czwartek, 31 grudnia 2009

U.K. PRESTO VIVACE


Wydawnictwo GAD Records wypuściło w grudniu 2009 na rynek małą, żółtą książeczkę zatytułowaną „U.K. Presto Vivace”. Będąc na fali ostatnich wydarzeń związanych z aktywnością takich zespołów jak King Crimson i U.K. otrzymaliśmy krótką acz zgrabną próbę przypomnienia dokonań zarówno poszczególnych składów właśnie zespołu U.K., jak również opis solowych projektów muzycznych Eddiego Jobsona. Jeśli chcecie wiedzieć, co (albo, kto) łączy ze sobą zespoły Franka Zappy, King Crimson, Yes, Asia, Uriah Heep, Jethro Tull, Roxy Music, jakie kierunki muzyczne miały wpływ na kształtowanie się tożsamości zespołu oraz dlaczego Eddie Jobson zlecił wykonanie lutnikowi różowych skrzypiec, sięgnijcie koniecznie po to wydawnictwo.

Książka to niewielka, można by rzec, że to nawet nie jest to książka a broszura przypominająca podziemne wydawnictwa z czasów „szalejącej cenzury”. Jednak autor zgrabnie prześledził w niej losy muzycznego projektu zwanego U.K., nie ograniczając się tylko i wyłącznie do historii, ale przedstawiając najważniejsze utwory i próbując dociec przyczyn ich sukcesów, a także doszukać się symptomów klęski zespołu. Dowiadujemy się, w jaki sposób wpływy jazzowe rozstroiły zespół, powodując rozpad pierwszego oficjalnego składu. Jak próby komercjalizacji muzyki wpłynęły na dokonania zespołu oraz jak komercjalizacja będąca w pewnym momencie głównym kierunkiem uległa z kolei wpływom fusion, powodując definitywny rozpad zespołu. Ciekawie i intrygująco czyta się zwłaszcza fragment dotyczący prób reanimacji zespołu oraz wielu podejść do wydania następnej płyty zatytułowanej „Legacy”. Niemal widzimy oczami wyobraźni finalny efekt w postaci trzeciej płyty studyjnej U.K. Niestety, jak wszyscy wiemy projekt został odłożony na wiele lat na symboliczną „półkę” i prawdopodobnie nigdy nie ujrzy światła dziennego. A szkoda, bowiem bułgarski chór kobiecy, a także folkowe wpływy Europy Wschodniej mogły zrobić z tej płyty nietuzinkowe wydawnictwo. Zapewne mało, kto wie, iż Eddie Jobson po krótkiej i burzliwej aktywności w U.K. zajął się komponowaniem muzyki do reklam (zdobywając kilka prestiżowych nagród w tej dziedzinie) i seriali telewizyjnych, takich jak znany polskiej publiczności „Viper” czy kryminalny tasiemiec „Nash Bridges”.

Do niewątpliwych pozytywów tej biografii zaliczyć można genialną próbę oddania słowami tego, co panowie z U.K. przekazali w warstwie muzycznej. Trzeba przyznać, że Michał Wilczyński umie posługiwać się słowem równie sprawnie jak Eddie Jobson nutami. Mamy, więc opisy utworów, analizę gry poszczególnych instrumentów czy próbę oddania klimatów, jakie nierozerwalnie związane są z prezentowaną muzyką progresywną. Dodajmy, muzyką nie łatwą w odbiorze i wymagającą skupienia podczas słuchania.

100 stron to niewiele, żeby zawrzeć wszystkie elementy, nawet tak krótkiej egzystencji, jaką miało U.K. W zasadzie około 50 stron dotyczy tak naprawdę samego zespołu natomiast pozostała część to dalsza historia założyciela i głównego kompozytora tej progresywnej grupy powstałej w latach 70-tych – Eddiego Jobsona. Całość uzupełnia dyskografia zespołu. I tu można by się zdziwić, po co dyskografia, skoro U.K. oficjalnie wydało tylko dwa studyjne albumy i jeden koncertowy. Okazuje się jednak, że sporym powodzeniem cieszą się nieoficjalne wydawnictwa. Tak, więc dodatkiem do krótkiej listy dzieł oficjalnych jest zestaw ponad 50-ciu bootlegów, które krążą po świecie. Stanowią one kompendium wiedzy muzycznej nie tylko dla zagorzałych fanów zespołu. U.K. zasłynęło, bowiem z niesamowitych i nieprzewidywalnych improwizacji koncertowych, a tym samym praktycznie żaden z występów nie był podobny do siebie. Wyliczenie (być może nie wszystkich, ale i tak sporej ilości) nielegalnych wydawnictw poprzedza jednostronicowe oświadczenie Eddiego Jobsona, w którym potępia on tego rodzaju nagrania z powodu kiepskiej, jakości dźwięku i braku poszanowania dla finansowej strony tego biznesu. Jednak Jobson zdaje sobie świetnie sprawę z tego, iż pojawiające się na rynku wtórnym nagrania koncertowe podtrzymują przy życiu moc legendy zespołu U.K. Koniec dyskografii wieńczą indywidualne wydawnictwa Jobsona oraz wyliczenie płyt innych zespołów, w który aktywnie uczestniczył, jako muzyk i kompozytor.

