poniedziałek, 30 listopada 2009

Recenzja płyty NIGHTWISH


Muzycznie:

Wydany 31 marca 2009 zestaw CD+DVD, uzupełnia dyskografię zespołu Nightwish o kolejny dokument z trasy koncertowej. Tym razem jest to jednak bardziej zestaw do słuchania niż do oglądania. Poprzednio na "The End Of The Era" mogliśmy zobaczyć ostatnią trasę koncertową z Tarją Turunen. Zamieszczony w tym wydaniu krótki film dokumentalny opowiada o pierwszym światowym tournee "Dark Passion Play World Tour 2007-2008", z nową wokalistką - Anette Olzon. Trasa rozpoczęta 6 października 2007 roku w Izraelu, została oficjalnie zakończona 5 września 2009. Na płycie znalazło się 5 utworów koncertowych. Zarejestrowano je w Hong Kongu, Szwajcarii, Niemczech, Finlandii, Austrii i Wielkiej Brytanii. Dodatkowo na CD trafiły 3 dodatkowe utwory studyjne (wcześniej niepublikowane), w tym demo utworu "Cadence Of Her Last Breath ".

Bardzo dobra jakość dźwięku. Niemal nie do wyłapania jest to, że utwory są nagrane w różnych miejscach.

W ramach tej trasy koncertowej Nightwish odwiedzili również Kraków, gdzie zagrali rewelacyjny, spontaniczny koncert, na którym znalazło się (oprócz zestawu podstawowego promującego najnowszą płytę), kilka starszych utworów. Wydana płyta dokumentująca "Dark Passion Play Tour" doskonale trafia zwłaszcza do tych, którzy byli na koncercie. Tym, którzy nie byli, pokazuje w jakim kierunku zmierza aktualnie Nightwish. Poniżej set lista z koncertu, jako przypomnienie i porównanie do utworów zebranych na CD.

Hala Wisły, Kraków, 19.02.2008
01-Intro
02-Bye Bye Beautiful
03-Cadence Of Her Last Breath
04-Dark Chest Of Wonders
05-Ever Dream
06-Whoever Brings The Night
07-Amaranth
08-The Islander
09-The Poet And The Pendulum
10-Dead To The World
11-Sahara
12-Nemo
13-Seven Days To The Wolves
14-Wishmaster
15-Wish I Had An Angel
16-Outro

Wizualnie:

Nagranie video zatytułowane: "Back In The Day... Is Now" dokumentuje część trasy, podczas której Anette Olzen występuje z zespołem po raz pierwszy. Wspólnie zagrali w ponad 40 krajach na wszystkich kontynentach. Całość nagranej dokumentacji komentuje Tuomas Holopainen. Relacja nakręcona jest z amatorskiej kamery, uzupełniona krótkimi nagraniami z koncertów (niestety kilka utworów nagranych jest w słabej jakości) i zza kulis sceny. Dokument przeplatany jest kilkoma zabawnymi scenkami z autobusu, podczas, których zespół gra w UNO, a przegrany danej rozgrywki (najczęściej basista) musi opróżniać karne kolejki Jagermeistera. Podczas trasy Anette uhonorowana zostaje przez zespół tortem z okazji setnego koncertu, a Tuomas snuje rozważania na temat dobrych i złych stron sławy, zachowania fanów, możliwości zwiedzenie nowych miejsc na całym świecie, ale też udrękach życia na walizkach. Widzimy też kryzys wokalistki związany z ciężarem objęcia nowej roli i schedzie po Tarji Turunan oraz niezbyt miłym przyjęciem ze strony publiczności. Zespół pokazywany jest głównie w trasie... i w zasadzie " od tyłu" . W sumie cały zapis nie jest niczym rewelacyjnym. Nie ma tu żadnej oryginalności i innowacyjności. Relacja w sam raz dla ekstremalnych fanatyków uwielbiających Nightwish. Dla zwykłego zjadacza chleba, dodatek jest zbędny.

Wydawnictwo prezentowałoby się dużo lepiej gdyby oprócz 3 teledysków nagrano, chociaż część tej trasy koncertowej z dobrym dźwiękiem i z lepszą jakością obrazu. Pozostaje, więc pewien niedosyt związany z takim, a nie innym zestawieniem materiałów video.

Box wydany w dwóch alternatywnych wersjach: klasyczne pudełko CD oraz pudełko formatu DVD.

Lista utworów CD:
01. Bye Bye Beautiful (live) (4:33)
02. Whoever Brings The Night (live) (4:24)
03. Amaranth (live) (4:17)
04. The Poet And The Pendulum (live) (13:59)
05. Sahara (live) (6:09)
06. The Islander (live) (5:25)
07. Last Of The Wilds (live) (6:31)
08. 7 Days To The Wolves (live) (7:11)
09. Escapist (4:56)
10. While Your Lips Are Still Red (4:19)
11. Cadence Of Her Last Breath (Demo) (4:13)

Czas całkowity: 65:57

DVD:
01. Dokumentacja Dark Passion Play World Tour
02. Bye Bye Beautiful (video promocyjne)
03. Amaranth (video promocyjne)
04. Islander (video promocyjne)

Czas całkowity: 49:52
Muzycy biorący udział w nagraniu:
- Anette Olzon Blyckert (vocals)
- Erno ''Emppu'' Vuorinen (guitar)
- Tuomas Holopainen (keyboards)
- Marco Hietala (bass, backing vocals)
- Jukka Julius Nevalainen (drums)

Ogólna ocena: 3 (skala 1-5)

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

piątek, 27 listopada 2009

RAMMSTEIN, Spodek, Katowice 27.11.2009


Support


ImageGodzina 20.00. Na scenę Spodka weszli Combichrist. 30 minut niezłego czadu. Gdyby nie pewne podobieństwa do Marilyna Mansona (z wyglądu), do Rammstein (sposób zachowania na scenie), do Roba Zombiego, The Prodigy czy Pain (muzyka), do Slipknot (pomysł na zmultiplikowane zestawy perkusyjne z cyrkowymi popisami perkusistów, czyli włażeniem na perkusję), można by rzec, że to kapela zjawiskowa.

Grali dość dziwną i agresywną mieszankę muzyki elektronicznej oraz techno połączonej z ciężkim, agresywnym wokalem. Potężny rytm i beat uzupełniały całość i w zasadzie grały tu pierwsze skrzypce. Dwa z trzech miejsc na scenie zostały obstawione właśnie przez perkusistów. Centralnie usytuowany był klawiszowiec z palmą dredów upiętych na czubku głowy, natomiast przód sceny okupował wokalista o wyglądzie Adolfa-zombie. Zresztą w Internecie figurują też, jako Zombichrist. Trudno było wyczuć, kto jest liderem w tym zespole. Ja bym obstawiał, że koleś po lewej stronie sceny - perkusista.Sprawiał niesamowite wrażenie. Zwłaszcza specyficznym sposobem grania. Wglądał jak szaleniec histerycznie ruszający głową i walący w ściany pokoju dla wariatów. Wymalowany był jak Joker z Batmana a jego ruchy przypominały styl gry Heath’a Ledger’a z filmu „Mroczny Rycerz”. Co chwilę opierał prawą pałeczkę na membranie kotła, po czym po krótkiej przerwie kontynuował szaleńczą kanonadę. Ze stojącej po jego prawej stronie perkusji wzbijały się fontanny wody (albo jakiegoś proszku, ciężko było ocenić z końca sali), poruszanej energicznymi i potężnymi uderzeniami. Podczas całego spektaklu w powietrze wyleciało chyba z trzydzieści pałeczek, bowiem żadnej z nich nie łapał, tylko wyciągał kolejne nowe zza perkusji. Spontaniczne zachowanie powodowało, że techniczni mieli pełne ręce roboty i co chwilę musieli ustawiać spadające z podestu bębny. Naprawdę przykuwał uwagę, a jego charyzmatyczny sposób gry zostaje na długo w pamięci.

Wprawdzie odstawili trochę lizusostwa zapowiadając kilkakrotnie pokaz gwiazdy wieczoru, czyli Rammstein, ale zaprezentowali niezłą dawkę zniewalającej umysł muzyki. Grali w skąpym ascetycznym świetle urozmaicanym jedynie stroboskopowymi błyskami, co dodawało mrocznego efektu całemu przedstawieniu.

Na koniec lewy perkusista przywalił swoim bębnem w zestaw prawego perkusisty a klawiszowiec (ten z palmą dredów) przyłożył mu jeszcze swoim keyboardem. Chyba nie lubią prawego perkusisty. Muzyka była niezła i poruszająca. Z pewnością poruszyła powietrzem w Spodku i jeszcze nie pełnym kompletem publiczności, zbierającym się powoli na płycie.
Podobał mi się ten występ. Postaram się nabyć ich płytę i posłuchać jak brzmią ich studyjne wyczyny. No, bo w końcu od tego jest suport, żeby rozgrzewać i inspirować. Czasami wpada w umysł i żyje w świadomości zbiorowej by stać się gwiazdą na miarę Rammstein. O ile dobrze pamiętam, pierwszy występ Rammstein w Polsce, odbył się właśnie w Spodku, tuż przed Chumbawamba w roku bodajże 1997 na Odjazdach. Nie byli wprawdzie suportem, ale też nie gwiazdą obecnej skali. Tak, więc szczerze życzę kolesiom z norweskiej grupy Combichrist równie ekscytującej kariery.

RAMMSTEIN

ImageTo jest relacja widza. Widza, który chyba jeszcze nigdy nie bawił się tak dobrze na żadnym z koncertów. Nie ma tym razem zdjęć, bo te, które próbowałem zrobić komórką, nie nadają się absolutnie do pokazania. Z jednej strony to dobrze, bo chyba bym nie utrzymał aparatu w rękach podczas tej szalonej zabawy. Z drugiej strony żałuję okropnie, że go nie miałem, bowiem to, co działo się na scenie aż prosiło się uwiecznianie sekunda po sekundzie.

Biletów na koncert nie można było dostać już niemal od pół roku. Tak, więc szczęśliwcy, którzy dostali się na koncert promujący wydanie najnowszej płyty „Liebe Ist Für Alle Da” należeli do grona, które mógł się oddać w pełni niemieckiej muzyce industrialnej. Tym razem obyło się bez kłopotów z transportem i cała ekipa dotarła na czas, tak, więc zapowiadał się niezły show.

