środa, 31 marca 2010

POST PROFESSION wkracza do akcji!



Thrashowy debiut zespołu POST PROFESSION. Niezwykła gratka dla fanów ciężkiego grania!!! Cholernie dobry materiał, czad na maxa!

Zapraszam również na koncert POST PROFESSION, który już niedługo odbędzie się w Katowicach - 24.04.2010 w klubie Korba www.pubkorba.webpark.pl

Więcej informacji o zespole POST PROFESSION znajdziecie na ich profilu myspace: http://www.myspace.com/postprofession

piątek, 19 marca 2010

4SZMERY - "LIVE" (2007)


Panowie 4Szmery zagrali w dosłownym tego słowa znaczeniu na moich najdelikatniejszych uczuciach. Na uczuciach uwielbienia do AC/DC. Tym bardziej, że to AC/DC z najlepszego okresu z Bonem Scottem jako wokalistą. Nie mogę więc zrobić nic innego, jak wstać i bić brawo. Zespół polecili mi kiedyś znajomi, którzy byli na ich koncercie i wybierają się na kolejny, a to już jest rekomendacja sama w sobie. Lepszej mnie osobiście nie trzeba.

Zastanawiałem się, czy płyta będzie bardziej w stylu: „Bona pamięci żałosny rapsod”? Czy będzie to zestaw żałosnych i patetycznych kawałków nagranych w hołdzie zmarłemu wokaliście? Tymczasem po pierwszym przesłuchaniu okazało się, że mam „ciary” na całym ciele, a wywołało je 5-ciu facetów z Bochni za pomocą 15 utworów z repertuaru AC/DC. I co tu rzec więcej, ponad to, że zrobili to G E N I A L N I E! Każdy niuans gitarowy został wiernie odtworzony, każde uderzenie w perkusję jest tak perfekcyjne i o czasie, tak, że słuchacz odnosi wrażenie, iż zrobił to sam Phill Rudd. Jeśli do kompletu dodamy głos Śierścia, który w przerwach między utworami mówi: „Thank You”, czy zapowiedź „ Down Payment Blues” i robi to głosem Bona Scotta, można całkiem „odjechać”. Wokalista ma tak łudząco podobny głos do Bona Scotta, że słuchacz odnosi wrażenie, że Bon żyje. Ten sam tembr głosu, te same akcenty, specyficzny sposób mówienia, jakby na lekkim rauszu z uśmiechem przyklejonym do twarzy. Cały Bon. Nic dodać nic ująć. Nawet „połyka” te same zgłoski, co słychać w zapowiedzi „Dwn pymnt bluz”. Genialne! (chyba się powtarzam, ale co mi tam, 4Szmery przywróciły mi za pomocą 76 minut swojej muzyki, całą młodość, podczas, której płyty z Bonem odsłuchiwane były w moim domu na okrągło!).

Zacznijmy jednak od krótkiej historii, którą udało się znaleźć w sieci. Wszechwiedzące Google wszystko znajdą. Takie czasy. Tak więc 4Szmery powstały w 1996 roku w Bochni. Powstały w wyniku spożycia dużej ilości płynów wysokoprocentowych najpierw w umysłach Jarka Srogi (gitara) i Andrzeja Batora (bębny), aby potem w normalnym (?!) pięcioosobowym w pełni namacalnym składzie rozpocząć nieregularne występy w knajpach "Babilonu" (tak o swoim mieście mówią muzycy zespołu). Początkowo była to muzyka oparta na własnych kompozycjach, w których oczywiście słychać było wpływy ukochanego AC/DC, przeplatana utworami braci Young. Pierwszy wokalista Piotrek Pastuszak preferował zdecydowanie sposób śpiewania Briana Johnsona, stąd też w muzyce Czterech Szmerów więcej było nowego AC/DC. Pierwszy skład przetrwał dwa lata, by ulec naturalnemu rozkładowi, jak to zwykle bywa w przypadku zespołów w naszym kraju.

"Szmeranie" na poważnie zaczęło się po telefonie, jaki wykonał niejaki Sierściu do Jarka. Były to rutynowe życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia ‘98. Przy okazji padło pytanie: -"te Jaro, może byśmy coś pograli AC/DC...tak wiesz...unplugged?" Po chwili zastanowienia Jarek stwierdził, że bez prądu to nie bardzo, ale z prądem to i owszem. I tak wiosną 1999 roku garaż na wzgórzu zaczął spędzając sen z powiek okolicznych mieszkańców w promieniu 444 metrów, a duch "Bona" zaczął pojawiać się w ciemnych uliczkach "Babilonu".

Trzeba przyznać, że płyta jest genialnie nagrana i wyprodukowana, i ma w sobie „to coś”, co powoduje, że chce się jej słuchać raz za razem. Bardzo dynamiczna muzyka, świetna głębia i przestrzeń, selektywne dźwięki poszczególnych instrumentów tworzą w całości rewelacyjne nagranie koncertowe. Odsłuchiwanie płyty „Live” zagranej przez Cztery Szmery to wielka przyjemność i niesamowite doznanie, w którym ma się realne odczucie tego, że Bon jest wśród nas. Bona już nie ma z nami, więc nie ma szansy usłyszeć go na żywo, pozostają płyty koncertowe, bootlegi, nagrania wideo, albo taki właśnie perfekcyjny Tribute Band jak 4Szmery. Bez sensu jest tu większe opisywanie poszczególnych utworów czy szukanie różnic. Jeżeli ktoś lubi/lubił ten okres w twórczości Australijczyków, z przyjemnością posłucha tego krążka. Różnice oczywiście znajdziecie, tylko, po co, aż tak się rozdrabniać i analizować. Całość to muzyczny pomnik postawiony w hołdzie zespołowi AC/DC i nieżyjącemu już wokaliści- – Bonowi! Zresztą wewnątrz płyty znajduje się taka właśnie dedykacja: „Płytę dedykujemy pamięci Ronalda „Bona” Scotta … Cztery Szmery”.

Niemal trzy godzinny koncert został zarejestrowany w kultowym klubie muzycznym - Muzyczna Owczarnia w Jaworkach - 6 października 2006. Miksowanie koncertu trwało dość długo, bo niemal 3 miesiące. Mastering wykonał Przemek Ślużyński z MM Studio. Fragmentów płyty można posłuchać na stronie zespołu.

Okładka płyty to też mała perełka, bowiem na wykonanym w sepii projekcie, oprócz tłoczonej nazwy 4Szmery, można dojrzeć ponakładane na siebie fragmenty okładek płyt „High Voltage”, „Powerage”, „Highway To Hell”, „Dirty Deeds..”, „Let There Be Rock”, klasyczne logo AC/DC, stare logo zespołu, uśmiechniętą twarz Bona, Angusa i tak dalej i tak dalej… Trzymając płytę w ręce, możecie sami poszukać większej ilości symboli w tym kolażu.