Całą biografię można „połknąć” dosłownie w trzy godziny. Żeby umilić sobie czas podczas czytania wystarczy włączyć owe oficjalne trzy wydawnictwa U.K.

W książce znalazło się sporo błędów literowych, tak jakby pośpiech podczas realizacji tej książki zdominował w osobliwy sposób formę przekazu.

Trochę żal, że wydawnictwo GAD nie postarało się o kolorowy przedruk chociażby okładek płyt z dorobku grupy i to zarówno oficjalnego jak i nie oficjalnego. W mojej ocenie literacki minimalizm zatriumfował, ze szkodą dla dzieła. Dodatkowo Michał Wilczyński - nie zadał sobie trudu poszukania zdjęć ani archiwalnych, ani współczesnych, które uzupełniłyby opowieść o tym zjawiskowym zespole. Tym samym w pamięci czytelnika pozostałby, nie tylko opis komety (tak, bowiem określono pojawienie się zespołu na rynku muzycznym), ale również kilka obrazów utrwalających w pamięci czytającego - legendę rocka progresywnego zwaną U.K. Tym bardziej, że na fali ostatniej aktywności zespołu można było zebrać niezły materiał zdjęciowy. Wystarczyłyby tu proste zabiegi redakcyjne, a dzieło to przybrałoby naprawdę ciekawą formę. Dwie relacje koncertowe, jakie miały miejsce w Polsce w ostatnim czasie, zestaw zdjęć, kilka słów o lirycznej zawartości tekstów, jakiś uzupełniający całość wywiad i mielibyśmy naprawdę niezłą „perełkę” wydawniczą. Tym bardziej, że sam autor wspomina, iż nie było do tej pory na rynku opracowania dotyczącego zespołu U.K. Miejmy nadzieję, że kolejne wydania zostaną wzbogacone, tym bardziej, że rynek zalewa sporo kolorowych, ładnie wydanych, konkurencyjnych pozycji i być może ktoś w najbliższym czasie pokusi się o wydanie bardziej ekskluzywnej biografii U.K.

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

wtorek, 22 grudnia 2009

PRYMARY "The Enemy Inside"


Zespół Prymary wywodzący się ze słonecznej Południowej Kalifornii, znany jest z tego, że łączy wiele różnych stylów muzycznych, nie utożsamiając się jednoznacznie z żadnym z nich. Grupa zadebiutowała w 2003 roku płytą nazwaną po prostu „Prymary”. W 2006 roku światło dzienne ujrzał album zatytułowany "The Tragedy of Innocence". Ci, którzy mieli okazję wysłuchać „The Tragedy…” otrzymają naturalną i logiczną kontynuację ich poprzednich dokonań w postaci nowego albumu, na którym grupa konsekwentnie rozwija swoje własne brzmienia. Trzeci album w dorobku amerykanów, nazwany został „The Enemy Inside” (Wróg wewnętrzny). To mocne metalowe uderzenie, progresywne dźwięki, ale to również zwarty koncept album zarówno w warstwie lirycznej jak i muzycznej. Na płytce znalazło się dziewięć utworów. Utwory „The Enemy Inside (Part 1 -5)” otwierają album. Stanowią one swoistą odrębną całość nazwaną tytułem płyty, a może właśnie tytuł płyty nazwano w oparciu o ten zestaw?

Mimo ciężkiej gry gitarowej i szybkich perkusyjnych rytmów, przypominających najdoskonalsze dzieła metalowe, Prymary dalecy są od zaszufladkowania siebie do któregoś ze znanych nurtów muzycznych. Poszukując swej tożsamości testują, sprawdzają, weryfikują i grają wszystko, co uznają za godne uwagi. „The Enemy Inside” to próba zaistnienia w ciężkich nurtach bez utraty progresywności. Oba kierunki udało się wyśmienicie połączyć. W efekcie otrzymujemy zwarte solidne dzieło na miarę obecnych czasów i królujących trendów w muzyce zarówno progresywnej jak i metalowej. Płyta została wydana w listopadzie 2009 roku, przez wydawnictwo ProgRock Records.