Punktualnie o 21:00 zgasły światła. Spowici ciemnością czekaliśmy na to, co się wydarzy. Po chwili na scenę wdarło się ostre białe światło. Najpierw z lewej, potem z prawej strony. Oczom naszym ukazali się obaj gitarzyści, którzy za pomocą kilofów rozwalili ściany, stając w promieniach potężnych reflektorów przebijających się przez wyrąbane wyłomy. Zaraz potem na środku sceny pojawił się płomień palnika za pomocą, którego Till Lindemann otwarł sobie wejście na scenę. Wyszedł wystrojony w czerwone pióra i przyodziany w czerwonym fartuch oraz z siatką na włosach. W ustach miał zamontowane światło, które uzupełniało jego demoniczny wygląd. Jako pierwszy zagrali utwór „Rammiled”, podczas, którego publiczność skandowała: RAMM-STEIN! Sceneria była iście piekielna. Przypominała opuszczoną piwnicę, na ścianach, widoczne były czerwone rysy, niczym krwawe ślady zostawione po czyichś paznokciach. Rury kanalizacyjne, czerwone krzyże i potężne wentylatory dopełniały ponurego efektu miejsca, w którym wydarzy się coś niezwykłego. Albo miejsca, w którym wydarzyło się coś okropnego. Czegoś, co przyprawia normalnych ludzi o dreszcze. Efekt dodatkowo spotęgował utwór „Wienner Blut”, podczas którego z sufitu na linkach zjechały lalki, świecące oczami za pomocą zielonych laserów. Znaleźliśmy się wszyscy w ciemnej piwnicy, którą przeszywały zbłąkane oczy, wystraszonych i poszukujących wyjścia lalek. Lalek, które w ostatnich taktach utworu zaczęły wybuchać jedna po drugiej, spadając zapalone na deski sceny.

Przy klasycznych utworach z poprzednich albumów sceneria zmieniła się na metalowo-industrialną. Pokazały się wielkie srebrne krzyże z logo Rammstein, metalowe konstrukcje podświetlane były ze wszystkich stron przez podwieszone nad sceną światła. Słupy ognia i dymów wybuchające co chwilę przypominały futurystyczną fabrykę.

Koncerty Rammstein to niesamowite pokazy pirotechniczne, gra świateł, ogłuszające wybuchy, klimatyczna sceneria, zaskakujące rekwizyty, nowoczesna technologia, nieoczekiwane scenariusze i dynamiczna - poruszająca publiczność - muzyka. Tak było i tym razem. W 2005 roku podczas koncertu promującego płytę „Reise, Reise”, Spodek nie był tak nabity jak w ten piątkowy wieczór. Podczas bisów stali już wszyscy, nawet Ci, którzy mieli miejsca siedzące. Nawet oni dali się porwać muzyce i ponieść emocjom. Kiedy Till Lindemann pod koniec koncertu powiedział po polsku: „podnieście ręce do góry”, cały Spodek zawrzał. Tysiące rąk poszybowało w górę. Staliśmy z tyłu płyty, tuż przed konsolą, a ścisk był tu taki, jaki zazwyczaj jest tylko przy barierkach. Każdy szybszy numer niemieckiej kapeli powodował, że CAŁA płyta rytmicznie skakała. Czuć było autentycznie drżenie podłogi. Czuć było też potworne gorąco, puszczano snopy ognia ze sceny. Czuć było tysiące spoconych ciał pulsujących w rytm muzyki. Przy kawałku „Pussy” zgęszczenie substancji zapachowych było już tak wielkie, że śmierdziało jak w klasycznym westernowym burdelu! Właściwie nie sposób było stać i nic nie robić. Otaczał nas tłum rytmicznie podskakujący i przesuwając się to w tył, to w przód. Totalny odlot, abstrakcyjny szał, hiper-ekspresja. Półtorej godziny koncertu minęło jak z bicza strzelił, a wrażenie było takie, jakby grali ponad trzy godziny. Słowo daję, że jeszcze nigdy nie wybawiłem się tak dobrze na koncercie. Zupełny amok i oddanie się muzyce. Ciałem, duszą i umysłem.

W zestawie muzycznym pojawiła się niemal cała płyta w skrócie nazywana „LIFAD”. Zabrakło tylko utworów „Mehr” i „Roter Sand”. Z poprzedniego albumu „Rosenrot” zaprezentowali „Benzin”. „Keine Lust” to oczywiście dynamiczny utwór z płyty „Reise, Reise”. Usłyszeliśmy też cztery numery z albumu „Mutter” oraz nieśmiertelne klasyki z „Sehnsucht”, czyli porywające do szaleńczego pogo „Du Hast” czy wieńczącego koncert „Engel”. Było głośno! Naprawdę było głośno! Powietrze drżało poruszane sekcją rytmiczna i potężnymi wybuchami. Gitary piłowały umysł bez litości, a wstawki klawiszowe uzupełniały muzyczne tło tej niemieckiej spartakiady.

Sporym zaskoczeniem dla muzyków, (chociaż tego nie pokazali, utrzymując na twarzach sceniczne, ponure wyrazy twarzy) musiała być demonstracja białych kartek podniesionych do góry podczas tytułowego utworu z najnowszej płyty. Większość zebranych trzymała nad głowami wydrukowane serce z tytułem „Liebe Ist Für Alle Da” oraz Polska. Czyżbyśmy pozazdrościli fanom U2 ich biało-czerwonej flagi?

Plejadę fantasmagorycznej scenografii uzupełniały: armata imitująca wiadomo co, z której miała się wydobywać piana wypryskiwana na publiczność (niestety zepsuła się, co przyprawiło Tilla o jedyny na tym koncercie uśmiech, bowiem jeździł okrakiem na różowej armacie, która nie działała), podpalenie fana, który wtargnął na scenę podczas utworu „Benzin” (oczywiście był to podstawiony członek ekipy), czy wysoki metalowy słup, z którego wokalista wylewał snop iskier na wsadzonego do metalowej wanny klawiszowca. Standardem były maski ziejące ogniem, czy kusza, która wystrzeliła petardy w dach spodka, a także wielkie tryskające ogniem skrzydła anioła podczas zagranego na koniec utworu „Engel”. Stałym elementem koncertu był oczywiście ponton pływający na rękach publiczności z Doktorem Christianem "Flakem" Lorenzem w środku czy ruchoma bieżnia, po której klawiszowiec biegał podczas grania na instrumentach.

Nie sposób wymienić wszystkich niuansów i detali, wszystkich efektów i dekoracji, każdego elementu tej misternej sztuki pirotechniczno-teatralno-muzycznej. Na takim koncercie trzeba po prostu być i zobaczyć oraz przeżyć to wszystko samemu! Tym, którym nie udało się dostać do Spodka polecam łódzką Arenę w marcu 2010. Tam, bowiem Niemcy zaanonsowali się na kolejny koncert w Polsce.

Na koniec dodam tylko, że nie było specjalnie szokujących pokazów ani gorszących scen (no oprócz różowej armaty, celownika z wibratorów i (s)eksplozji kolorowych karteczek, które zasypały płytę, podczas „Pussy”). Można było oczekiwać prowokacji i (s)ekscesów zwłaszcza po promocyjnym teledysku, specyficznej okładce płyty, czy zawartości niektórych utworów. Nasza cenzura jednak pozwoliła na to, czego panowie nie mogą zagrać i pokazać w swym rodzimym kraju. Viva Polonia! Podsumowując: to był świetny rammsteinowy pokaz, rzetelnie zagrana muzyka, genialna synchronizacja efektów i muzyki. Jednym słowem RAMMSTEIN RULEZ!
Danke schön!

Setlista:
01. Rammlied
02. B*******
03. Waidmanns Heil
04. Keine Lust
05. Feuer Frei!
06. Weisses Fleisch
07. Wiener Blut
08. Frühling In Paris
09. Ich Tu Dir Weh
10. Liebe Ist Für Alle Da
11. Links 2-3-4
12. Haifisch
13. Du Hast
14. Pussy

Bis I:
15. Benzin
16. Sonne
17. Ich Will

Bis II:
18. Engel

Relacja ukazała się na ProgRock

czwartek, 19 listopada 2009

Recenzja płyty SLAYER


SLAYER "World Painted Blood", 2009


Nowy album Slayera to kolejne arcydzieło thrashowego kwartetu z LA. Po udanym, ale nie powalającycm Christ Illusion, po niekoniecznie najwyższych lotach i nieco słabszych dziełach takich jak: Undisputed Attitude oraz Diaboulus in Musica wrócili z wyśmienitym albumem. Poprzednie nagrania były chyba zbyt eksperymentalne, żeby nie rzec dziwne. Na World Painted Blood widać wyraźnie, że zespół do tego, aby wydać świetny album nie potrzebuje super promocji, psychoterapeuty czy innych wspomagaczy duchowo-cielesnych. Slayer nie próbuje szukać radykalnych zmian stylistycznych, po to żeby znaleźć wiernych odbiorców. Komercja jest mu obca i zbędna. Balansowanie na krawędzi dobrego smaku i szokujących obrazów to od zawsze sztandarowy element ich twórczości. Czy to za sprawą okładek, tekstów, czy ekstremalnie szybkiej muzyki gitarowej, nie mówiąc już o genialnych wyczynach perkusyjnych Dave'a Lombardo. World Painted Blood rozgniata z siłą 40-tu Metallik, 15 Megadeth'ów i pięciu innych kapel thrashowych. Tu nawet cisza jest potężna i głośna.