Moja ocena 5/5 (jestem w niej maksymalnie subiektywny, ale robię to z dziką przyjemnością, wielką satysfakcją i nieukrywaną radością oraz w przekonaniu, że 4Szmery jeszcze nie raz mnie zadziwią). Tym bardziej, że w najbliższym czasie wybieram się na ich koncert, żeby poczuć ducha starego ACeDeCe na żywo!

Jęknąć mogę tylko raz i jęknę delikatnie, bowiem nie pojawił się żaden z utworów z EP „Jailbreak”, który cenię sobie nieprzeciętnie. Wiem, wiem ograniczenia pojemności dysków, nie sposób wszystkim dogodzić, ale gdyby było tylko „Baby Please Don't Go” i Sierściu by zaśpiewał, a Darek lub Jarek naśladowaliby jego głos na gitarach, to wstawiłbym bez wahania ocenę 8/5!

01. „Live Wire” 05:28
02. „If You Want Blood (You’ve Got It)” 05:25
03. „Hell Ain’t AbadPlace To Be” 04:18
04. „Down Payment Blues” 05:59
05. „Dirty Deeds Done Dirt Cheap” 04:08
06. „Walk All Over You” 05:02
07. „Touch Too Much” 04:35 08. „Riff Raff” 05:29
09. „Sin City” 05:27
10. „Ride On” 05:16
11. „High Voltage” 06:57
12. „T.N.T.” 03:23
13. „Let There Be Rock” 05:41
14. „Whole Lotta Rosie” 04:56
15. „Highway To Hell” 04:09
Czas całej płyty: 76:20

Skład zespołu:

Sierściu - wokal
Darek - gitara
Jarek - gitara
Gabi - bas
Andrzej Perkusja

Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl

Koncert DIANOYA - Kraków 12.03.2010

Intelektualny mocny rock i najmniejszy koncert świata!

Wpadłem na koncert o 19.40 w przekonaniu, że jestem już spóźniony (na stronie internetowej Klubu Kwadrat był anons: start 19.30). Tymczasem oczom moim ukazała się totalna pustka! Pusta sala, żadnych fanów, czy nawet zagubionych słuchaczy. Czyżbym pomylił miejsca? Posłuchałem przez chwilę jak do koncertu przygotowuje się support, czyli The October Leaves i stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że coś tu nie gra. Znaczy w sumie gra, bo grało właśnie TOL. Rzut oka na czarny plakat reklamujący trasę Dianoya i doznałem olśnienia - plakat obwieszczał, że rozpoczęcie koncertu miało nastąpić o 20.30. Postanowiłem pojawić się ponownie, tym razem o czasie, dając szansę zagubionej krakowskiej publiczności na przybycie. Niestety o „godzinie 0” wiało równie wielką pustką jak wcześniej, co nie przeszkodziło jednak w punktualnym rozpoczęciu koncertu.

The October LeavesPosłuchałem więc kolegów Październikowych Liści, z zaskoczeniem stwierdzając, że reprezentują muzykę bardzo zbliżoną do The Beatles, zaaranżowaną w trochę bardziej nowoczesny sposób. Pobrzmiewały w ich muzyce również nuty Oasis, a sam wokalista, (jeśli się nie mylę to nazywa się Kamil Bartkowiak) po koncercie uświadomił mnie, że duży wpływ na ich twórczość miały przede wszystkim Czerwone Gitary, a ja trafnie zinterpretowałem zagraniczne wpływy. No cóż, na The Beatles wzorowali się w końcu najlepsi, więc nie ma się czego wstydzić. W końcu to prekursorzy rocka. Liście zagrały żwawo i melodyjnie, dźwięki gitar przypominały znane standardy rockowe, a kolega wokalista z kolegą gitarzystą kilkukrotnie wykonali wspólne chórki niczym Paul Mcartney i John Lennon za swych najlepszych czasów. Zestaw koncertowy do pustego parkietu wykonali w około 20 minut, po czym dziękując zeszli ze sceny ustępując miejsca zespołowi Dianoya.

DianoyaCiężko opisać, jaki jest odbiór muzyki skoro nikt na nią nie reaguje, ponieważ nikogo nie ma. „Witajcie w Krakowie! To najmniejszy koncert, jaki przyszło nam zagrać na tej trasie”. Tak skwitował praktycznie zerową frekwencję w krakowskim klubie Kwadrat wokalista i klawiszowiec zespołu Dianoya - Filip Zieliński. Jeśli nie liczyć obsługi, dwóch barmanów i kilkunastu osób kryjących się gdzieś po kątach i w zakamarkach klubu, nie było na tym koncercie prawie nikogo. Totalnie pusty parkiet. Słowo daję, że poczułem się jakbym był w Pompejach na koncercie Pink Floyd, podczas którego muzycy zagrali bez publiczności. Filip zwany też Lopezem nawet przypominał momentami Rogera Watersa z wyglądu, a także z zachowania, a sama muzyka była miejscami bardzo mocno psychodeliczna. Chociaż różnica była zauważalna. Floydzi nie grali w Pompejach tak głośno, mocno i żywiołowo. Panowie z Dianoya postawili na profesjonalizm i zgrali tak jak gdyby sala była wypełniona po brzegi publicznością. Zapewne wewnętrznie targały nimi sprzeczne uczucia. Jednak nie dali tego po sobie poznać. To się nazywa prawdziwy profesjonalizm.

DianoyaMuzyka Dianoya to subtelna mieszanka psychodelicznych dźwięków wydobywanych z instrumentów klawiszowych, z gitar, a nawet z perkusji oraz ciężkich riffów spod znaku thrash metalu i metalu. Momentami pojawiają się też lżejsze, melodyjne klimaty, bardziej progresywne, które wprowadzają słuchacza w spokojniejszy stan. Wirtuozeria obu gitarzystów jest godna podziwu, a efekty dźwiękowe zaskakujące. Całość materiału z debiutanckiej płyty „Obscurity Divine” jest energiczna i energetyczna, lecz niepozbawiona miłych dla ucha melodii.

DianoyaSzczegółami muzycznymi zajmiemy się w recenzji płyty „Obscurity Divine”. Podkreślę tylko, iż najbardziej wbił mi się w pamięć ostatni utwór. Niestety nie wiem czy to dzieło autorskie zespołu, czy jakiś cover. Niezwykle ekspresyjny, podkreślony potężnym wokalem. Udowodnił, że Dianoya ma coś do powiedzenia w rockowym światku. Filip zwrócił się do „nieistniejącej” publiczności ze stwierdzeniem, że dla tego, kto zgadnie, jaki utwór zagrają na koniec czeka piwo w barze. Postawiłbym dolary przeciw orzechom i dałbym sobie głowę uciąć, że zabrzmiały mi echa Faith No More, a Mike Patton stanął jak żywy przed oczami. Potężny wzmocniony pogłosem śpiew Filipa zrobił na mnie oszałamiające wrażenie. Dodatkowo w środku pozwolili sobie na małą impresję muzyczną wstawiając najbardziej znany riff świata, czyli początek „Smoke On The Water” Deep Purple.

