwy (Sic! Co to za dziwny zwyczaj?) do naszego stolika dotarł Darek, gitarzysta zespołu. Uraczył nas opowieściami o powiązaniach personalnych, jakie miały miejsce w kilkunastoletniej historii zespołu, o jamach z Dżemem, o współpracy z Pawłem Mąciwodą znanym z tego, że gra na basie w znamienitym zespole SCORPIONS (choć jak wiemy pewnie długo już nie pogra, bo Skorpiony zapowiedziały koniec kariery), o koligacjach i konszachtach z TSA, wymienianych muzykach, poszczególnych składach, historiach koncertów i szerokich znajomościach. Oj, rzec trzeba w języku naszych południowych sąsiadów: "To se newrati!". Dowiedzieliśmy się również, że materiał, jaki 4Szmery nagrali w radiowej Trójce jest już przygotowywany do dalszej obróbki. Czekamy, zatem niecierpliwie na wydanie kolejnego krążka koncertowego!
A co zagrali? Wszystko to, czego oczekiwali zwolennicy starej wersji AC/DC, poczynając od "Rock'n'Roll Damnation", poprzez "Shot Down In Flames", "If You Want Blood", "Sin City", "Jailbreak", "Dirty Deeds..." a skończywszy na ekspresyjnym wykonaniu "Let There Be Rock", które poleciało na bis. Wprowadzając melancholijne nastroje podczas "Ride On" i "Night Prowler" - tu wokalnie Sierściu przeszedł sam siebie! Improwizując podczas "High Volatge". Współgrając z publiką wykrzykującą słynne na całym świecie Oj, Oj, Oj podczas "T.N.T" i zapewniając wszystkich, że Lizard King nie jest takim złym miejscem, przed "Hell Ain't A Bad Place To Be". Wplatając zgrabnie w całość nowości z ostatniej płyty, czyli "Rock'n'Roll Train" oraz "War Machine" i nie pozostając obojętnym na standardy pokroju "Stiff Upper Lips", "Shoot to Thrill" czy wykonując niczym hymny narodowe "Highway To Hell", a także "Whole Lotta Rosie"

Koncert trwał do północy, a panowie-Szmery wcale nie mieli ochoty kończyć, tak jak nie kończy się szybko ekstatycznego spotkania z napaloną blondynką, której w oczach widać hasło: "JESZCZE!". Dochodzili, więc do końca jeszcze długo, nawet kilka razy, serwując raz po razie kolejne muzyczne uniesienia sygnowane szyldem AC/DC. Kiedy wreszcie zeszli, napalona blondynka miała już miękkie nogi, mgiełkę na oczach i być może chciałaby jeszcze, ale w końcu trzeba sobie powiedzieć dość.

Podsumowując krótko i rzeczowo: publiczność dopisała, w klubie zgromadziło się ponad 200 osób, liniowe nagłośnienie rewelacyjne (dzięki Darek za objaśnienia!), dźwięk selektywny, wybitnie donośny i głośny docierał nawet do miejsc skrytych i oddalonych, akustyka Lizard King sprzyja tego rodzaju popisom muzycznym. Żywiołowość i ekspresja wykonania na najwyższym poziomie, a dobór repertuaru powinien zadowolić zarówno fanów starych brzmień jak i wielbicieli nowych kompozycji wspominanego tu już nie raz zespołu AC/DC. I co z tego, że 4Szmery nie grają nic innego ponad to, co grają, kiedy właśnie to, co grają wprawia słuchaczy w ekstazę a o to właśnie w tym wszystkim chodzi.
Serdeczne podziękowania dla Darka, za zaproszenie oraz dla całego zespołu za rewelacyjnie spędzony czas podczas tego koncertu! That's the Way I Wanna Rock 'n' Roll!!! - jak śpiewa AC/DC.