Płytę otwiera utwór tytułowy. Zaczyna się niewinnie (lekko jak na Slayera, chociaż ten motyw jest nam już znany), po czym następuje przejście w szybki rytmiczny riff, który przewija się przez całe dzieło. Stopy Lombardo bombardują raz po razie. Natężenie dźwięku jest tu zabójcze. Pojawia się powtarzane jak mantra: World painted blood, No sanctuary, World painted blood, No sanctuary! Solówki gitarowe są tu naprawdę mistrzowskie i jednocześnie niemal piekielne. Tym razem to nie gitarowe wyścigi Hanemanna z Kingiem, ale skowyty, jęki, przestrzennie rozciągnięte dźwięki wibrujące w głowie słuchającego. Ciarki przechodzą po plecach. Takich dźwięków Slayer jeszcze nie tworzył. Po chwili pojawia się powolna deklamacja Toma: Like a disease spreading death, Erasing your existence, która wydaje się spowalniać nieco ten utwór, ale to tylko złudne wrażenie. W tle słychać gitary i przyspieszającą tempo perkusję. Głos Toma przechodzi w agresywny wrzask, powraca początkowy ciężki i szybki riff. Wyjęczane na koniec słowa, niczym w agonii:
Signs of disease, rivers red, blood in ice, plague
Signs of disease, rivers red, blood in ice, plague
Signs of disease, river, red, blood
Welcoming our death - kończą ten przerażający apokaliptyczny obraz zalanego krwią świata.

W dużej części płyty, to stary, dobry rasowy Slayer. Słychać echa płyt Reign Blood, South Of Heaven, czy Seasons In The Abyss. Sprawdzone i pewne wzorce udowadniają, że Slayer dalej jest w pełni sił do pokonania konkurencji oraz gotowy do nagrania kolejnych dobrych płyt. Gdzieś w prasie pojawiają się deklaracje Kinga, że jeszcze dwie płyty i koniec, czas przejść na emeryturę. Z jednej strony się z nimi zgadzam, z drugiej nie! Zgadzam się, że nie można grać takiej muzyki mając sześćdziesiąt parę lat, bo nie będzie to tak energiczne, agresywne i szokujące. Nie zgadzam się, bo kto wypełni pustkę i obejmie tron po Królu?

Wracając jednak do płyty. Poszczególne utwory przynoszą specyficzne smaczki , którymi można się delektować w nieskończoność.

Snuff, Unit 731, Public Display Of Dismemberment - to klasyczne krwiste siekanki, które stanowią rozpoznawalny modus operandi tego zespołu. Dwie ultra-szybkie stopy perkusisty, wyścigi gitar i szaleńczy śpiew Toma Araya. W Snuff warto posłuchać końcowego, powtarzającego się zwrotu Murder is my future, killing is my future , a potem samego is my future śpiewanego, szeptanego, mówionego i wywrzeszczanego przez Toma w różnych wariantach.

Beauty Through Order - przypomina składnią i melodią Seasons In The Abyss. Misternie budowany nastrój i żadnej litości. To właśnie czysty Slayer! Z kolei Hate Worldwide zaczyna się ciekawym riffem, kontynuowanym przez 3 minuty, przerwanym gdzieniegdzie jedynie solówkami.

Human Starin - lekkie zwolnienie, bez zmiany ciężaru gatunkowego. Dalej jest to 100%-towy slayerowy thrash. To zwolnienie potęguje tylko siłę wyrazu. W środku utworu pojawiają się przyprawiające o dreszcze deklamacje Toma na tle pojękującej gitary. Specyficzny, przerażający klimat niemal jak w Dead Skin Mask. Ekstaza.

Americon - to według mnie najciekawsze obok World Painted Blood muzyczne osiągnięcie Slayera na tej płycie. Nie ma, co opisywać, tego trzeba po prostu posłuchać!

Psychopaty Red - to najkrótsza kompozycja. Szybki, porywający i ogłuszający jak seryjny wystrzał z kałasznikowa. Godny polecenia jest zwłaszcza fragment z krótkimi wkomponowanymi w przerwy - dźwiękami basu. Dalszy ciąg to już klasyka, czyli galopady solówek w zabójczym tempie.

Dziesiąty kawałek kontynuuje delikatnie (Sic! Ależ słowo znalazłem!) stylistykę z poprzedniego albumu. Dokładnie mówiąc chodzi o podobny motyw gitarowy, który rozpoczyna utwór Jihad. Ciekawe rozwiązanie melodyczne nadaje specyficznego klimatu w tym utworze. Czytałem, że Tom Araya podobno śpiewa w Playing With Dolls, bowiem o tym utworze mówimy. Prasa pisze nawet o progresywnym wydźwięku tego utworu. Kto jednak spodziewa się śpiewu na miarę Bruce'a Dickinsona, czy Amy Lee niech odejdzie w pokoju i nie wraca więcej do tej płyty. Miejmy nadzieję, że Tom nie zacznie jednak brać lekcji śpiewu, a Jeff z Kerrym nie zaczną wywijać progresywnych rozciągniętych solówek. Wtedy dopiero potrzebna będzie wizyta u psychologa, psychiatry albo psychoanalityka, albo u wszystkich naraz.

Not Of This God to już finał i zakończenie na miarę możliwości Slayera. Jest szybko, intensywnie i jak przystało na Slayera obrazoburczo. Chociaż nie do końca. W końcu opisują świat, w którym żyjemy my wszyscy i sami tworzymy te wszystkie okropności. Czy to świat miłosiernego dla ludzi Boga? A może rządzi nim, kto inny? Może to jednak rzeczywiście świat Nie Tego Boga?

Polecam wyszukanie na youtube trailera promującego tę płytę. Obrazy i dźwięk mówią wszystko, czego można się po niej spodziewać.

Płyta być może nie jest jeszcze osiągnięciem na miarę South of Heaven. Nie ma specyficznej atmosfery jak Seasons In The Abyss. Nie mniej widać, że pracują ostro a praca ta przynosi rewelacyjne efekty. Są wierni wzorcom, jakie stworzyli w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątym i mimo, że rozwijają się muzycznie cały czas, to jednak nie szukają taniego poklasku mediów. Płyta wydana w czterech wersjach graficznych. Każda ma inną okładkę. Złożone w całość tworzą mapę świata. Jak sugeruje tytuł, mapę Świata pomalowanego krwią.

Moja ocena to 5/5, za świetny powrót, stylistycznie zamkniętą całość, nowe motywy muzyczne i utrzymanie wysokiego poziomu, tempa i standardowego zgorszenia, jakie sieją grafikami. 100% Slayera w Slayerze!

Lista utworów:
01. World Painted Blood
02. Unit 731
03. Snuff
04. Beauty Through Order
05. Hate Worldwide
06. Public Display Of Dismemberment
07. Human Starin
08. Americon
09. Psychopaty Red
10. Playing With Dolls
11. Not Of This God
Muzycy biorący udział w nagraniu:
Tom Araya (gitara basowa, śpiew)
Jeff Hanneman (gitara)
Kerry King (gitara)
Dave Lombardo (perkusja)

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

czwartek, 12 listopada 2009

IRON MASK "Shadow Of The Red Baron"


Iron Mask zastosowali starą recepturę na zrobienie niezłego rock'n'rollowego energetyzującego wywaru, mogącego śmiało konkurować z Czerwonym Bykiem. Eliksir ten według starej modły wykonany i serwowany być powinien. Weźmy, więc szczyptę nazwy Iron Maiden, dołóżmy oko nietoperza i twarz Eddie'go na okładkę, wykorzystajmy motyw graficzny z Aces High , dołóżmy dwie garści śpiewu Sabatonu, dosłownie kilka solówek Iron Maiden, jeden sprawdzony tekst Running Wild, odmierzmy trzy uncje galopad gitarowych Monowar, dosypmy niezbyt dojrzały wokal Helloween tak, żeby się specjalnie nie rozpuścił i nie pływał po całym wywarze, a tylko by gdzieniegdzie go było widać i słychać. Na koniec wsypmy do kociołka nieruszony tytuł Only The Good Die Young i nadłamany zębem czasu Infinite Dreams . Całość zamieszajmy i zagotujmy. Zostawmy do ostudzenia. Można podawać na zimno, ale można też ponownie uwarzyć i taki ciepły serwować w towarzystwie blond-włosych dzi(e)wek - nie mylić z dziewicami - ku uciesze ich i swoim. Można solić i pieprzyć (przed, podczas, po, zamiast) według uznania. Eliksir pobudza zmysły i członki. Te ostatnie do rytmicznych ruchów zarówno wertykalnych jak i horyzontalnych.

Cztery lata po wydaniu świetnie przyjętego 'Hordes Of The Brave', Iron Mask powraca z nowym albumem Shadow Of The Red Baron . Album wydany został przez wydawnictwo Lion Music promujące zespoły nurtu neoklasycznego i melodyjnego rocka, power metalu, heavy metalu.

Okładka płyty Shadow Of The Red Baron przedstawia samolot Czerwonego Barona, tyle, że na jego miejscu siedzi Człowiek w Żelaznej Masce (zobacz post scriptum), którego niechybnie próbuje ukatrupić Śmierć. Kreska znana z okładek Iron Maiden przywodzi na myśl postać Eddie'go. Niestety więcej szczegółów na ten przedstawić nie możemy, ponieważ oficjalna premiera płyty odbędzie się 15-tego stycznia 2010 roku. W momencie recenzji redakcja otrzymała tylko materiały przedpremierowe w postaci plików mp3 oraz informacji tekstowych a także zdjęcie okładki płyty.

A więc zaczynamy! I to ostro zaczynamy! Shadow Of The Red Baron - czyli utwór tytułowy. Najważniejszy, wspomniany już wcześniej odczynnik wywaru zwany też przez czarownice Aces High działa. Dodaje nie tylko skrzydeł, ale i wigoru! Wcielamy się w Czerwonego Barona i mkniemy dwupłatowcem przez przestworza polując na powietrznych wrogów. Dla niewtajemniczonych małe wyjaśnienie: Manfred Albrecht Freiherr von Richthofen to niemiecki lotnik, największy as myśliwski okresu I wojny światowej. Nazywany Czerwonym Baronem ze względu na kolor samolotu. Odniósł 80 oficjalnie uznanych zwycięstw powietrznych. Obrazom i wyobrażeniom tej powietrznej walki towarzyszy dynamiczna muzyka. Jest szybko i z czadem! Bezlitosne perkusyjne tempo przywodzi na myśl podniebną strzelaninę z pierwszej Wojny Światowej. Wtórujące mu gitary, niczym silnik dwupłatowca tną powietrze. Prawdziwa dawka power metalu, która trzyma słuchacza w napięciu przez ponad siedem minut.

W Dreams mamy delikatne zwolnienie, chociaż Iron Mask dalej trzyma poziom a mocny riff wiodący i chóralne zaśpiewy całego zespołu samoistnie powodują chęć tupania do rytmu i ruszania piórami.