DianoyaZagrali, podziękowali i zeszli. Nie było groupies, nie było kolejki fanów czekających na autograf, a szkoda, bo każdy, kto się pojawił dostawał elegancko wydany singiel, a co bardziej zasłużeni (nie chwaląc się, mnie przypadł ten zaszczyt) dostali nawet debiutancką płytę i smycz z zawieszką reklamującą album „Obscurity Divine”. Udało mi się dostać do kanciapy i trochę wyluzować wkurzonych muzyków. Na zdjęciu, jak widać, już wszyscy się uśmiechają. Cóż ma się ten dar!

Czasami tak bywa. Rzeczywistość potrafi bez ostrzeżenia walnąć prosto w ryja i nie ma przed tym ucieczki. Niejeden sławny dziś zespół grał do kotleta, do pustej sali, nie tej publiczności, do której chciał, nie jeden wyleciał z hukiem bez gaży za koncert. A dziś wielu z nich ma po kilka milionów na koncie, po kilka wyroków w zawieszeniu i niejedno na sumieniu. Tak, więc panowie Dianoya: jeszcze wszystko przed Wami, a Wasza muzyka porwie jeszcze nie jedno serce, a groupies zawsze się znajdą, prędzej czy później.

DIANOYA:
Janek Niedzielski - gitara,
Filip Zieliński - wokal, instrumenty klawiszowe
Maciej Papalski - gitara
Adam Pierzchała - bas
Łukasz Chmieliński - perkusja

Więcej zdjęć z koncertu Dianoya w Krakowie możecie obejrzeć w Galerii RockLine, gdzie recenzja była publikowana wcześniej

Zdjęcia i relacja: Ryszard Lis

wtorek, 16 marca 2010

Muzyczne Inspiracje DIRE STRAITS



Grupa Dire Straits zadebiutowała w 1978 właśnie singlem "Sultans of Swing". Mark Knopfler i ten jego nonszalancki styl gry na gitarze. Lekko leniwy śpiew - trochę jakby od niechcenia. A jednak powstał z tego nieśmiertelny przebój, ponadczasowe dzieło muzyczne, które po ponad 30 latach dalej przyprawia o gęsią skórkę.

Posłuchajcie i popatrzcie na tego jegomościa, jego grzywkę i posłuchajcie wspaniałych dźwięków. Kliknijcie
tu.

poniedziałek, 15 marca 2010

AC/DC "Black Ice"



Chyba żaden zespół nie ma u mnie takiego kredytu zaufania, jakie ma AC/DC. Piszę „chyba”, ponieważ nie są oni jedyni w moim muzycznym panteonie bogów rock’n’rolla. Czasami dominują też inne gwiazdy, ale nigdy na tak długo jak Australijczycy. Ci zajmują miejsce najwyższe i niepodważalne. Niezależnie od tego, co w danym momencie wyprodukowali, co zamierzają wyprodukować lub czego nie udało im się wyprodukować. Można ich nie lubić za to, że od niemal 40-tu lat nieprzerwanie grają te same akordy, można ich nienawidzić za piskliwy głos Briana Johnsona, za przewidywalność, można nie znosić ich nikczemnego wzrostu, kaczego chodu Angusa, ale nie sposób im odmówić nadprzeciętnej werwy i rockowych pomysłów, które powodują, że człowiek ma ochotę ruszać się w rytm granej muzyki. AC/DC to bowiem nieujarzmiony rytm, beat i świetne gitarowe riffy.

Są u mnie na czołowej pozycji, ponieważ byli pierwszym rockowym zespołem, jaki usłyszałem w młodości (w zasadzie w dzieciństwie). Ktoś ze znajomych przywiózł z zagranicy kompilację „The Best Of ...”, na której było między innymi „T.N.T.”, „Let There Be Rock”, „High Voltage” i inne nie mniej znane kawałki. Wtedy się zakochałem. I ta moja miłość do nich trwa nieprzerwanie od ponad trzech dekad. Pewnie, że mieli słabe płyty, zmieniali składy, zmarł Bon, ich gwiazda momentami przygasała. I co z tego? Jestem im wierny i pozostanę wierny do końca - ich lub swojego.

Uwielbiam okres z Bonem, czyli czas, w którym każda płyta była lepsza od poprzedniej, a ukoronowaniem tej działalności było wydanie „Highway To Hell”. Mam też sentyment do pierwszych płyt z Brianem, na których brzmiał piekielny dzwon, w których słychać armatę strzelającą w hołdzie wyznawcom rocka, ale nie gardzę pędzącą rakietą, rozwalonym wideo, błyskiem ostrza brzytwy czy latającymi pieniędzmi. A teraz do tych wszystkich symboli (nie zapominam o Wielkiej Rosie, ale to wcześniejszy okres) dołączyła rockowa lokomotywa. Mam też kilka ulubionych kawałków z tak zwanej „słabszej ery”, które znajdują się na płytach takich jak „Fly On The Wall”, „Flick Of The Switch”, czy „Who Made Who”. Nikt mnie nie przekona, że były one tak dramatycznie gorsze, że nie da się ich słuchać.

Co z tego, że od czterech dekad nie zmieniają stylu? Zastanawiam się, czy byliby dziś ikoną rocka i heavy metalu, (chociaż w sumie zaczynali do bluesa i boogie), gdyby zaczęli się rozwijać i grali na przykład progresywne odmiany rocka? Nie sądzę, żeby niezliczona rzesza wielbicieli braci Young i spółki była taka niezliczona gdyby nagle ich idole weszli w glam rock, czy pop rock. Domeną AC/DC był, jest i będzie po prostu rock’n’roll!

W 2008 roku po długiej ośmioletniej przerwie otrzymaliśmy nagrodę za cierpliwość. Światło dzienne zobaczył nowy studyjny album zatytułowany „Black Ice”. Na płycie umieszczono 15 utworów, co jak na AC/DC jest sporym osiągnięciem, bowiem do tej pory panowie serwowali albumy, na których było średnio 8-10 kawałków. Kilka razy doszli wprawdzie do 12 („Stiff Upper Lips”, "TheRazor’s Edge”, nie licząc 2 płytowego wydania „AC/DC Live -Collectors, Edition”), ale te wyjątki potwierdzają tylko regułę. „Black Ice” może nie jest albumem wybitnym, ale każdy utwór porywa na swój sposób. Cóż, niektóre typy tak mają.