Pierwszy kawałek zaczyna się niczym trzęsienie ziemi. Co najmniej 8 w skali Richtera. Nie wiele brakuje, żeby określane tym stopniem wielkie zniszczenia przeobraziły się w totalna anihilację. „The Enemy Inside (part 1)” to właśnie ta kompozycja. Instrumentalny ładunek emocjonalny ze sporą dawką energicznych zagrywek. Prym wiedzie tu mocno wystawiona na przód perkusja, wspomagający ją bas oraz metalowe mocne riffy gitar. Gdzieniegdzie przebija się syntezator, wypełniając pozostałą przestrzeń. Po tej istnej kanonadzie, następuje lekkie zwolnienie i niezauważalne przejście do Part 2. Śledzimy rozterki wewnętrzne bohatera:

„Teraz, gdy znalazłem siebie
W przepaści moich złych snów
Wpatrując się w pustkę, która spogląda we mnie
I przenika mnie”

Część trzecia „The Enemy Inside” to kolejna instrumentalna kompozycja w tym zestawie. Tym razem na pierwszy plan wysuwają się bas i klawisze. Słychać je intensywnie tylko na początku. Po chwili dołączają do nich ostre dźwięki gitar. Przyspieszamy! Podążamy szybko za muzyką. Tło wypełniają syntezatory i znów bas. Utwór jest nostalgiczny i przejmujący. Znacznie wolniejszy od pozostałych. Wypełnia psychikę słuchającego po brzegi. Po chwili jednak pojawiają się szybkie solówki gitarowe. Słychać delikatny motyw fortepianowy. Koniec! Nie usłyszycie go, bowiem przeszliśmy już w część czwartą. Jackson płaczliwie, jakby, wybudzony z jakiegoś koszmarnego snu śpiewa:

„Nie mówcie mi, że sen się skończył,
Ponieważ dopiero teraz wszystko się zaczęło,
Nie mówcie mi, że to tylko jakaś część,
Ponieważ nie sądzę, żeby moje serce mogło zrobić sobie przerwę
Coś mrocznego jest we mnie
Może zmienić zwycięstwo w cierpienie.”

Ponownie płynne przejście z delikatnym zwolnieniem i znajdujemy się w ostatniej części „The Enemy Inside”. Dominują tu delikatne dźwięki fortepianu uzupełniane śpiewanym chóralnie: „Deep in myself…” (gdzieś głęboko we mnie). Całość wieńczy fortepianowy akcent, który daje chwilę wytchnienia. Tak jakby umysł targanego wewnętrznymi sprzecznościami człowieka na chwilę zasnął i odpoczywał.

„Inflicted” oraz „Disillusion” mają w sobie coś oryginalnego i specyficznego. Coś, co przyciąga, magnetyzuje i zniewala. Jednocześnie coś mrocznego, ponurego, szaleńczego jak umysł paranoika. Być może efekt ten uzyskano przez zmianę barwy głosu wokalisty, co powoduje silniejsze wyrażenie emocji. Lekko „płaczliwy” śpiew Jackson’a Haskett’a zamienia się tu w histeryczne i nerwowe zaśpiewy, które przywołują na myśl styl Ozzy’ego Osbourne'a. Czuć w tym szaleństwo. I co najlepsze, bardzo ciekawie komponuje się to z całością materiału na płycie.

„Nie zapomnę
Całego strachu i całej nienawiści
Nie wybaczę
Bólu, który wyrządziłeś
Nie pogodzę się z tym
By być jedynym ujarzmionym
Nie wybaczę
Bólu, który wyrządziłeś”

„Edge of Discovery” otwiera się delikatnymi syntezatorowymi brzmieniami, by przejść po chwili w energiczny gitarowy riff. Tu nie jest już tak szybko i intensywnie jak w poprzednich kawałkach. Gitarowe i syntezatorowe improwizacje stają się motywem wiodącym w tym utworze.