Forever In The Dark zaczyna się niewinnie kilkoma powtarzanymi dźwiękami wydobywanymi z syntezatora. Po chwili pojawiają się znowu chóralne męskie głosy, wsparte wiodącym wokalem, śpiewające razem: Forever In The Dark . Trochę mroku i chrypy wokalnej dostajemy w Resurrection . Tymczasem w Saharze robi się niemal progresywnie, kiedy pod koniec utworu słychać walczące o prym solo klawiszowe. Z kolei melodyjnie, nostalgicznie i nastrojowo usposabia My Angel Is Gone . Podniosłe i wolne gitarowe zagrywki, przejmujący głos wokalisty i wolny rytm budują atmosferę niemal ze świata fantasy.

Istny rodzynek na tej płycie to: Black Devil Ship . Rozpoczyna się grzmotami, odgłosami burzy, szumem deszczu, po czym szybko przenosimy się na piracki statek by niszczyć, grabić i śpiewać chórki wspólnie z piratami. Wracają wspomnienia związane z płytą Running Wild Under Jolly Roger . Wykorzystane zagrywki gitarowe przypominają sławetny Maidenowy motyw z Mother Russia . Czyżby ukłon w stronę jednego z członków zespołu - Vassilia Moltchanova? Jednak po chwili dźwięki przechodzą sprytnie w motywy irlandzko-szkockie, przeplatając kilkukrotnie cały utwór. Po tytułowym Shadow Of The Red Baron to według mnie drugi bardzo porywający utwór na tej płycie.

Trochę patetycznie robi się w We Will Meet Again , ale zaraz po chwili w mózg wwiercają nam się dwie solówki rozpoczynające Universe . Only Good Die Young brzmi jak hołd dla dokonań prekursorów i imienników, czyli samego Iron Maiden. Wprawdzie tekst główny jest inny, ale w refrenie pojawia się lekko zmodyfikowane: Only The Good Die Young, The Evil Live Forever .

Instrumentalny Ghost Of The Tsar to kolejny rosyjski akcent na płycie. Zaczyna się symfonicznym intro, podczas, którego słyszymy zachrypnięty głos Carskiego Ducha. Całość utworu to miejsce popisy gitarowe i syntezatorowe, a gdzieniegdzie słychać ciężki, przygnębiający i zachrypnięty głos Ducha Cara .

Przypomina się cytat z kultowego polskiego filmu Rejs . Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę. Tak, więc Iron Mask zastosowało starą, dobrą zasadę. Poprzez reminiscencję wykorzystali to, co znane, sprawdzone, lubiane i dobre. Sukces gwarantowany? Może sukces nie do końca, ale na pewno receptura wypróbowana i pewna, dzięki niej otrzymujemy zestaw jedenastu energetycznych kawałków heavy metalowych, których nie powstydziliby się twórcy tego nurtu w latach 80-tych. No właśnie 80-tych. Tylko czy Iron Mask przebije się swoimi melodyjnymi solówkami i dickinsonowym śpiewem w tych nowych, jakże zmienionych okolicznościach przyrody ? Posłuchać warto. Specjalnie się nad tym rozwodzić nie warto. Ot, muzyka łatwa, szybka i przyjemna. Niejednemu oddanemu fanowi NWOBHM (New Wave Of British Heavy Metal) sprawi kupę radości i przyjemności.

Osobiście wybrałbym się na koncert Iron Mask, bowiem na tego typu widowiskach najlepiej jest ocenić rzetelność i wiarygodność prezentowanej muzyki. Występy live dają obraz kunsztu muzycznego zespołu i albo przekonują do niego albo na zawsze pozostawiają niesmak.

Płyta Shadow Of The Red Baron ma się ukazać w wersji limitowanej dual pack CD/DVD, na którym otrzymamy wywiady z zespołem oraz gitarową lekcję poprowadzoną przez Dushana Petrossi'ego.

Lista utworów:
01. Shadow of the Red Baron
02. Dreams
03. Forever in the Dark
04. Resurrection
05. Sahara
06. Black Devil Ship
07. We Will Meet Again
08. Universe
09. My Angel Is Gone
10. Only the Good Die Young
11. Ghost of the Tzar
Muzycy biorący udział w nagraniu:
Goetz Mohre (Valhalla Jr) - vocal
Andreas Lindahl - keys
Dushan Petrossi - guitar
Vassili Molchanov - bass guitar
Erik Stout - drums
Guests: Oliver Hartmann - vocal, back-vocal

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

P.S. IRON MASK, czyli Żelazna Maska to postać autentyczna. Był człowiekiem więzionym w Bastylii, a później na Wyspie Świętej Małgorzaty u południowych wybrzeży Francji. Zakuty w żelazną maskę, której pod karą śmierci nie wolno mu było zdejmować. Jego tożsamość pozostaje nieznana. Rzekomo był to włoski dyplomata Marchiali, jednak według Woltera był to brat-bliźniak króla Ludwika XIV - jego ojcem miał być kardynał Jules Mazarin, a matką Anna Austriaczka. Wersję tę spopularyzował w powieści Wicehrabia de Bragelonne - Alexandre Dumas (ojciec). Więzień w żelaznej masce zmarł 19 listopada 1703 w więzieniu na Wyspie Świętej Małgorzaty.

sobota, 7 listopada 2009

TSA Akustycznie


„Willkommen, bienvenue, welcome
Im Cabaret, au Cabaret, to Cabaret!”

Ciekawe, kto wie skąd ten cytat? I dlaczego postanowiłem go skojarzyć właśnie z koncertem TSA? I co ma z tym wspólnego szansonista, zapowiadający w ten sposób Kabaret z Lizą Minnelli i Michaelem Yorkiem? Taki łysy, pamiętacie? Zapraszający wszystkich zgromadzonych do Kabaretu. No właśnie, do Kabaretu. Ci, którzy oglądali i słuchali TSA w ten mglisty, chłodny, mokry, listopadowy wieczór, odnieśli wrażenie, że był to niemal kabaret. Począwszy od popisów wokalnych trefnisia i komedianta - Marka Piekarczyka, przebieranek Stefana Machela, czy scenki z krzesłem Andrzeja Nowaka, na sypaniu kwiatami skończywszy.

Czy tak, więc powinien zaczynać się występ grupy TSA w Siemianowicach Śląskich? Może jednak nie? Może powinien zacząć się bardziej po polsku? A więc może tak:
„Odwiedź ten kabaret
Zostaw sprzątanie, lekturę i haft
Wakacje sobie zrób
Życie wszak kabaretem jest
Odwiedź ten kabaret
Skosztujesz win,
zagra nasz band”

Wszak według definicji: kabaret to forma sztuki widowiskowej, mająca charakter zazwyczaj satyryczny. Widowiska kabaretowe tworzone są przez kilkuosobowe grupy artystów. Zazwyczaj są to grupy stałe. Ekspresja sztuki w przypadku kabaretu polega na prezentowaniu krótkich form, skeczy. Czasami grupy kabaretowe łączą się lub wymieniają członkami, wprowadzając dzięki temu nowe środki wyrazu.

I wszystko się zgadza! Artystów było pięciu, grupa, jako taka jest stała, widowisko satyryczne było, krótkie skecze były, wymiany składu przez lata były, wprowadzanie nowych środków wyrazu (tu zmiana ciężkiego metalowego brzmienia na akustyczne granie) było! Czyli 100%-owy kabaret!
Tak, więc, „Kabaret TSA” zaprasza na przedstawienie pod tytułem: „TSA Akustycznie”.

Wystrój sceny był iście ascetyczny. Jedna konstrukcja ze światłami, czarne zasłony i czarne obicia ścian w głębi sceny. Światła zapalone na początku koncertu nie zmieniły swej barwy i nasycenia do samego końca. Tylko dodatkowe dwa halogeny skierowane były w publiczność. Wodzirej Marek Piekarczyk stwierdził w pewnym momencie: „Dobrze wyglądacie! Nawet siedząc!”. Baner z logo TSA nie został powieszony na scenie w głębi, tak jak by tego oczekiwała publiczność i zespół, tylko sprawnymi „ręcami” pomocy technicznej Centrum Kultury w Siemianowicach został wciągnięty na balkon (wejście na balkon po drabinie) i przybity do barierek. Co też było śmieszne w swym wyrazie, bowiem tylko zespół TSA widział, że tu dziś gra TSA. Nikt poza nimi nie patrzył w tamtą stronę. No cóż, co kraj to obyczaj.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image

Wywiad
Dotarłem do Siemianowickiego Centrum Kultury o 14.55. O 15.00 byłem umówiony na wywiad z Markiem Piekarczykiem. Tymczasem w środku prawie nikogo było. Tylko dwie szatniarki. I nikt nic nie wiedział. Wróciłem, więc do samochodu, a tu oczom mym ukazał się sam Marek Piekarczyk w całej swej okazałości. Przeszliśmy już razem do Centrum Kultury. MarekKazikowi, Maciejowi Balcerowi z Dżemu. O Alicji Majewskiej, (która została zamieniona na Malicję Aajewską) słów kilka było i o Bannie Hanaszak, a także o kilku innych postaciach ze zdjęć. Trefniś ten Piekarczyk, mówię Wam. Ciekawe, co zrobi jak powieszą tam jego zdjęcie? Siedliśmy sobie w którymś ze środkowych rzędów i zaczęliśmy rozmawiać, o muzyce, TSA, solowej działalności, kościele i kilku innych mniej lub bardziej ważnych rzeczach.

O samym wywiadzie poczytacie jednak gdzie indziej.

Tymczasem zakończyło się pół godziny sam na sam (no powiedzmy, bo co chwilę ktoś przychodził, albo dzwonił telefon) z Markiem Piekarczykiem i zaczęła się krzątanina na scenie, czyli standardowe zamieszanie przy ustawianiu sprzętu, dźwięku, próby mikrofonu, instrumentów. Można by rzec - rutyna. Zdążyłem jeszcze poprosić, żeby na koniec przed ogólnym szałem pani organizator pstryknęła nam wspólne zdjęcie i po cichu siadłem sobie w pierwszym rzędzie, żeby przyglądnąć się przygotowaniom do koncertu.