Płyta jest równa, bez większych stylistycznych wyskoków, bez specjalnych przebojów, (jeśli liczyć puszczanego swego czasu na okrągło w radio utworu „Rock 'N' Roll Train”). Są jednak ciekawe akcenty takie jak „War Machine” z silną linią basów, jest energetyczny „Big Jack”. Piętnaście kawałków na jednej płycie mogłoby zanudzić, gdyby utwory nie były krótkie i energiczne. I tak właśnie jest w przypadku albumu „Black Ice”.„Smash N Grab”, czy "Rock N Roll Dream". Jest też kilka bluesowych standardów, niczym za starych dobrych czasów z Bonem - jak „Decibel”. Całość jednak nadal elektryzuje i jest pod wybitnie WYSOKIM NAPIĘCIEM! W końcu to AC/DC!Średnia długości utworu to od 3 do 4 minut. Według mnie wprawdzie mogliby się ograniczyć do dziesięciu nowości i nie byłoby to ze szkodą dla słuchacza. Cóż, jednak wena nie wybiera i najwyraźniej chłopaki dostali twórczego kopa, a z siłami wyższymi się nie dyskutuje. W tej napędzanej rockiem lokomotywie, utrzymującej jednakowy rytm, są lekkie zwolnienia jak w przypadku

Można się tu doszukiwać wielu powtórzeń, szeregu powielonych patentów z poprzednich płyt, tych samych melodii czy podobnych tematów. Tylko po co ich szukać? Najważniejsze jest to, że nadal im się chce. Duet braci Young wciąż nie powiedział ostatniego słowa w zakresie tworzenia porywających rockowych riffów, czego przykładem są wyczyny gitarowe na „Skies On Fire”. Malcom nadal dzielnie prowadzi nas przez wszystkie utwory ze swoją wielką gitarą rytmiczną, dowodząc całością, z gitary Angusa wciąż się iskrzy niczym z drutów wysokiego napięcia, a niezmordowany Phill, mimo jednostajnego tempa nadal powoduje szybsze bicie serca u słuchacz(y)ek. Wyjątkowo na tej płycie udziela się Cliff Williams. Jak do tej pory nie było chyba takiej płyty, w której jego bas miałby tak duże znaczenie. W kilku miejscach na plan dalszy zeszły gitary, a bas stał się podstawową dominantą. Posłuchajcie „War Machine” czy genialnego „She Likes Rock N Roll”, w którym gitara basowa Cliffa przebija się nad wyraz mocno. No i oczywiście wokal, piskliwy, zdarty niczym skarpety piechura - czyli Brian Johnson na pierwszej linii.

Na tej płycie słychać wyraźnie bluesa, boogie i rock’n’roll. Panowie z wdziękiem wrócili do początków swej historii pokazując jak można wykorzystać 4 akordy do tworzenia ponadczasowej muzyki ("Anything Goes" i "Rocking All The Way").

Mimo sędziwego już wieku załogi - co widać na zdjęciach zamieszczonych w książeczce - wciąż pokazują siłę i werwę dwudziestolatków, którzy zadziwiają świat swoimi piorunującymi kompozycjami. Pewnie za jakiś czas znikną ze sceny. Zostaną wówczas takie płyty jak „Black Ice”, w których duch rock’n’rolla wyczuwalny jest nawet w ciszy, którą nie każdy potrafi tak umiejętnie wykorzystać.

I za to ich kochamy, bowiem jak śpiewali inni wetereani rocka - The Rolling Stones: "it's only rock 'n roll, but I like it"!!!

Płyta ukazała się w kilku wersjach kolorystycznych.

AC/DC AC/DC AC/DC AC/DC

Specjalna edycja płyty, zawiera sporo atrakcyjnych dodatków, wydana w stylowym metalowym pudełku. Wydawnictwo oprócz podstawowej płyty CD zawiera poszerzoną wersję książeczki, flagę z logo zespołu, kostki do gry na gitarze, zestaw naklejek, a także DVD z materiałem z planu klipu "Rock N Roll Train" oraz sam videoklip.

AC/DC

Na koniec wypada dodać, że promując płytę „Black Ice” dotrą również po raz drugi do Polski (pierwszy raz to pamiętny występ w Chorzowie, gdzie grali wraz z Metallicą i Quennsrÿche podczas trasy Monster of Rock w roku 1991). Tak więc 27 maja na warszawskim lotnisku Bemowo poczujemy znów na własnej skórze, co to znaczy prawdziwy rock i dokąd zmierza rock’n’rollowy pociąg!

Tracklista CD:
01. „Rock N Roll Train” - 4:22
02. „Skies On Fire” - 3:34
03. „Big Jack” - 3:57
04. „Anything Goes” - 3:22
05. „War Machine” - 3:10
06. „Smash N Grab” - 4:06
07. „Spoilin' For A Fight” - 3:17
08. „Wheels” - 3:28
09. „Decibel” - 3:34
10. „Stormy May Day” - 3:10
11. „She Likes Rock N Roll” - 3:53
12. „Money Made” - 4:15
13. „Rock N Roll Dream” - 4:41
14. „Rocking All The Way” - 3:22
15. „Black Ice” - 3:25

Tracklista DVD:
01. The Making Of „Rock N Roll Train” - 3:29
03. „Rock 'N' Roll Train” - 4:20

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

THIS MISERY GARDEN "Another Great Day On Earth"


Założona w 2005 roku grupa This Misery Garden jest klasycznym zespołem rockowo/metalowym będącym pod wpływem takich gwiazd jak Katatonia, Tool, czy A Perfect Circle. Po wielu zmianach ostatecznie wykrystalizowany skład zespołu to: Laurent (ex-Zuul FX) grający na gitarze, Jay (ex-Body Bag) gitara basowa, Stephan (były członek zespołu Oyate and The Learned) zasiadający za perkusją, Antoine grający na drugiej gitarze oraz Steve (ex-Middlecage), jako wokalista. Nigdzie nie znalazłem nazwisk owych panów, więc pozostaniemy przy imionach, które podali na płycie.

Reprezentują styl zwany dark metalem, ale jednocześnie w ich muzyce można wyczuć fascynację progresywnym rockiem, art rockiem i progresywnym metalem. Elementy te wplatają zgrabnie w swoją twórczość. Dorzuciłbym tu mocno słyszalne wpływy takich zespołów jak Porcupine Tree czy Prymary, co szczególnie przejawia się w manierze wokalnej i specyficznych ciężkich gitarowych klimatach. Domeną tekstów TMG (skrót ich nazwy) jest nadzieja, złość, desperacja, smutek czy sarkazm, ale również miłość i śmierć. Jednym słowem emocjonalna karuzela, jakiej doświadczamy w codziennym życiu. Wszystko to razem połączone i zmieszane daje specyficzny wydźwięk ich utworów.