„Kroczę po linii
Nie mogę ograniczać swojego zasięgu, który i tak jest już przerwany
I nie wyprę się,
Że jestem na drodze prowadzącej do granicy poznania”

Ostatni kompozycja „Trial And Tragedy” to trwająca ponad 22 minuty historia, opowiedziana muzyką i słowami, a jednocześnie pole do zaprezentowania progresywnego kunsztu zespołu. Utwór podzielony jest dodatkowo na cztery podrozdziały: I. Euthanasia, II. The Genius of Man, III. Altruism, IV. The Great Equalizer, w których przeplata się wizja wewnętrznej walki dwóch osobowości zamkniętych w jednym umyśle i ograniczonych przestrzenią własnego rozumu. Kilkakrotnie przez płytę przewija się specyficzny zwrot, dający do zrozumienia, że w jednym ciele zamknięto dwie różne osobowości:

„Pamiętam, kiedy oboje byliśmy jednością, ale ty odszedłeś tak dawno temu …”

Wewnętrzna walka trwa. Kto zwycięży? Momentami, zwłaszcza w sferze muzycznej, widać duże podobieństwo do Dream Theatre i Porcupine Tree, Redemption czy Fates Warning a nawet Deep Purple (organowe solo w „The Genius of Man”).

Nie jest żadną ujmą podpatrywanie dokonań „wielkich”, bowiem czerpiąc wzorce od najlepszych, Prymary rozwijają jednocześnie swój niepowtarzalny i oryginalny styl gry. Ich dokonania są wypadkową ciężkich melodii takich jak w przypadku refrenów pojawiających się w "The Enemy Inside" (parts 2 oraz 5), ekstremalnie technicznych części i pasaży, które można znaleźć w "Edge of Discovery" i pełnych mocy struktur muzycznych takich jak "Disillusion". Pomimo zmian związanych z głównym nurtem charakteryzujących się ich zamiłowaniem do melancholii oraz sporą dawką sceptycyzmu w warstwie lirycznej, nastrój poszczególnych utworów wciąż jest wyrazisty. Stawia ich to przed możliwością wejścia do Progresywnego Panteonu Sławy (o ile takowy istnieje!).

Muzycznie jest ciężko. Momentami nawet thrashowo, zwłaszcza, kiedy dwie stopy perkusyjnych centralek z prędkością CKM-u (dla niewtajemniczonych: CKM to Ciężki Karabin Maszynowy, broń, która strzela z ciężkiej podstawy - najczęściej trójnożnej - ogniem ciągłym (długimi lub krótkimi seriami). Nie mylić z kolorowym pismem dla panów), rozpruwają powietrze, wspomagane przez natarczywe gitary. Jest też, spokojnie, monetami niemal lirycznie. „The Enemy Inside” to spójna opowieść łącząca w sobie elementy poprzednich osiągnięć zespołu w pewnego rodzaju kolaże wiążące poszczególne historie. Z jednej strony są to niezależne opowiadania, z drugiej strony łączy je ze sobą tematyka auto-destrukcji i niespełnionych marzeń, a przede wszystkim muzyka. Grupa pokazuje muzyczny kunszt najwyższej klasy. Jako swój znak rozpoznawczy Prymary po raz kolejny skupia się na połączeniu muzyki i tekstów w jedną nierozerwalną całość, po to by podkreślić specyficzny nastrój poszczególnych utworów. Ogólnie można powiedzieć, że to najcięższe, najbardziej techniczne, najbardziej progresywne i emocjonalne dokonanie Kalifornijczyków. Jeżeli chcecie posłuchać fragmentów płyty oraz zobaczyć zespół podczas pracy w studio, a także w krótkich fragmentach występów na żywo, możecie wejść na stronę www.prymary.com gdzie do Waszej dyspozycji będzie ponad 5 minut materiału promocyjnego.

Całość uzupełnia misternie zrobiona wkładka i okładka płyty, podtrzymują one poziom emocji uzyskany podczas słuchania muzyki. Twarz na okładce w połowie jest zmieniona. Dzika. Zawzięta. Inna. Jednak tej ciemnej strony nie widać w całości. Może znika, a może się dopiero pojawia? Czy umysł przejmie władzę nad zniewolonym ciałem? Zdjęcia i kompozycje graficzne we wkładce tworzą drugą (a może trzecią?) warstwę historii, po tych opowiedzianych muzycznie i wokalnie. Ostatnia strona ukazuje zakrwawioną rękę. Tak jakby ktoś w akcie desperacji przeciął sobie żyły. Stronę wcześniej widzimy stare krawieckie nożyczki. Wygrał umysł? Jeśli tak to, która jego część? Grafiki wewnątrz wkładki idealnie współgrają z opowiadaną historią. Toczy się opowieść o człowieku targanym wewnętrznymi sprzecznościami, poszukującym odpowiedzi na nurtujące go pytania. Czy droga doprowadzi go do samounicestwienia i auto-destrukcji? Może nie? A może to tylko jedna z wielu możliwych interpretacji tej wielowarstwowej kompozycji? Posłuchajcie, poczytajcie, pooglądajcie, może znajdziecie gdzieś wewnątrz tego dzieła własne wizje i obrazy malowane nie tylko dźwiękiem?