Próba dźwięku
Marek Kapłon sprawnie przetestował wszystkie swoje gary i talerze. Stefan Machel i Janusz Niekrasz w miarę szybko ustawiali dźwięki gitar. Marek Piekarczyk coś tam kombinował z odsłuchami. Jak się okazało kilka urządzeń potrzebowało wymiany baterii. Podczas próby wokalu Markowi zaczęło się nieźle ziewać, co skwitował szybko: „O czwartej rano przewijałem Filipa”. Bowiem jak wiecie, albo nie, Marek został kilka miesięcy temu ponownie ojcem.

I wtedy na scenie pojawiła się postać ubrana w zielona wojskową kurtkę przybrana czarną czapką i przyodziana w czarne wojskowe buty. Nie, kto inny jak wirtuoz gitary - Andrzej Nowak. W całym tym militarnym ekwipunku zaczął stroić gitarę. Siedział trochę przodem, trochę tyłem, gdzieś tam zaklął szpetnie, bo gitara miała inny dźwięk niż potrzebował. Panowie generalnie uwinęli się szybko i sprawnie. Około 17.30 salę zaczęli zapełniać pierwsi widzowie.

porozmawiał uprzejmie z panią (jak mniemam) organizator. Skomentował wiszące w holu zdjęcia gwiazd, które już wcześniej występowały w tym miejscu. Dostało się
(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image Image Image

Koncert
Rozpoczęło się od „Zwierzeń kontestatora”. Potem był „Maratończyk”. Prawie każdy z utworów był okraszony jakimś teatralnym albo kabaretowym występem wodzireja Piekarczyka. Przy „Maratończyku” przemierzał scenę biegając, podskakując i wymachując nogami we wszystkich kierunkach. W „Chodzą ludzie” chodził po scenie z rękami złożonymi do modlitwy, śpiewając „nie ma winnych wszyscy święci”, w „Manekinach” śpiewał na różne głosy imitując barytony i starając się wejść w jak najwyższe rejestry przeznaczone chyba tylko dla kastratów. W „Jestem głodny” zaśpiewał sepleniąc przywołując na myśl ważną osobę z kręgów politycznych. Zmieniony tekst tego kawałka odnosił się do „wyrobów” prezydenckich. Zresztą na koniec dolał oliwy do ognia stwierdzając, że w Polsce bardziej powinniśmy się obawiać nie świńskiej, ale „kaczej grypy”. Nie sposób w tak krótkiej relacji przytoczyć wszystkich gier słownych, żartów, dowcipów i wygłupów Marka Piekarczyka. Sam przyznał w pewnym momencie, że nie są one groźne, bo w większości nabijają się sami z siebie.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image

Może dane nam będzie zobaczyć je na nagraniu wideo. Koncert był, bowiem nagrywany przez Czechów (albo Słowaków), na co najmniej 6 kamerach. W związku z tym pewnie gdzieś i kiedyś ukaże się na DVD. Pytanie czy tylko u naszych sąsiadów czy również u nas?

Natomiast Pan Andrzejek (tak nazywał go pieszczotliwie Marek Piekarczyk przez cały koncert), chyba nie był tego wieczora w humorze. Jego mina była prawie niezmienna przez cały koncert. Skupiony wyraz twarzy, trochę grymas, trochę jakby złość. Albo rzeczywiście coś mu dolegało albo grał takiego „twardziela rock’n’rollowca”. Wyglądał niczym Antonio Banderas w „Desperado”. Związane włosy, czarny strój, czarna gitara. Można było odnieść wrażenie, że zaraz zasunie serię z broni ukrytej w gitarze. Zresztą raz nawet się poderwał i rozpylił wyimaginowane kule po całej sali, trzymając gitarę jak karabin.

Jednak w kilku miejscach nawet on nie wytrzymał i parsknął śmiechem podczas wygłupów Marka Piekarczyka. Kontakt z publicznością nawiązał chyba tylko na przekór Piekarczykowi udowadniając, że nie tylko ten, co ma mikrofon ma władzę nad tłumem. Wydobył z siebie donośne „ghrrrrrrrra” rozkładając ręce, co oczywiście tłum przyjął z uciechą i odwdzięczył się głośniejszym „GHRRRRRRRRA”. Natomiast Piekarczyk skwitował to z należytą sobie ironią, że to nie śpiew, ale pewnie paru osobom się bekło.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image Image Image

Ten sceniczny akt przerodził się jeszcze później w improwizację gitarową Andrzeja Nowaka, na którą publiczność również reagowała śpiewem, co ostatecznie potwierdziło ważną rolę tego pierwszego gitarzysty w zespole TSA. Pan Andrzejek przyjął podczas koncertu 4 szklanki przezroczystej cieczy, która to czynność też została skomentowana przez zespołowego błazna: „Nikt z Was na Sali nie wypił tyle wody ile Pan Andrzej”. Wierzymy, że to była woda panie Andrzeju, bo deklarował pan w wywiadach, że zrezygnował pan z picia cieczy z „ó” w środku. Duet Piekarczyk-Nowak dał o sobie znać jeszcze kilka razy, a szczególnie, kiedy razem odśpiewali pod koniec pieśń pokoju, czyli „Harry Krishna” rozsypując płatki kwiatów z wielkiego wiklinowego kosza. Na sam koniec Andrzej wysypał resztkę płatków sam na siebie.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image Image Image

Słowo daję, że momentami brakowało, żeby szansonista Marek Piekarczyk wyszedł na scenę w czarnym cylindrze, ubrany w smoking, z białą muchą u szyi, z laseczką w ręce i zaczął stepować oraz śpiewać coś ze standardów kabaretowych lat dwudziestych. Nie mniej jednak brak kapelusza ani stroju nie przeszkadzał mu w tym, aby kolejne zapowiedzi i przerywniki rozbawiły jeszcze bardziej zebranych w Siemianowickim Centrum Kultury.

Natomiast duet Machel-Niekrasz, prawie cały czas świetnie się bawił obserwując poczynania trubadura Marka jego „prztyczki słowne” do Andrzeja Nowaka i reakcję publiczności. Stefan Machel zmieniał czapki w zależności od granego akurat kawałka, a jego zielone buty uzupełniały sceniczny wizerunek drugiego komedianta w zespole. Raz pojawił się w pozycji zasadniczej i zielonej czapce z daszkiem podczas utworu „Pierwszy karabin”, kolejny raz w tęczowym berecie przypominając Boba Marleya i grając „Harry Krishna”. To jego właśnie emocje podczas grania najczęściej stawiały w pozycji pionowej.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image Image
Image Image


Wszyscy, bowiem (oprócz Marka Piekarczyka) przez większość koncertu siedzieli. Marek nie dał się posadzić i jak twierdził, nie będzie używał podczas koncertów żadnego tamburyna, żeby sobie siniaków na nodze nie zrobić. Ekspresja Andrzeja Nowaka spowodowała tylko tyle, że rozpadł się stołek, na którym siedział i techniczni musieli szybko wymieniać go na inny bardziej sprawny i stabilny mebel.

A jak było muzycznie? Było współcześnie, za sprawą numerów z płyty Proceder („Proceder”, „Matnia”, „To nie jest proste”, „Spóźnione pytania”), archiwalnie („Heavy Melat Świat”), nastrojowo i sentymentalnie („51”, „Trzy Zapałki”), śmiesznie („Jestem Głodny”, „Manekin disco”), zaskakująco (Harry Krishna, Rama, Rama, Harry Rama …), i po prostu normalnie, tak po TSA-owemu („Maratończyk”, Pierwszy Karabin”). W „Kocicy” usłyszeliśmy popisy wokalne odwzajemniane przez publiczność. Prawie w każdym utworze można było wyłapać jakieś niuanse muzyczne. Na przykład elementy country, czy nawet fragment przewodni Bonanzy, podczas, którego wokalista wymachiwał „niewidocznym” lassem i przemierzał przestrzeń sceny jak rasowy kowboj na dzikim mustangu.

Poważnie zrobiło się, przy „51”, które dedykowane było wszystkim tym, którzy odeszli. Wyśmienicie zagrane ze świetnym wstępem basowym Janusza Niekrasza.

W „Heavy Metal Świat” publiczność wypełniła mruczeniem przestrzeń siemianowickiego Centrum Kultury. Pod dyrekcją dyrygenta Piekarczyka intonowali zadany fragment, który idealnie wkomponował się w tło tego utworu.

Bardzo nostalgicznie wyszedł „Alien” i odśpiewane kilkanaście razem z publicznością: „Już tylko Ciebie mam!” z bardzo intrygującym solo gitarowym odegranym przez Andrzeja Nowaka.

„Matnia” - w takiej wersji fajnie było by mieć ten utwór na normalnych koncertach, to stwierdzenie Marka Piekarczyka z wywiadu i rzeczywiście zagrany wyśmienicie, mógłby być w takiej formie w podstawowym zestawie granym elektrycznie.

Przy „Trzech zapałkach”, odegranych na koniec zrobiło się znów jak za starych dobrych rockowych koncertów, bowiem kawałek ten przerodził się w dialog wokalno - gitarowy z publicznością.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image

Generalnie aranżacje akustyczne bardzo ciekawe, żywe i czasami nawet zaskakujące. Pokazali, że rock to nie tylko światła, słupy ognia i wybuchy petard, ale przede wszystkich dobrze i spontanicznie zagrana muzyka oraz umiejętne budowanie nastroju oraz kontakt z publicznością. Widać było, że TSA świetnie się bawi na takich koncertach, traktując swoją pracę trochę „z przymrużeniem oka”. Pokazując ciepłe światło odbite od naszych polskich „kryzysowych” krzywych zwierciadeł życia. Było śmiesznie, czasami nostalgicznie, ale w gruncie rzeczy było bardzo rock’n’rollowo! I to się przede wszystkim liczy!

Były brawa, w podziękowaniu za świetne przedstawienie, a w zasadzie burza oklasków oraz skandowanie: T-S-A!, T-S-A! Czyli najwyższy wyraz uznania publiczności dla artystów.

Na koniec Andrzej Nowak zamachnął się gitarą tak jakby chciał ją rozwalić o deski sceny, ale wyszedł mu tylko brzuch spod podkoszulka, więc zaniechał demolki. Chociaż i tak wiemy Panie Andrzeju, że to nie te czasy, kiedy rozwalało się taki sprzęt.