Przez nagrania Szwajcarów przewijają się dekadenckie nastroje. Po części z powodu tekstów, po części z powodu specyficznego głosu wokalisty. Dekadencja ta nie jest aż tak dosłowna i przytłaczająca jak dokonania The Cure z wczesnych lat, czy dołujące klimaty Joy Division. Z drugiej strony mamy płytę ozdobioną motylkami i ślimaczkami oraz optymistycznie nazwaną Kolejnym Wspaniałym Dniem na Ziemi, co może sugerować miłe tematy. Można się trochę pogubić. Dekadencja jest trochę jakby-zbyt-komercyjna a optymistyczny przekaz zrobiony lekko na wyrost. Czyżby kolejna próba uchwycenia sensu życia i sprzeczności, jakie targają duszą ludzką?

Niewątpliwie atutem wydanej w 2009 roku płyty „Another Great Day On Earth” (wydawnictwo Galileo Records GmbH) jest mocna sekcja rytmiczna. Potężny i zarazem melodyjny bas wspierany idealnie przez perkusję daje poczucie niezwykłego dramatyzmu w poszczególnych utworach. Oba instrumenty dominują niemal we wszystkich kompozycjach. Warta podkreślenia jest tu linia melodyczna i ogólnie aranżacje muzyczne, które są spójne i przemyślane (gdyby nie silne wpływy, można by rzec nawet oryginalne). Szkoda, że całość psuje ten płaczliwo-miaukliwy wokal…

Wadą jest niestety to, że całość jest stylistycznie równa i do bólu przewidywalna. Małymi wyjątkami są początki utworów, które wnoszą delikatny powiew świeżości i progresywnego ducha. Jest tu kilka naprawdę fajnych smaczków muzycznych, które można wyłapać po kilkakrotnym przesłuchaniu. Cała płyta jednak trzyma słuchacza w napięciu tylko do czwartego utworu i od jedenastego do końca. Środek jest monotonny. Szkoda, bo gdyby utwory były bardziej różnorodne TMG uzyskaliby efekt zainteresowania słuchacza w całej rozciągłości. Dodatkowo trochę usypia maniera wokalna Steve’a, który niemal jednolicie przez całą płytę prezentuje wzorce znane już z twórczości Porcupine Tree i wspomnianego wcześniej Prymary. Taki śpiew z wysiłkiem, bez szczególnej ekspresji, albo z przygnębiającą nutą. Jak już wspomniałem wcześniej, przypomina to raczej miauczenie niż śpiewanie. Mnie osobiście ten rodzaj wokalu męczy. Jeśli jednak ktoś lubi tego typu wokalizy będzie ukontentowany.

Ogólnie rzecz ujmując, trochę za mało, żeby zostać zauważonym na rynku muzycznym. Oryginalność twórczości przejawia się tylko w kilku miejscach. Przykładem może być tu psychodeliczny odjazd w „Instant Recoil”, który według mnie jest najlepszym kawałkiem na tej płycie. Przy „Rejection Song” dostajemy Katatonię i A Perfect Circle w pigułce. W wielu utworach ewidentnie słychać głos Wilsona z Porcupine Tree – posłuchajcie choćby „Fractured Days” czy „Every Thing Come To An End”. „Pantomines” przypomina żywcem ostatnie dokonania Prymary. Jest jeszcze jedna mała aczkolwiek mocna perełka, która przywraca wiarę w dokonania szwajcarskiego bandu. Wulkan energii wydobywa się z thrashowo zagranego „On The Edge”. Nawet śpiew Steve’a pozytywnie tu zaskakuje. Jest energiczny, wrzaskliwy, zły. Wreszcie facet pokazał, na co go stać. Gdybym miał wybrać dwa najlepsze utwory to niewątpliwie były by to „Instant Recoil” oraz właśnie „On The Edge”.

Pewna wtórność kompozycji i czerpanie wzorców od „znanych” są tu zbyt mocno widoczne. Jeżeli mamy do czynienia z kompletną imitacją dostajemy tribute band, którego główną misją jest zagranie idealnie tak jak pierwowzór. Jeżeli zespół wymyśla własny styl może zostać twórcą nowych nurtów i wtedy sława gwarantowana (o ile oczywiście trafi na podatny grunt), lub też zniknąć niezrozumiany przez otoczenie. Czerpanie z gotowych wzorców trzeba umieć zaaranżować na swój sposób i rozwinąć a to nie jest takie proste. This Misery Garden próbują znaleźć swoją ścieżkę, swoją niszę, swój świat. Może im się uda. Dopóki jednak będą tylko naśladować innych, nie mają szans na zaistnienie w szerszej, zbiorowej świadomości odbiorców.

Pewnie znajdą jednak grono własnych wielbicieli, tym bardziej, że przysłowiowych „jaj” szwajcarom nie brakuje. Moja ocena to wypadkowa słabego śpiewu i dobrych aranżacji muzycznych.

Tracklista:
01. Another Great Day on Earth (5:00)
02. Vermilion River (4:54)
03. Rejection Song (5:29)
04. Instant Recoil (5:54)
05. Force Feed (3:37)
06. Pantomines (5:17)
07. Bittersweet (3:11)
08. On the Edge (3:41)
09. Swan Song (4:03)
10. Dirty Playground (3:53)
11. Fractured Days (3:52)
12. A Tasteless Poison (3:47)
13. Say No Word (3:39)
14. Everything Come to an End (5:33)

3/5

Recenzja ukazała się na portalu www.ProgRock.org.pl

czwartek, 11 marca 2010

Muzyczne Inspiracje - Jimi Hendrix


"All Along the Watchtower" ("Naokoło strażnicy") to utwór napisany i skomponowany przez Boba Dylana w 1967 roku. Jednak wersja Hendrixa przebiła pierwowzór, czego możecie doświadczyć słuchając go sami. Nic dodać nic ująć. Zwłaszcza te piękne gitarowe dźwięki w połowie utworu snujące się w powietrzu niby zapach ziół lub trawy.

poniedziałek, 8 marca 2010

Megadeth "Endgame"


„Endgame” czyli koniec („miętkiej”) gry! Do akcji wkracza niekontrolowana MOC, a to już nie przelewki. Od pierwszego taktu szykuje się niezła kanonada. Zespół znany, jako jeden z Czterech Jeźdźców Apokalipsy wciąż trzyma najwyższy poziom, zdobywa kolejne rzesze fanów oraz wspina się na szczyty popularności. Nie jest to rodzaj komercyjnej popularności, jak choćby w przypadku Metallicy, czy nominacja do Grammy w kategorii "Best Performance Metal" jaką otrzymał Slayer. Taka POP-ularność im nie grozi, a mimo to wciąż potrafią zapełnić największe stadiony. Jednym słowem Wielka Czwórka Thrash Metalu żyje, ma się dobrze, a najlepszą wiadomością dla nas w Polsce jest to, że wszyscy razem pojawią się na Sonisphere Festival na warszawskim Bemowie. Nie o festiwalu to jednak tekst, nie o Wielkiej Czwórce, ale o jednym z zespołów, który wciąż gna do przodu i wydaje się niepokonany mimo przeciwieństw losu. Niepokonany Megadeth dowodzony przez MegaDave’a! O wadze tego powrotu nich świadczy fakt, że Megadeth równocześnie gra w trzech wielkich trasach z największymi wyjadaczami: "RUST IN PEACE 20TH ANNIVERSARY TOUR" wspólnie z Testament i Exodus, „THE AMERICAN CARNAGE TOUR” wraz z Slayer'em i Testamentem oraz „SONISPHERE FESTIVAL” stanowiąc trzon Wielkiej Czwórki.