Lista utworów:
1. The Enemy Inside (Part 1)
2. The Enemy Inside (Part 2)
3. The Enemy Inside (Part 3)
4. The Enemy Inside (Part 4)
5. The Enemy Inside (Part 5)
6. Inflicted
7. Disillusion
8. Edge of Discovery
9. Trial and Tragedy
Muzycy biorący udział w nagraniu:
- Jackson Haskett (vocals)
- Sean Entrikin (guitar)
- Neil McQueen (keyboards)
- Rob Young (bass)
- Chris Quirarte (drums)

Moja ocena 5/5

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

poniedziałek, 21 grudnia 2009

ACACIA AVENUE


Czyżby wróciła moda na glam rock i glam metal? Po tym jak The Darkness święcili jeszcze nie tak dawno triumfy na listach przebojów (śpiewając falsetami do melodyjnych dźwięków gitarowych), jak grzyby po deszczu rodzą się nowe projekty, które utrzymywane są w podobnej stylistyce. Jednym z nich jest właśnie zespół (projekt?) Acacia Avenue. Przypadkowe czy celowe podobieństwo nazw do utworu '22 Acacia Avenue' z płyty 'The Number Of The Beast' - Iron Maiden? Chyba jednak nie celowe. Jeśli chodzi o stylistykę muzyczną panowie z Acacia Avenue są bliżsi Poison, Kiss, czy Whitesnake niż Iron Maiden. Chociaż o pomyłkę nie trudno, bowiem zapożyczeń na tej płycie jest dużo więcej niż potrzeba, żeby stworzyć dobrą muzyką. Użyta nazwa Acacia Avenue to metafora przeciętnej ulicy na przedmieściach, na której mieszkają przedstawiciele klasy średniej. W samej Wielkiej Brytanii jest ich ponad sześćdziesiąt, a w Londynie koło dziewięciu. Zresztą zdjęcie okładki (niestety niezbyt dopracowane i oryginalne) przedstawia chyba taką właśnie uliczkę.

Projekt muzyczny Acacia, bo tak chyba można nazywać ten twór, to coś na kształt pomysłu na stworzenie Supergrupy. Zadzwońmy do wszystkich znaczących lokalnych gwiazd, przedstawmy im propozycję współpracy i zobaczymy co z tego wyjdzie. Zespół Acacia Avenue pod dowództwem gitarzysty i twórcy tekstów Torben'a Enevoldsen'a znanego z zespołów Section A oraz Fatal Force, to właśnie taka Supergrupa. Torben napisał ponad 20 utworów z myślą o tej właśnie grupie i wydaniu przebojowej płyty. W efekcie finalnym dostaliśmy 11 utworów. Wokalnie udziela się tu Tony Mills (TNT, Shy), gitary w rękach dzierżą Geir Rönning (Radioactive, Prisoner) oraz Torben Lysholm (Pangea, Mysterell), a do perkusji zasiadł Thomas Heintzelmann (Section A, Decoy), gitara basowa: Carsten Neumann (Savage Affair). Co z tej mieszanki artystów wyszło? Wyszedł melodyjny glam-rockowy album, momentami wchodzący w cięższe rejestry, hardrockowe, które kojarzą się z dokonaniami takich zespołów jak: Mötley Crüe, Poison, Kiss czy Whitesnake. Schemat utworów jest prosty i klasyczny: riff gitarowy - solówka - wokal - chórek. Solówki gitarowe 'wycinane' w każdym kawałku przypominają dokonania Yngwie Malmsteen'a, Steve Vai'a czy Joe Satrianiego. Wokal podobny do tego, jakim kiedyś raczył nas Michael Kiske w Helloween a chórki niczym w Kiss. Trochę z początku meczą i denerwują te męskie chórki i multiplikowane zaśpiewy wykonywane przez wokalistę, ale po pewnym czasie idzie się przyzwyczaić. Pod koniec nie zwraca się na to specjalnej uwagi.