Udział wzięli:
Marek Piekarczyk - szansonista, komediant, trefniś, wodzirej, aranżer, dyrygent, trubadur, pieśniarz, bard, skald, kabareciarz, gawędziarz, orator,
Andrzej Nowak - Desperados-Quitaros,
Stefan Machel - gitara prowadząca i nie tylko,
Janusz Niekrasz - gitara basowa,
Marek Kapłon - perkusja.

(Proszę kliknąć na zdjęcie, aby obejrzeć je w większej rozdzielczości)
Image

Setlista:
01. Zwierzenia kontestatora
02. Maratończyk
03. Chodzą ludzie
04. Proceder
05. 51
06. To nie takie proste
07. Bez podtekstów
08. Wpadka
09. Jestem głodny
10. Heavy Metal Świat
11. Manekin disco
12. Spóźnione pytania
13. Alien
14. Kocica
15. Matnia
16. Pierwszy Karabin
17. Harry Krishna
18. Trzy zapałki

Relacja ukazała się na ProgRock

Relacja i zdjęcia: Ryszard Lis

Wywiad z Markiem Piekarczykiem TSA


Wywiad z niezwykle ciepłym człowiekiem, fantastycznym gawędziarzem, dowcipnym wokalistą, który jak się okazuje ma plany jeszcze długo być słyszalnym, widzialnym i rozpoznawalnym.

Będzie trochę o miłości, „dziamganiu”, o muzyce, o ostatniej solowej płycie, o kościele, o tym jak można wymyślić tytuł nowego utworu na poczekaniu i wielu innych rzeczach. Proszę Państwa! Wywiad z Markiem Piekarczykiem, wokalistą TSA, zarejestrowany przed koncertem akustycznym w Siemianowickim Centrum Kultury w Siemianowicach Śląskich w sobotę 7 listopada 2009 roku.

Ryszard Lis:
Jak znaleźliście się w takim miejscu (Siemianowice), które trudno znaleźć na mapie Polski?

Marek Piekarczyk:
Wcale nie jest tak trudno znaleźć to miejsce na mapie a poza tym, z propozycją koncertu zadzwonili do nas bardzo profesjonalnie działający ludzie z Siemianowickiego Centrum Kultury. My nie jeździmy po Polsce w ciemno. Zresztą ja się tym zajmuję teraz. Już cztery lata organizuję koncerty TSA. No i dobrze sobie żyjemy dzięki temu, bo gramy trochę więcej koncertów niż z jakimiś tam menedżerami, którzy nie do końca dobrze działali i zawsze coś zawalili. Ale moja działalność nie polega na dzwonieniu i napastowaniu innych ludzi czy wysyłaniu spamu. Jakoś tak jest, że to oni do nas dzwonią. Nie wiem, na czym to polega, ale wszystkie koncerty są z tego, że do nas dzwonili, a nie, że my do nich.

RL:
Siemianowice Śląskie stały się ostatnio mocno widoczne na mapie koncertowej. Skoro tak się dzieje to znaczy, że stwierdziły, że TSA też powinno u nich zagrać?

MP:
Nie wiem, trzeba ich spytać. Trochę zostałem tym wydarzeniem zaskoczony. Najpierw dostałem list, potem był telefon i dogadaliśmy się.

RL:
Który to koncert akustyczny TSA w tym roku?

MP:
Trzeci, albo czwarty. W Staszowie były dwa koncerty w jeden dzień! To był pierwszy koncert, który się odbył w Staszowie od kilku lat to było właśnie TSA i w dodatku dwa występy tego samego dnia. Tyle biletów się sprzedało, że zrobili dwa. W Staszowie zawsze było tak, że przyjeżdżały wielkie gwiazdy i sprzedawały 30 biletów najwyżej i trzeba było koncert odwoływać. A koncerty TSA odbyły się dwa w jednym dniu.

RL:
Zaskoczyli Was tymi dwoma koncertami, czy wiedzieliście wcześniej?

MP:
Mam taką zasadę, że jak ktoś organizuje koncert, to mu pomagam. Radzę mu różne rzeczy, a ponieważ jestem doświadczony w tych działaniach to wiem jak to zrobić. Zależy mi na dobru zespołu i na organizatorze, który ma też sobie zarobić i ma zrobić to dobrze. W sumie przecież jedziemy na jednym wózku. Tak, więc, to ja poradziłem zorganizowanie obu koncertów w Staszowie. Powiedziałem im jak to zrobić technicznie. I w rezultacie były dwie zapełnione sale. I świetnie było.

RL:
Co się stało z odwołaną trasą elektryczną? Mieliście grać m.in. w Krakowie 27.11.2009

MP:
To była klasyczna „wpadka”. Grupa ludzi, która próbowała organizować koncerty jakimś Finom czy Norwegom (chodziło o Agencję MA-IN, która miała organizować koncerty fińskiego coverbandu Black Sabbath - Sapattivuosi i TSA w dniach: 26-27-28. listopada br. (Poznań, Kraków, Warszawa) i odwołała je z powodu problemów organizacyjnych. Jednym z członków zespołu Sapattivuosi jest basista Marco Tapani Hietala znany z Nightwish). Pojawiły się jakieś dziwne sygnały z ich strony, że chcą przeniesienia terminów płatności. Zagramy dzisiaj a pieniądze za miesiąc. Więc ja się nie zgodziłem na taki układ. Tak to zorganizowali świetnie, że musieli dopłacić do wcześniejszych koncertów i odwołali trzy ostatnie. Zgodziłem się w imieniu, TSATSA otrzymało w tym stuleciu (śmiech). Nie gniewaj się kolego, ale nie możemy grać na takich warunkach.”
na te koncerty, bo myślałem, że maja jakichś bogatych sponsorów, ale się okazało, że chyba liczyli na jakiś cud. Te koncerty miały się odbyć w chyba najdroższych miejscach w Polsce. Zostawili nam namiary klubów, w których mieliśmy grać, że niby sobie sami zorganizujemy te koncerty. Oczywiście część zadzwoniła, ale ich menedżerowie podali takie koszty, że musiałem powiedzieć: „przepraszam, ale to najgorsza propozycja, jaką

RL:
Czujesz się teraz bardziej popularny? Pisząc do Was nie wiedziałem, że pojawi się wywiad w Radio Eska. Rock, relacja w Teraz Rock. Czy to jest zauważalna wznosząca fala popularności?

MP:
Promocja płyty solowej w związku z tym muszę być widoczny.

RL:
Czy ta płyta to spełnienie Twoich marzeń?

MP:
Nie mam takich marzeń. Mam marzenie o teleportacji, a nie o robieniu płyty. Płyta to jest moja praca, moja realizacja. Po prostu chciałem ją nagrać i nagrałem. Dwa lata ciężkiej pracy.

RL:
Gdzie byś się chciał teleportować?

MP:
Wszędzie, żebym tylko nie musiał jeździć. „klik!” i jestem w Nowym Jorku, „klik!” i jestem w Warszawie, „klik!” w Krakowie, „klik!” i już w domu (śmiech). Żeby nie spać w hotelu. Wchodzę do garderoby, znikam i jestem w domu, w łóżeczku, pod własną kołdrą koło mojej żonki i synka(śmiech). Tu jest akurat niedaleko i będę, ale mnie na wycieczkę nie wyciągniesz. Siedzę zamknięty w domu, kiedy tylko mogę.

RL:
Jak Ci się podobał ostatni wywiad w Eska Rock?

MP:
Eeeee, myśleli, że mnie zaskoczą. Przygotowali się tam z czegoś. Zaczęli mnie atakować tak poniżej pasa czasem. Wcześniej rozmawialiśmy przed wejściem na antenę na różne tematy i tak przesympatyzowali ze mną w tej rozmowie i tak im było głupio kontynuować tą linię ataku już na antenie. Tak to odczułem, że mieli chyba jakąś koncepcję, która im się zepsuła po drodze. Chcieli się ponabijać ze mnie. Ja się mogę z nich nabijać, oni nie mają ze mnie, z czego. Jestem człowiekiem niezależnym, wolnym. Jestem szczery. Szczycę się tym, co robię. Nie można mnie złapać na niczym, bo nie kłamię. Nie udaję, nie robię kreacji.

RL:
Na Waszej stronie internetowej figuruje 1979 rok, jako data powstania TSA.

MP:
To były koncepcje artystyczne. Mnie to nie interesuje zbytnio, bo ja jestem z nimi od 1981 roku. Więc tamto to jakieś prehistoryczne czasy. Nikt nie słyszał o zespole TSA poniżej roku 1981.

RL:
Pytam, bo zbliża się w takim razie okrągła rocznica istnienia zespołu w składzie z Tobą...

MP:
Nie. Mnie to nie interesuje. To jest dobre dla starców i menedżerów. Na szczęście zespół TSA nie ma menedżera, który chciałby zrobić kolejną popelinę i wykorzystać sytuację, żeby zespół zagrał jakieś następne 10 koncertów pod jakiś hasłem i sprzedać zespół jak ziemniaki kolejny raz. TSA to wolni ludzie. Mnie nie zależy na rocznicach. Rocznice są straszne. Fajne jest 5-lecie, 10-lecie, a potem koniec, to już jest obciach.

RL:
Następne koncerty elektryczne już zaplanowane w miejsce wpadki z organizatorem, a czy zagracie jeszcze akustycznie?

MP:
Najbliższy koncert w Kielcach, a potem zobaczymy. Zobaczymy, kto zadzwoni i co zaproponuje.

RL:
Nagracie studyjną płytę akustyczną?

MP:
Nie jestem na nie, ale jestem ostrożny. Nie chcę nagrywać kolejnej byle jakiej płyty (to chyba aluzja do płyty akustycznej nagranej w Radiowej Trójce, która w opinii muzyków TSA, nie była najwyższych lotów).
Mam inną koncepcję na to. Wolałbym DVD niż samą płytę.

RL:
Kiedy wobec tego następna płyta TSA?

MP:
Nie wiem.

RL:
Gdzieś czytałem, że nigdy.

MP:
Wiesz, też tak myślałem, ale coś już koledzy zaczynają „bąkać” o jakichś próbach, więc zaczyna być dobrze.