Tytuł płyty nawiązuje do dokumentu wydanego przez George’a Bush’a nazwanego właśnie „Endgame”, a dotyczącego ustawy ograniczającej prawa obywatelskie osób podejrzanych o terroryzm. Dwunasty studyjny album Megadeski jest niezwykle żywiołowy, szybki i ekspresyjny. I chociaż być może nie jest tak melodyjny jak „Youthanasia” czy „Countdown To Extinction”, nie ma wątpliwości, że jest wciąż mega-thrashowy i nadal można rozpoznać, że to klasyczny Megadeth. Mimo zmian w składzie, mimo mega-odlotów Dave’a, mimo kilku „zawieszeń” działalności, wciąż słychać, kto w tej kapeli wiedzie prym, kto komponuje, kto dowodzi i kto trzyma ster władzy. To jego kompozycje, to jego specyficzny marudny i jednocześnie histeryczny głos, jego wibrujące, szybsze od światła solówki i specyficznie brzmiąca gitara rytmiczna są tymi znakami rozpoznawczymi znanymi fanom metalu na całym świecie.

Tej kapeli nie sposób pomylić z żadną inną. Metallica miała swój styl oparty na rytmicznych riffach i połamanym rytmie perkusji, Slayer jest ultra szybki, a solówki Hannemana i Kinga wbijają się w mózg niczym szpikulce, Anthrax to thrashowy czołg dowodzony przez Iana Scotta, a Megadeth to potężna dawka energii, która zmiata z ziemi i wgniata w najbliższą ścianę. Nie ważcie się słuchać tej płyty po cichu, to zbrodnia, potwarz i profanacja. Pomimo wieku średniego, wywalenia z szeregów Metallicy, problemów z substancjami wywołującymi mega-odloty, Dave Mustaine się nie poddaje.

Osobiście widziałem ich występ w chicagowskiej hali All State Arena w 2007 roku. Grali, jako suport Heaven’N’Hell. Wierzcie mi, że całością występu Megadeth dowodził Dave. Był w każdym miejscu sceny i dominował nad wszystkimi. Zespół był jakby w cieniu. To się nazywa charyzma. I mimo tego, że grali na pół gwizdka (jak to z suportami bywa) czuć było nieokiełznana energię i potężną moc.

Wydany w 2009 roku album „Endgame” to dzieło, którego Dave nie musi się wstydzić. Jest mega-szybkie, mega-głośne, mega-genialne. Płyta zaczyna się potężną dawką hałasu w "Dialectic Chaos" i nie zwalnia niemal do samego końca. Nawet początkowo wolny kawałek „The Hardest Part of Letting Go...Sealed With a Kiss” oparty na prozie Edgara Alana Poe, po chwili zmienia się w szaleńcza gitarową gonitwę przypominającą galop spłoszonych mustangów na prerii, chociaż pod koniec lirycznie zwalniają. Zaraz jednak dostajemy ostry i niespodziewany strzał w środek czoła, czyli „Head Crusher”. W „How The Story End” i „This Day We Fight” widzimy oczami wyobraźni starożytnych wojowników. “The Right To Go Insane” rozpoczyna mocny basowy wstęp, a potem motywem przewodnim stają się zduszone akordy gitary prowadzącej. Nie jest to wprawdzie znany wszystkim motyw z utworu „Holy Wars” z płyty „Rust In Peace”, ale i tak jest nieźle! Na całej płycie roi się słynnych gitarowych popisów Dave’a, wspieranych wymuszonym głosem z grymasem nienawiści na twarzy. Od razu przed oczami pojawiają się rude kręcone włosy frontmana i czarna frotka na przedramieniu. Jak już wspomniałem daleko na tej płycie do melodyjności, ale na pewno ma zadziorność znaną z „Rust In Peace”, a to już coś znaczy!

Tym razem na okładce nie pojawiła się maskotka zespołu - Vic Rattlehead. Wydźwięk płyty momentami jest antybushowski, polityczny, ekonomiczny, ale mamy też utwór „1,320” zaczynający się od ryku silnika jakiegoś podrasowanego Hot Roda i wizję samochodowego pościgu lub wyścigu, kiedy to przed oczami słuchającego pojawiają się szybko zmieniające się scenerie (niczym widok przez przednią szybę mknącego samochodu). Dodatkowo można mieć też wrażenie przyspieszonego filmu. Za to w „Bodies” dzięki specyficznej linii basu dostajemy coś na kształt melodii prowadzącej z „Symphony Of Destruction”. „Endgame” rozpoczyna się przemówieniami politycznymi, po czym słyszymy już tylko mocne megadeth’owe riffy.

Wiemy już, że do składu powrócił David Ellefson (o czym można się przekonać wchodząc na oficjalną stronę zespołu www.megadeth.com), czyli pierwszy basista zespołu. Po animozjach, jakie miały miejsce w roku 2004. Ellefson i Mustaine pogodzeni zaczynają nową przygodę. Oby „Endgame” był początkiem kolejnej glorii zespołu a kolejne dokonania były tylko lepsze.

MegaDave, Megapower, Megaodlot, jednym słowem: Megadeth!!!