Darek i Rychu
Setlista:
Rock'n'Roll Damnation
Shot Down in Flames
If You Want Blood
Hell Ain't A Bad Place to Be
Down Payment Blues
Sin City
Ride On
Jailbreak
Cold Hearted Man
Touch Too Much

2 set po przerwie:
Rock'n'Roll Train
War Machine
High Voltage
Nigh Prowler
Problem Child
Rock'n'Roll Singer
Shoot To Thrill
You Shook Me All Night Long
TNT
Dirty Deeds Done Dirt Cheap
Whole Lotta Rosie
Highway To Hell
Bisy:
Stiff Upper Lips
Let There Be Rock

czwartek, 12 sierpnia 2010

Franka de Mille - "Bridge the Roads" 2010



Niezwykle przejmująca muzyka zakorzeniona gdzieś w okolicach francuskich ballad, kojarząca się z latami dwudziestymi, wystąpieniami poetów, wspieranych akompaniamentami fortepianu, akordeonu i skrzypiec. 

Twórczość ta w sobie coś z piosenki aktorskiej, ale jednocześnie niesie nowoczesną nutę, która można znaleźć na przykład w kompozycjach takich jak "Come On", gdzie słuchać podobieństwo do muzyki Kate Melua, czy Chrisa Rea, czy nawet do starszych kompozycji Belgów z Vaya Con Dios. Czasami przywołująca skojarzenia z Dead Can Dance z płyty "The Serpent's Egg" (co dobrze słychać w utworze "So Long"). Może, dlatego, że jest w tej muzyce tajemniczość, pewnego rodzaju niedopowiedzenie, zagubiony rytm, a przede wszystkim głos Franki, który jest bardzo podobny do wokalnych dokonań Lisy Gerrard. Głos przejmujący, głęboki, smutny. Poszczególne utwory pomimo spokoju, jakie ze sobą niosą, są bardzo poruszające emocjonalnie. 

A wszystko dzięki delikatnym brzmieniom gitary akustycznej oraz gustownie wkomponowanym dźwiękom skrzypiec i wiolonczeli. Znajdziecie tu również wyraźne akcenty fortepianu ("Oh My") i akordeonu. Znajdziecie syntezatorowe dodatki, które nie dominują nad całością. Znalazło się również miejsce dla mandoliny, lutni arabskiej zwanej Oud ("So Long" oraz "Birds"), dźwięków bongo, fletu, ale również gitary basowej i instrumentów perkusyjnych, chociaż te ostatnie nie wybijają klasycznych rytmów (no może oprócz "Come On" i delikatnie w "Birds"), a służą jedynie do wypełniania muzycznego tła.

Początek jest bardziej komercyjny niż cała pozostała część zawarta na płycie, właśnie za sprawą rytmu perkusji i melodii gitary elektrycznej, która krąży nad głową słuchającego. Kompletnie czarodziejski jest utwór "Gare du Nord", który na płycie znajduje się w dwóch wersjach. Jedna to pełna, potężna aranżacja, w której wykorzystano przestrzeń i w której każdy dźwięk ma swoje miejsce i logiczne następstwo. Można by zaryzykować stwierdzenie, że pojawiają się tu nawet elementy psychodeliczne. Drugi w wersji unplugged, lżejszy, bardziej stonowany, ale niosący równie ciekawe melodie. Wersja standardowa (tak ją chyba można nazwać) to symfonia dźwięków gitar, wiolonczeli, akordeonu i skrzypiec, a także świetnie zaaranżowanego rytmu, który niczym tykający zegar wybija takt, gdzieś w przestrzeni. W drugiej części utworu następuje lekkie przyspieszenie, podczas którego ścigają się skrzypce z akordeonem, a gdzieś w tle lekko delikatnie basowo dźwięczy wiolonczela. A na koniec znów lekkie i swobodnie pływające w powietrzu dźwięki akordeonu i delikatne tony fortepianu, kończące to dzieło. Wersja unplugged jest delikatniejsza, mniej przestrzenna, można by powiedzieć, że nawet trochę płaska. Głównie opiera się na motywach gitary akustycznej.

Na swojej stronie www.frankademille.com, Franka (o dziwo również po polsku!) przedstawia krótkie opowieści związane z historią trzech utworów z tej płyty. Przenosimy się w świat historii z życia wziętych. Trochę smutnych, bardzo prawdziwych, a jednocześnie dogłębnie przejmujących. Połączenie tych treści z muzyką jeszcze bardziej potęguje odbiór.