RL:
Czyli coś się dzieje w tym kierunku? Odgrzebałem na Twojej stronie internetowej www.marekpiekarczyk.pl że: „W kwietniu 2004 roku ukazała się nasza nowa płyta z premierowym materiałem pt: "Proceder", wydana przez MMP. Właśnie zaczęliśmy pracę nad następnym albumem...„

MP:
Koledzy już zaczynają się poważnie umawiać na próby, są podteksty o jakichś nowych piosenkach, także coś zaczyna kiełkować. Może to się skończyć nagraniem płyty w przyszłym roku.

RL:
Ta Twoja strona to takie opuszczone miejsce.

MP:
No wiem, nie miałem czasu wcześniej tego przerabiać, ale już coś się zmienia. Tamta jest opuszczona, bo nowa strona jest w trakcie budowy, może już wkrótce będzie nowa całkowicie, a tamta chyba będzie, jako archiwalna? Sam się w to wszystko bawiłem. Teraz poprosiłem o pomoc zawodowców, więc muszę trochę czekać na efekty. Więcej aktualności jest na mojej WWW.myspace.com/marekpiekarczyk, ale na tam są szablony i w zasadzie łatwo się wszystko aktualizuje. Chce na mojej stronie zrobić tak, że co płyta to będzie nowa strona. Więc ta nowa strona będzie „źródlana".

RL:
Masz 58 lat, niektórzy w Twoim wieku myślą o emeryturze…

MP:
Jak myślą? Są już na emeryturze, na rencie. Mam sąsiada w moim wieku, który jest rencistą od kilku lat!

RL:
A Ty, kiedy?

MP:
Nigdy! Nie będę miał żadnej renty ani emerytury. Nie muszę być do końca życia na scenie, ale będę aktywny. Jeżeli Bozia mi nie zabierze głosu to nie mam prawa zejść ze sceny. Dostałem dar i muszę go wykorzystać. Jeżeli budzisz emocje, robisz dobre rzeczy i ludzie kochają to, potrzebują tego, to nie możesz się wycofać. Nie można strzelić focha. Za mało mi płacicie to spadam. Albo: jestem zmęczony i mam dosyć. Nie, nie ma takiej możliwości. Albo takie pogróżki gwiazd: „Odchodzę!” i robią kilkuletnie trasy koncertowe, żeby natłuc jeszcze kasy. W srołbiznesie każde hasełko jest dobre, jeśli można na tym zarobić. To nie dla mnie.

RL:
Czyli jeszcze Cię usłyszymy?

MP:
Pomysłów mam chyba na najbliższe 25 lat… W następnym roku mam plany by trzy płyty nagrać.

RL:
Jeszcze jedną solową?

MP:
No tak. Biorę udział w kilku projektach cały czas. Nagrywam różne rzeczy. Pojawiam się w nich, albo się nie pojawiam. Pomagam przy realizacji.

RL:
Skąd się wzięły pomysły na płytę „Źródło”? Dlaczego akurat Klenczon, Niebiesko-czarni? Skąd takie inspiracje?

MP:
Arek Deliś – właściciel wydawnictwa T1-Teraz, zaprosił mnie do projektu Yugopolis, tam napisałem dwa teksty i nagrałem dwie piosenki. „Czy pamiętasz ten dzień” i „Gdzie jest nasza miłość?”. W trakcie pracy nad tymi nagraniami poznał mnie bliżej i chyba doszedł do wniosku, że można ze mną cos jeszcze zrobić. Zaproponował mi, żebym nagrał płytę z bardzo starymi piosenkami, które mają mniej więcej 40-45 lat. Z piosenkami rock’n’rollowymi. Jemu się marzyło pewnie coś takiego, co zrobił ten… no taki rudy, co się nauczył śpiewać ostatnio… ech, Rod Stewart.

RL:
W sumie to Twój rówieśnik, może trochę starszy.

MP:
Pewnie jest nawet w moim wieku, ale to nie o to chodzi. Chodzi o to, że nagrał piosenki starożytne straszliwie. Wszystkie z ery przed rocke’n’rollowej. Teraz jest taka moda, że mężczyzna wkłada smoking, wybiela zęby żeby dobrze świeciły razem ze sztywnym kołnierzykiem i występuje z fortepianem, kontrabasem i to takie zajebiste jest podobno. Nie mam nic przeciwko takiemu graniu, ale uważam, że oryginały były lepsze.

RL:
Kto w takim razie wybierał utwory do Twojej płyty?

MP:
Właśnie do tego zmierzam. Arek Deliś zaproponował mi nagranie utworów rock’n’rollowych, ale amerykańskich, mało znanych, a nawet całkowicie nieznanych, których ja znam wiele. Miałem nawet listę strasznie długą, pięknych utworów, z różnych dziedzin, ale ostrzegałem, że nie będę śpiewał po angielsku. Problem się pojawił z tłumaczeniem. Nie żebym nie miał dobrych tłumaczy, ale chodzi o tzw. publishera. Nagranie oryginału jest ok., ale na przerabianie cudzych utworów trzeba mieć zgodę. A jednak tłumaczenie to jest przerabianie. Są to piękne piosenki, to fakt, ale po angielsku śpiewać? Johan (Janusz Niekrasz – basista TSA) powiedział: „Weź przestań, będziesz Jusańczyków (US-ańczyków) nagrywał, skoro jest tyle pięknych starych polskich piosenek?” I mnie zawstydził. Ja o tym też myślałem po cichu, ale nie miałem odwagi na głos tego powiedzieć. Wtedy mnie olśniło. Byłem przygotowany nawet na awanturę oświadczyłem, że nie będę robił żadnych anglosaskich kawałków, tylko polski big beat i nie ma dyskusji, a on (Arek Deliś) się ucieszył (śmiech). Wtedy zaczęliśmy szukać. On zaczął szukać, ja szukałem. Minął rok i już miałem ponad dwadzieścia piosenek.

RL:
Czy będziesz śpiewał te utwory na koncertach?

MP:
Jest trasa przygotowana. Miała ruszyć w listopadzie, ale już wiemy, że nie wyjdzie w tym terminie, bo muszę mieć wszystko dobrze przygotowane. Mam nadzieję, że się uda wystartować na początku grudnia, a potem styczeń/luty. Mam zespół gotowy do grania.
Z tymi piosenkami to nie było takie łatwe zadanie. Szukałem piosenek, które są aktualne dzisiaj. Niektóre miały teksty częściowo aktualne, częściowo nie. Dlatego w niektórych piosenka nie zaśpiewałem jednej zwrotki, albo pół.

RL:
Jednym słowem niektóre teksty się przedawniły.

MP:
Różnie z tym było. Czasami fajne były dwie zwrotki, albo trzy, a potem było kiepsko. Więc jej wtedy nie wykonywałem. Trzeba było znaleźć jakiś sposób na te piosenki, ponieważ niektóre były strasznie archaicznie wykonywane. Dziś już nie można tak wykonywać muzyki, chyba, że się chce wejść w taki nurt zupełnie nie rock’n’rollowy. Nie chcę oczywiście obrażać tych wykonawców, bo to byli wspaniali ludzie, ale tak się to wtedy wykonywało, śpiewało. Więc ja nie chciałem tego tak robić, poza tym chciałem, żeby tego słuchali ludzie teraz a nie jacyś sentymenciarze i dziadki stare. Chciałem, żeby to była normalna płyta a nie jakiś skansen. Chciałem nagrać normalną płytę.

RL:
No i nagrałeś.

MP:
No i nagrałem. Chciałem żeby ta płyta była opowieścią, żeby się wiązała z wachlarzem przeżyć, emocji, przemyśleń, z przekazywaniem jakichś uczuć i jednocześnie zawierała jakiś bunt, pazur i była drapieżna muzycznie i tekstowo. Ta płyta nie jest „dziamganiem się”. Chciałem nagrać płytę, w której załatwiam stare porachunki, czyli kłaniam się mistrzom, albo robię ukłon w kierunku kogoś, o kim wszyscy zapomnieli. Na przykład z przekory nagrałem piosenkę Mihaja Burano (znany z występów z zespołami Czerwono-Czarni w latach 1960-1963, a później Niebiesko-Czarni 1963-1966). Zrobiłem to też z przekory wobec samego siebie, bowiem tekst jest przeciwko mnie tak jakby. Ja nie śpiewam, kurde, że odeszłaś, czy coś tam, że nie wrócisz. W życiu takich rzeczy nie robiłem, nienawidzę tego. Ja się w życiu nie „dziamgałem” na ten temat. Miłość to jest taka bardzo intymna sprawa. Mężczyzna nie powinien szlochać na ten temat. Może szlochać ze wzruszenia, ale niezbyt publicznie.

RL:
Pamiętasz „Czerwony jak cegła” Dżemu?

MP:
No tak, ale to była inna sytuacja. Tam nie ma miłości, ale komiczna, choć realna sytuacja. To jest opowieść młodego kolesia, który próbuje po raz pierwszy bzyknąć. Rysiek zrobił z tego coś w rodzaju lekkiego rubasznego żartu. Jest to raczej wesoła piosenka a nie jakieś tam rozklejanie się. Pamiętam mój pierwszy raz, ale nie miałem nigdy zamiaru o tym śpiewać, bo to było intymne bardzo. Wtedy byłem zakochany. Chyba nie umiem o tym śpiewać. To jest tak samo jak ze słowami „kocham cię”. Bardzo trudne słowa. Raz w życiu zaśpiewałem to słowo… szeptem. Krzyczę strasznie a na końcu jest szept, ponieważ jest to strasznie intymne wyznanie. Używanie tego słowa to jak wyzwanie losu. Używanie tego zwrotu, na co dzień dewaluuje go. Powtórz sto razy i zobaczysz, co się stanie. To będzie pusty dźwięk. Zawsze uważałem, że to są rzeczy, które trzeba szanować i bardzo na nie uważać. Ostrożnie wokół tego chodzić, żeby nie zniszczyć czegoś tak ważnego. Nie zszarzyć tego. Żeby emocje miały rzeczywiście znaczenie w naszym życiu, a nie były czymś pomijanym i nieważnym, takim czymś, co jest obojętne. A potem znika. To tak jak z kwiatami. Jak się przyzwyczaisz i nie pielęgnujesz ich to pewnego dnia odkryjesz, że one zwiędły, bo je zaniedbałeś.