Lista utworów na płycie:

01. "Dialectic Chaos" 2:25
02. "This Day We Fight!" 3:27
03. "44 Minutes" 4:37
04. "1,320'" 3:51
05. "Bite the Hand" 4:01
06. "Bodies" 3:34
07. "Endgame" 5:57
08. "The Hardest Part of Letting Go...Sealed With a Kiss" 4:42
09. "Head Crusher" 3:26
10. "How the Story Ends" 4:29
11. "The Right to Go Insane" 4:18

Muzycy biorący udział w realizacji płyty:
Dave Mustaine – gitara prowadząca/wokal
Chris Broderick – gitara/wokal
James LoMenzo – gitara basowa
Shawn Drover – perkusja

Recenzja ukazała się wcześniej na serwisie RockLine

Moja ocena: 4,5/5

niedziela, 7 marca 2010

Muzyczne inspiracje - John Lee Hooker "Boom, boom, boom"


Nie trzeba fajerwerków, wielkich scen, potężnej oprawy wizualnej, żeby stworzyć standard, który zachwyci prawdziwych miłośników rocka. Czasami wystarczy prosty riff i prosta melodia, a sława utworu przerośnie jego twórcę. Dziś John Lee Hooker i jego "Boom, boom, boom". Pierwsza wersja to tylko mistrz, jego gitara i mikrofon. Oglądajcie i słuchajcie tu drugą wersję tego standardu możecie zobaczyć w kultowym filmie "Blues Brothers".

Bowiem jak śpiewali The Rolling Stones: " it's only rock 'n roll but I like it"

Miłych doznań!

czwartek, 4 marca 2010

Muzyczne Inspiracje - STONE COLD CRAZY


Znakomity kawałek QUEEN "Stone Cold Crazy" w wykonaniu Królowej oraz genialny cover w wykonaniu Metallicy, zagrany we francuskim Nimes. A więc tu znajdziecie oryginał zagrany przez Queen, a tu Metallicę!

Najnowsze koncertowe wydawnictwo legendarnej grupy zawiera rejestrację koncertu, który odbył się 7 lipca 2009r. w amfiteatrze w Nimes we Francji. Członkowie Metalliki uznali, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi nadających się na koncert i postanowili to uwiecznić. "Francuski na jedną noc" oprócz pełnego występu zawiera również wywiady z muzykami oraz pięć filmików nakręconych przez fanów. Całość jest przedsięwzięciem niezwykłym w karierze grupy, gdyż niemal wyłącznie - od ekipy filmowej, przez producentów aż po grafików i projektantów - wyszła spod ręki Francuzów

wtorek, 2 marca 2010

MILLENIUM „Back after years"


MILLENIUM „Back after years - Live in Kraków 2009”
Lynx Music 2010

Koncert to koncert i rządzi się swoimi prawami. Płyta to płyta i słuchanie jej nie zawsze odbywa się w sprzyjających warunkach i z odpowiednim nagłośnieniem. Koncert to żywiołowy akt, który trwa w skończonym czasie i każdy, kto na niego przyszedł chłonie z takiego wydarzenia jak najwięcej, starając się nie zatracić żadnej ważnej chwili, żadnego istotnego elementu. Płyta daje możliwość powrotów do wybranych fragmentów, przeskoczenia tego, co nam się nie podoba. Klimat koncertu to specyficzna atmosfera, nastrój, żywiołowa reakcja publiczności, to drganie powietrza, potężne uderzenia basów i rytm perkusji porywający słuchacza-widza. Nagranie na płycie (nawet, jeśli jest koncertowe) już nie ma takiego nastroju. Koncert to płonąca świeca, która wraz z upływem czasu znika, wypala się i nie sposób wrócić do stanu początkowego. Płyta to już niemal elektryczne światło, które możemy włączyć na żądanie. Nie mniej jedno i drugie ma tyle samo zwolenników co i przeciwników. Pozostaje, więc tylko wybrać swoją własną wersję i cieszyć się nią na swój sposób.

Dane mi było uczestniczyć w obu krakowskich koncertach jak i stać się posiadaczem zarejestrowanego materiału audio oraz wideo. Mam, więc okazję słuchać muzyki nagranej podczas drugiego wystąpienia Millenium w Domu Kultury „Tęcza”, które zostało zarejestrowane w dniu 11 grudnia 2009 roku. Słucham i jestem pod dużym wrażeniem. Po pierwsze to miła pamiątka, ze świetnie zagraną, nagraną i zmontowaną muzyką oraz niezwykle selektywnym dźwiękiem. Każdy z instrumentów słychać idealnie. To pierwsze odczucia, jakie towarzyszą słuchaniu płyt CD. Po drugie – fenomenalna linia basu, której nie udało się tak wychwycić bezpośrednio na deskach DK Tęcza.

Zatrzymam się przez chwilę przy tym instrumencie i jego właścicielu. Cichy, lekko stonowany i wycofany Krzysztof Wyrwa, daje się poznać właśnie podczas tych nagrań, jako muzyk fenomenalny i niezwykle utalentowany. Sprawia swoją grą wrażenie jakby instrument był integralną częścią jego ciała. Gitara basowa w jego rękach niemal ożywa (posłuchajcie początku „Grasy mud”). Jest tu, nie tylko instrumentem wspierającym sekcję rytmiczną, ale wręcz instrumentem dowodzącym w tym duecie. Dodatkowo nie ogranicza się tylko do uzupełniania melodii w kolejnych utworach, ale wręcz sam tworzy melodie podczas całego show. Nie wspomnę już o solowym popisie na warr guitar (to strunowy instrument muzyczny progowy lub bezprogowy, możliwa jest na nim gra techniką zwaną tappingiem oraz w sposób tradycyjny), podczas, którego dał wyraz niesamowitej znajomości tegoż niekonwencjonalnego instrumentu. Przez chwilę stanowili oni jedność, a słuchacz zostaje muzycznie oczarowany. Dźwięki wydobywające się z tego magicznego instrumentu, przypominającego szeroki gryf wielkiego sitaru, momentami przywodzą na myśl dalekowschodnia kulturę i jej specyficzny klimat. Wystarczy posłuchać wstępu do „Ultraviolet”, by dać się ponieść tej ultra-specyficznej muzyce.

Nad całością muzycznego przedsięwzięcia cały czas czuwał Ryszard Kramarski, dyrygując, zarządzając, nadzorując całość, jednocześnie tworząc przy pomocy swych instrumentów klawiszowych psychodeliczne klimaty. Wypełniając tło dźwiękami fortepianu (na przykład w utworach: „Light”, „Back to the childhood”, „Eternal tale”), dźwiękami syntezatora, czy też wysyłając w eter tajemnicze futurystyczne dźwięki lub intonując delikatnymi brzmieniami początek niemal każdego utworu.

Piotr Płonka wydobywał ze swej gitary czarodziejskie dźwięki. Delikatne, snujące się gdzieś pod dachem Domu Kultury ekspresyjne solówki powodują chwile zadumy i refleksji. Oczywiście ważne jest zgranie z akompaniamentem pozostałych członków zespołu, ale i to Płonce wychodzi naturalnie. Czasami daje się poznać, jako drapieżny rock’n’rollowiec, a czasami melancholijny muzyk. Jest niczym bard, który przenosi słuchacza w inny wymiar.