Gare du Nord
"Napisałam tę piosenkę dla mojej siostry. Życiu udało się nas rozdzielić. Choroba ojca sprawiła, że poznałyśmy się na nowo. Moje wizyty u niej były smutne, ale wyjazdy jeszcze gorsze, nie do zniesienia z powodu rozmiaru siostrzanych łez. Ona płacze największymi łzami, jakie znane są ludzkości. Łzy są tak duże, że jej twarz prawie w nich tonęła. Ta rozłąka miała jedynie wymiar fizyczny. W głębi dusz pozostajemy połączone nie tylko wspólną historią, ale również nadziejami, że nasza przyszłość uwolni nas od naszej przeszłości. Z każdym przyjazdem i odjazdem falę emocji będą rozbijać się o perony Gare du Nord".

Birds
"Żal jest czymś, czego doświadczamy i być może z czymś się godzimy, ale z czego rzadko udaję nam się wyleczyć. Pocieszamy się wspomnieniami tych, których straciliśmy i w każdy możliwy sposób szukamy ukojenia. Opłakiwałam ojca przez ostatnie dwa lata jego życia. Bałam się jego śmierci. Gasł na moich oczach. Robiłam wszystko, co w mojej mocy by go chronić i poczułam się taka bezradna, gdy nadeszło to, co nieuniknione. Zmagałam się ze smutkiem do czasu, gdy po dwóch nieprzespanych nocach doświadczyłam czegoś, co w niektórych praktykach religijnych nazywa się "odejściem" duszy mojego ojca. Wyzwolenia człowieka, którego nazywałam Tatą".

So Long
"Zawleczona do świata cudzych intryg znalazłam się w sytuacji, w której poddano mnie nieprawdopodobnej presji ze strony dorosłych. Bycie nastolatkiem przypomina zmierzch. Stan pomiędzy dniem a nocą. Podobnie jak on tak i ów okres niedojrzałości zawieszony jest pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Jeszcze nie potrafimy radzić sobie z psychicznym i emocjonalnym znęcaniem się nad nami. To decydujący okres w życiu. Czas, który może uczynić Twoją przyszłość lepszą lub gorszą. W idealnym świecie bylibyśmy chronieni, wspierani i doglądani, ale jak wszyscy wiemy świat jest daleki od ideału i często bywa koszmarem.
Pewnego razu głęboko zanurzona w takim koszmarze usłyszałam w głowie piosenkę. Piosenkę, która szeptała: "So Long".

W utworze "You'll never Know", dzięki partii smyczków pojawia się trochę westernowy klimat, ewidentnie pobudza słuchacza skoczną melodią. Z kolei "Oh My" jest sentymentalny, powolny, delikatny z wyraźną dominacją wiolonczeli Doroty Gralewskiej (to kolejny polski akcent na tej płycie!). Totalne wyciszenie, taki można by rzec chill out.

"One Day I will bridge the Road
Wash all the clouds away
Lift all the shadows
And ride on"

 

To jednocześnie motto tej płyty, ale i zachęta do posłuchania utworu tytułowego "Bridge the Roads".

Moją uwagę szczególnie przykuły utwory: "Come On", "Gare du Nord" oraz "So Long", poprzez niepowtarzalny klimat, oryginalność i świetne kompozycje. Te utwory mają to coś, co magnetyzuje słuchacza. Nie ujmuję nic pozostałym dziełom z tej płyty, ale właśnie dlatego, że w pierwszej kolejności te trzy piosenki wpadły mi w ucho cała płyta nabrała dla mnie innego znaczenia. Płyta "Bridge the Roads" pokazuje, że wciąż jest miejsce na utwory ambitne, delikatne i ciekawe, w których ważna jest harmonia, styl i nietuzinkowe aranżacje. Jest na tej płycie ciepło, spokój i nostalgia. W poszczególnych utworach słychać niebanalny pomysł i artystyczną duszę twórców. Jeśli chcecie sami poczuć magię utworów Franki de Mille oraz posłuchać kilku kompozycji z tej płyty koniecznie zaglądnijcie na www.myspace.com/frankademille