RL:
Zadam Ci teraz trochę inne pytanie, tak apropos wywiadu Figurskiego w jednym z jego telewizyjnych show z Bogusławem Kaczyńskim. Zadał mu pytanie wprost dotyczące sexu i pan Bogusław Kaczyński odpowiedział, że on już nie, że jest za stary, że teraz w takim wieku to klęcznik i do kościoła. I tak mnie to natchnęło, więc zadam Ci pytanie. Niezwiązane z sexem. Czy Ty chodzisz do kościoła?

MP:
O! Nie publicznie! Ja się chyba wstydzę dziwnie kościoła.

RL:
Dlaczego? Nie chcesz okazywać swoich uczuć?

MP:
To jest dla mnie bardzo intymne przeżycie. Jak wiesz grałem Jezusa w rock-operze Jesus Christ Superstar. Było to naprawdę poważne przeżycie. Sprawy bardzo przemyślane. Przygotowywałem się do tej roli z Apokryfów z Biblii i z ikonografii. To była bardzo poważna sprawa, szczególnie, że był stan wojenny. Dlatego dziwnie się czuję jak idę do kościoła i widzę te obrazy przedstawiające Jesusa. Poza tym jestem człowiekiem, którego znają. Nie mówię, że jestem sławny. Ludzie mnie po prostu znają. I wchodząc do kościoła to czuję, że coś burzę swoją obecnością. Czuję to, jak ludzie się na mnie gapią. Mnie jest wtedy wstyd za nich i za to, że tam wchodzę. Czuję się jakbym wkroczył gdzieś, gdzie nie powinienem wejść. Burzę jakiś układ, jakiś ład. Przechylam to jakby na swoją szalę. Jestem w centrum zainteresowania, a nie powinienem być. Jest to z jednej strony wada ludzi, że gapią się na mnie i szepczą coś tam, ale z drugiej strony nie chcę nic mówić przeciwko kościołowi. Jest to jednak niestety instytucja. Koszary. Koszary wiary! O pięknie wymyśliłem. Moje! Ja to wymyśliłem!

RL:
Nagrane. To powiedział Marek Piekarczyk!

MP:
Kontynuując, to jest taka straszna instytucja biznesowa. Obrzydliwa. Burzą piękne stare plebanie z ogrodami, które były pielęgnowane przez trzysta lata, rękami zakonnic. Tam był rzadkie kwiaty, krzewy. Tak w Bochni było na przykład. Wszystko jest teraz skasowane. Jest zrobiona nowa plebania. Supernowoczesna! Z sześcioma garażami z tyłu i betonowy placyk z przodu, który księża nazwali Placem Pielgrzyma. Jakiego pielgrzyma? Kto tam pielgrzymki robi do Bochni? Tam się nic nie dzieje. Stoją tam tylko dzwony, które się nie zmieściły w dzwonnicy. Moja piosenka o Bochni się tak zaczyna: „W mojej mieścinie stoi dzwonnica, której wyrwano z piersi dzwon. Bardzo okrutną jest kobietą moja mieścina” („Ballada o mojej mieścinie”). Ten dzwon tam wisi na tym placu, na takim małym stojaku. Chwalą się, że odbudowali dzwonnicę, która spłonęła w święto milicjanta i że odlali od nowa te stopione przez pożar dzwony, ale nie wsadzili ich do dzwonnicy. Może Kościół to teraz jest taka dzwonnica bez dzwonów?
Wiesz, co jest jednak najgorsze? Ludzie uważają, że wiara zwalnia z myślenia. Dlaczego wiara ma być głupia lub ślepa? To Chrystus powiedział, że największym grzechem jest nie szukać prawdy, nie kochać, nie być ciekawym, nie uczyć się, marnować talenty. To jest grzech…

RL:
Zrobiło się filozoficznie. Wróćmy na chwilę do muzyki. Co było najtrudniej przearanżować z obecnych utworów TSA na wersje akustyczne?

MP:
Są piosenki, które jest ciężko przerobić. Jestem szyderca straszliwy i chyba taki trochę komik, kabaretowy i niektóre piosenki zinterpretowałem humorystycznie. Koledzy też zresztą lubią się śmiać - sami z siebie – na szczęście – czym mnie bardzo pozytywnie zaskoczyli. Zresztą, jak zobaczysz ten program, to przekonasz się, że śmiejemy się sami z siebie. Wygłupiamy się. Sam nawet zmieniam teksty na poczekaniu. Wychodzą z tego całkiem zaskakujące rzeczy. Zrezygnowaliśmy w naszym programie akustycznym, z piosenki „Biała śmierć”. Nie gramy jej ostatnio. Na początku w pierwszych wykonaniach akustycznych była ta piosenka i tam był wtedy „Biały śmiech”. Wyszło to tak: „W czterech ścianach własnych marzeń dopadnie Cię śmiech”. Przerobiłem cały tekst. Potem tak pomyślałem, że jednak nie do końca to pasowało. Na dodatek nie jestem autorem tego tekstu, więc chyba nie powinienem go zmieniać bez zgody autora.

RL:
Czyli odczuwalne jest lekkie przymrużenie oka.

MP:
Tak jest, ale są też piosenki, które są bardzo poważnie zrobione. Na przykład wersja akustyczna „Matni” bardziej mi odpowiada i chciałbym, żeby wpłynęła na wersję elektryczną. Proszę kolegów ciągle, żebyśmy przerobili tą elektryczną na nowy sposób, ale na razie nie ma czasu…

RL:
Czy coś więcej z „Procederu” pojawi się akustycznie? Ta płyta jest jednak ciężka.

MP:
Ale ona jest bardziej melodyjna niż ta reszta płyt. Nie jest źle, z tym, usłyszysz to na koncercie. Jak tam będzie jakiś szalony pomysł to wiadomo, że to ja wyskoczyłem ze swoimi wygłupami i myśleniem. Na szczęście koledzy z przyjemnością to łapią. W sumie jest to nasze bardzo wspólne radosne dzieło, bo każdy wkłada swoje własne pomysły.
(Tu się zrobiło przez chwilę małe zamieszanie, jakiś problem z kolumną od basu i technicznymi, potem przeszli Czesi, albo Słowacy i powiedzieli 3 razy Ahoj!)

MP:
Nie wystarczy wyjść i zagrać na pudełkach, żeby to od razu było akustyczne, trzeba to zrobić inaczej. Liczy się w sumie i piosenka i podejście do niej. Niektóre są prawie niepodobne do siebie, czyli do oryginałów, bo inaczej to nie miałoby sensu. Powiem tylko jedno. Akustyczny koncert to bardzo trudny koncert. Przynajmniej dla mnie. W skali trudności to jest jak trzy koncerty elektryczne dla mnie. Duży wysiłek koncepcyjny i mnóstwo improwizowanych sytuacji.

RL:
W samym śpiewaniu też dużo zmieniasz?

MP:
Śpiewam niżej, łagodniej. Śpiewam swingiem. Różnie…

RL:
Czyli lepiej, luźniej?

MP:
Właśnie nie. Chodzi o to, że dużo muszę improwizować i się bardzo pilnować. Śpiewam zupełnie inne podziały. To jest inne śpiewanie, które jest częściowo przemyślane, ale jednak dużo improwizuję, dlatego, że w trakcie koncertu odkrywam całkiem nowe interpretacje i od razu je realizuję. Trochę jestem w tym osamotniony, musze to sam wszystko prowadzić. Czuję tą presję lekką. Musze zapanować nad salą. Zawsze muszę nad nią panować. I odpowiadać za każde potknięcie. Czasami jest za wolno, czasami za cicho. Jak jest elektryczny koncert to jest czadzior! Nawet jak jest potknięcie to gdzieś ginie. Najważniejsza, że nie dałem się posadzić na stołku barowym (śmiech) i nie dam się! Dalej biegam, skaczę, łażę, ciężko mnie zatrzymać na miejscu. Nie dam sobie wsadzić do ręki tamburyna (śmiech) żadnego walenia się po udzie. Kiedyś to robiłem i potem na nim miałem sińca przez dwa tygodnie...

RL:
Jednym słowem emerytura Ci szybko nie grozi!

MP:
Nie, nie, nie. Nie grozi mi i nie idę. Muszę pracować do końca życia. Człowiek, który przestaje pracować, umiera, a życie jest piękne i nie warto go marnować. Poza tym dopóki masz energię i talenty, chcesz się czegoś nauczyć, dlaczego miałbyś tego nie robić? Miałbym zejść ze sceny? W innych zawodach tak może być, że człowiek musi zejść, bo przyszedł młodszy, zdolniejszy i ładniejszy. Albo jakaś panienka cycata wygryzie starszą panią z biura, a ja mówię do nowych wokalistów, no chodźcie tu, właźcie na scenę, śpiewajcie, zastąpcie mnie.

RL:
Zawsze zostają studyjne nagrania, jak już czas dotknie tak, że nie będzie się dało wejść na scenę.

MP:
Nie! Wolę koncerty. W studyjnych nagraniach śpiewasz do ściany. Fakt, że można coś odkryć. Ja już się nauczyłem tak funkcjonować, ale nie mogę śpiewać do ściany. Muszę mieć szybę i muszę kogoś widzieć. I to zawsze muszą być Ci, których ja lubię, którzy ze mną to wszystko tworzą. Mam takich zaufanych dwóch czy trzech w Polsce i koniec. Niezbyt fajnie się nagrywa z takimi kolesiami, co jeden z nich na przykład krzyżówkę rozwiązuje, podniesie tylko wzrok i powie: „No dobra i gramy jeszcze raz.” Musi być drugi człowiek, który rozumie i współtworzy nagranie.

RL:
Jednym słowem martwa cisza. „Alien”.

MP:
Alien. Wiesz, jaki miał być tytuł tej piosenki? To jest moja piosenka. Tekst jest wprawdzie Jacka Rzehaka, ale trochę ją przerobiłem. Tytuł miał być: „Lustro”. Straszne! „Już tylko Ciebie mam!” Ale postanowiłem, że nie będę ludzi dobijał taką deprechą (śmiech). Wystarczy, że sami mają czasem takie myśli…

RL:
Marku, dziękuję za rozmowę. Musimy kończyć, bo widzę, że Cię obowiązki wzywają. Życzę udanego koncertu!


Image
Wywiad ukazał się na ProgRock

Rozmawiał: Rychu
Zdjęcia Rychu