Obie płyty stanowią równy, wyważony zestaw najlepszych dokonań zespołu, chociaż trzeba przyznać, że ostatnia płyta „Exist” miała duży wpływ na stylistykę muzyczną tego koncertu. Być może ze względu na pewnego rodzaju „powiew świeżości”, który wnosi muzyka z ostatniego studyjnego nagrania Millenium. Ciekawostką jest tu quasi-akustyczny zestaw („Eternal tale/For the price of her sad days”, zaprezentowany przez zespół z fenomenalnym wokalem Łukasza Galla. Najwyraźniej i on rozgrzał już swój instrument i odrzucił na bok tremę, by pokazać, na co stać go w partiach wokalnych.

Millenium, to jak sami przyznają, zespół studyjny, który przez ostatnich kilka lat trochę ukrywał się w studio muzycznym, tworząc, komponując i wydając świetne albumy. Nie zapomnieli jednak, jak ważny jest odbiór muzyki na żywo i co liczy się naprawdę w muzyce, czyli kontakt ze słuchaczem. I chociaż trema podczas występów była widoczna, to jednak wyjście na „światło dzienne” przysporzyło im nową rzeszę odbiorców, a można by rzec nawet, że nowe pokolenie fanów. Oczywiście w pierwszych występach dała się zauważyć pewna sztywność ruchów i brak luzu i spontanicznego dialogu z publicznością, nie mniej jednak muzycznie to wydarzenie na najwyższym poziomie. Podkreślili wszystkie swoje atuty i udowodnili, że są perfekcyjnymi muzykami, znającymi na wylot muzyczne rzemiosło.

Szczególnie polecam do posłuchania „Demon”, z niezwykle żywiołowym śpiewem wokalisty i śmieszną melodyjką wplecioną w środek utworu, którą również Łukasz Gall w pewnym momencie intonuje śpiewając „la la, lala, lala, la”. Następnie „Embryo” z przejmującym wstępem gitarowym, intrygującymi wejściami syntezatorów oraz drapieżnym rockowym riffem gitary. „Road to infiniti” to dzieło imponujące pomysłami muzycznymi i potężnym symfonicznym ładunkiem dźwięków wypełniających przestrzeń. Dodatkowo w tym kawałku każdy z muzyków miał szanse dać upust własnej fantazji i pokazać swój geniusz muzyczny podczas przedstawiania składu zespołu. Utwór ten, to istna wizytówka zespołu i ich umiejętności. „Road …” kończy podstawowy zestaw koncertowy. Zaraz po nim następują jednak bisy z „My Life Domino” na czele, zaśpiewanym częściowo po polsku. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, bowiem momentami jest melancholijnie, czasami ostro i żywiołowo, są melodyjne utwory i porywające słuchacza kawałki.

Muzyka Millenium to czysta poezja. To melodyjny rock, to art-rock w najlepszym wykonaniu. Słychać tu echa Marillion, Genesis, Pink Floyd, King Crimson, Yes, ale też nie sposób odmówić muzykom Millenium oryginalności i własnego stylu tworzonego przez lata. Podwójny album „Back After Years” to ukoronowanie ich twórczości i być może krok do tego, aby szersza publiczność doświadczyła osobiście ich muzycznego geniuszu. Jak na razie Kraków pozostaje uprzywilejowany w tych doznaniach, ale już wiemy, że kolejny koncert odbył się w Poznaniu, a muzycy dostają zaproszenia z zagranicy z propozycjami wystąpienia ze swoim repertuarem.

Wypada jednak dodać łyżkę dziegciu do tej nad wyraz pozytywnej recenzji. Materiał zarejestrowany na DVD uzupełnia całość tego wydarzenia, nie mniej jednak widać, że domeną Millenium i wydawnictwa Lynx Music jest muzyka i nie ma, co ukrywać, że ciężar gatunkowy leży właśnie w nagraniach audio. Muzycznie jest jednak kilka słabszych elementów, takich jak początek „Waltz Vocanda”, czy wymienione wcześniej zaśpiewy „la la, lala, lala, la”, dzięki którym utwory robią się lekko infantylne. Jest kilka utworów mających specyficzne klimaty lat 80-tych, podczas, przypominających czasy elektronicznych wyczynów Marka Bilińskiego, Kraftwerk czy syntezatorowe popisy Jean-Michel Jarre’a. Co oczywiście dla jednych może być minusem, dla innych stanowi wartość samą w sobie.

Nagranie wideo niestety nie jest szczytowym osiągnięciem ani technologicznym ani jakościowym, ale jak to mówią: „pierwsze koty za płoty”. Kolejne miejmy nadzieję będą lepsze! Zestaw ma jednak wartość kolekcjonerską i dla zagorzałych fanów i uczestników koncertu stanowi miłą pamiątkę, bowiem w dodatkach otrzymujemy archiwalne nagrania Millenium, pokazujące wczesne dokonania zespołu uzupełnione podkładem muzycznym z utworu „7 Years”. W dodatku „Millenium – about myself”, który utrzymany jest czarno-białej stylizacji dostajemy opowieści poszczególnych muzyków o sobie, swoich fascynacjach i zespole. Cały materiał, w połączeniu z perfekcyjnym dźwiękiem stanowi „perełkę” w dorobku płytowym Millenium.

P.S. Nie ukrywam, iż jestem dumny po trzykroć, bowiem tyle razy moje nazwisko zostało wymienione w tym wydawnictwie. Dostałem specjalne podziękowania, wykorzystano moje zdjęcia wewnątrz okładek obu płyt (CD i DVD) oraz wykorzystano jedno ze zdjęć na okładce płyty DVD a także w nagraniach video. Dziękując Millenium za świetną muzykę, dziękuję również za ten miły gest skierowany w moją stronę.

CD1
01. Visit in hell 5:42
02. I would like to say something 5:23
03. Hundreds of falling rivers 5:32
04. The circles of life 6:22
05. Higher then me 5:34
06. Light your cigar 6:26
07. Insomnia 5:36
08. Light 6:30
09. Drunken angels 6:43
10. Eternal tale/For the price of her sad days 3:37
11. Ultraviolet 3:41
12. Grasy mud 2:55

CD2

01. Demon 7:12
02. Madman 6:46
03. Numbers 7:18
04. Back to the childhood 4:30
05. Wishmaker 4:19
06. Embryo 9:02
07. Road to infinity 11:57
08. Waltz vocanda 5:54
09. The silent hill 6:24
10. My life domino 6:34
Bonus
11. Back after years-intro (studio mix) 3:41

Muzycy biorący udział w realizacji płyty:
Ryszard Kramarski – instrumenty klawiszowe
Łukasz Gal – wokal
Krzysztof Wyrwa – gitara basowa, warr guitar
Piotr Płonka – gitara elektryczna, gitara akustyczna
Tomasz Paśko - perkusja

Recenzja ukazała się również na RockLine

Moja ocena CD: 4/5, DVD: 3/5