Lista utworów:
01. Come On
02. Fallen (live)
03. Solo
04. Gare du Nord
05. Birds
06. You'll Never Know
07. So Long
08. On My
09. Bridge The Roads (live)
10.Gare du Nord (Unplugged)
 
Moja ocena 5/5
Recenzja ukazała się również na rock.megastacja.net

środa, 11 sierpnia 2010

kurczat, "wirtualny pies", 2010

Kurczat to trójka młodych muzyków z Rybnika. Zespół powstał wiosną 2001 roku w Rybniku w wyniku znajomości trzech kolegów ze szkoły. Nazwa 'kurczat' pochodzi od proponowanej nazwy pierwiastka o liczbie atomowej 104. Na swoim koncie mają nagrane 2 materiały demo oraz całą masę koncertów. Trwają przygotowania do jesiennej trasy koncertowej, promującej debiutancki album. "Wirtualny pies" to pierwsza propozycja zespołu dla stacji radiowych. Wraz z singlem do telewizji muzycznych wchodzi klip do tegoż utworu. Kawałek "wirtualny pies" reprezentuje w dużej mierze brzmienie całego nagranego materiału, który nazwany zostanie "niezamknięte koło" i ukaże się nakładem Polskiego Radia na przełomie września/października 2010. Singiel "wirtualny pies" wzbogacony jest o teledysk oraz dwa dodatkowe utwory i promomix płyty. Debiutanckie nagranie dostarczyła Agencja promocji "Underground". Wspierają i promują śląskie zespołów rockowe. Bardzo szczytny to cel i bardzo mądra działalność, aby wspierać młodzież w ich muzycznych rockowych dokonaniach.

W dużej mierze twórczość zaprezentowana na debiutanckim singlu, to pochodna dźwięków, aranżacji i sposobu śpiewania, jakie znamy z zespołu Myslovitz (co słychać na przykład w "wirtualnym psie") - nomen omen też z województwa śląskiego - i być może to nie jest żadna ujma, że kurczat komponuje granie właśnie w takim stylu. W końcu każdy od czegoś zacząć musi, a czerpanie wzorców od najlepszych to dobry kierunek. Bardziej ciekawe jest to, że przez zaproponowaną stylistykę przebijają się też echa innych Wielkich Rocka. Ewidentnie słychać tu polski big beat w postaci Czerwonych Gitar ("chłopcy i dziewczyny..."), czy klasykę gatunku tamtych czasów z Wielkiej Brytanii, czyli The Beatles, a może nawet Oasis z pierwszych płyt. Wszystko za sprawą specyficznego (dla tych wymienionych wcześniej klimatów) rytmu perkusji, brzmienia gitary oraz chóralnych zaśpiewów podczas refrenów.

Moją szczególną uwagę zwrócił jednak genialny rythm'n'bluesowy utwór zatytułowany po prostu "nic". I być może płyta przeszła by niezauważona, gdyby nie ten kawałek. Mocny, energiczny, przebojowy, nowoczesny pod względem brzmienia a jednocześnie pozostający w duchu ojców amerykańskiego bluesa. Silna, mięsista i wyraźna linia basu ma duży wpływ na charakter tego dzieła. To mój faworyt na tej składance. Świetny numer do samochodu. Noga sama rwie się do tupania, a głowa rusza się w rytm perkusji.

Zestawienie w zasadzie trzech różnych stylistyk w trzech różnych utworach, na wydanym singlu "wirtualny pies" nie do końca wyraża, w jakim kierunku pójdzie stylistyka wydawanego longplaya, nie mniej życzę Panom z kurczat dużo samozaparcia i poszukiwań oryginalnej i właściwej stylistyki.

Skład zespołu:
Adam Chrószcz: bass, głos
Oskar Puchałka: perkusja
Bartek Gruszczyk: gitara, głos, teksty

01. "wirtualny pies" 3:29
02. "chłopcy i dziewczyny w nowoczesnych czasach" 4:04
03. "nic" 3:55
04. "pomomix płyty" 5:46
05. bonus track: teledysk "wirtualny pies"

Moja ocena: 3,5/5 - dodatkowe pół punktu za "nic"! (nieźle to brzmi ;) ).

Recenzja wcześniej ukazała się na rock.megastacja.net