Album 'Acacia Avenue' zaczyna się przebojowym 'Don't Call me Tonight'. Hit na miarę lat osiemdziesiątych. Gdyby wtedy powstał, byłby znany na całym świecie. Jest tam werwa, ikra, seks, panienki i wszystko, co było wtedy modne i chwytliwe. Można odnieść wrażenie, że panowie z Acacia Avenue podczas tego (i nie tylko tego) utworu biegają po scenie z wytapirowanymi włosami i w obcisłych legginsach, machając kolorowymi apaszkami niczym Steven Tyler w teledysku 'Dude (looks like a lady). Utwór napisanym zresztą by podkreślić ów męsko-damski (trudny do określenia) styl członków Mötley Crüe. Torben przyznaje się zresztą, że cel był prosty: stworzyć naprawdę dobry, przebojowy album, w którym znalazłyby się odniesienia do muzyki prezentowanej przez Toto, Giant, TNT, Van Halen, czyli melodyjnych grup z dużym potencjałem.

W zestawie można znaleźć kilka cięższych utworów jak choćby 'Hold On', czy 'Jamie's in Love' przywodzących na myśl wspomnienia z ery Davida Lee Rotha z Van Halen czy Def Lepard. Są to jednak nieliczne perełki, bowiem w połowie albumu tempo i werwa znacznie opadają na rzecz spokojniejszych i balladowych zagrań takich jak 'An Illusion' czy 'Can't Make You Stay'. Jest też utwór instrumentalny 'Mad Antenna', w którym przestrzeń wypełniają popisy gitarowe. Swoje miejsce znalazły też syntezatory w płaczliwym 'Wait No More' - gdzie słychać w całej okazałości styl gry i śpiewania The Darkness. Trochę razi fortepianowe intro w 'Digging'. Natomiast w 'Just Wanna Be With You' riff rozpoczynający jest niczym wyciągnięty AC/DC z Bon'em Scott'em, chociaż efekt bezpośredniego odniesienia psuje tutaj wokal.

Jeśli ktoś potrzebuje muzykę zupełnie niezobowiązującą i niepowodującą żadnych elementarnych procesów myślowych, podkręci głośność na 'full', to jest to idealna właśnie kompilacja. Kiedyś ten styl inspirował, nie tylko fanów, ale i inne zespoły. Dziś niekoniecznie.

Moja ocena 3/5.
(Zbyt mało oryginalny album, żeby dać wyższą ocenę, zbyt mocno powiela dokonania innych. Niemniej dla fanów muzyki rockowej lat osiemdziesiątych idealny. Na imprezy też się przyda.)

Lista utworów:
01. Don't Call me Tonight (4:12)
02. Hold On (4:47)
03. An Illusion (4:10)
04. Jamie's in Love (4:19)
05. Can't Make You Stay (4:24)
06. Mad Antenna (4:01)
07. Wait No More (5:13)
08. No Looking Back (5:00)
09. Just Wanna Be With You (4:24)
10. Let Go (4:29)
11. Digging (4:57)
Muzycy biorący udział w nagraniu:
Torben Enevoldsen - gitara
Tony Mills - wokal
Geir Rönning - gitara
Torben Lysholm - gitara, klawisze, gitara basowa, wokal
Thomas Heintzelmann - perkusja
Carsten Neumann - gitara basowa

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

niedziela, 13 grudnia 2009

PROGRESSIVE ROCK CHRISTMASS


Zapachniało Świętami Bożego Narodzenia. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy i zapachy związane z tym właśnie świętem. Aromat igliwia pomieszany z żywicą ze świeżo ściętej choinki, zapach barszczu z grzybami, woń smażonej ryby, groch z kapustą, czy też cytrusowy bukiet zapachowy rozsiewany przez pomarańcze pomieszany z ostrą wonią goździków, których główki wystają z pomarańczowej skórki niczym misterne wzorki układane przez mróz na szybach. Do kolekcji tych wszystkich aromatów dochodzą jeszcze ciasta, pierniki, kompot z suszonych śliwek oraz mnóstwo innych zapachów, woni, aromatów, pachnideł, nut zapachowych nierozerwalnie związanych ze świętami Bożego Narodzenia.

Pakowanie prezentów, wieczny rozgardiasz, ubieranie choinki, kuchnia przepełniona setkami różnorodnych zapachów, dzieci niecierpliwie oczekujące na pierwszą gwiazdkę to wszystko sygnały nadchodzących Świąt. Życzenia, opłatki i radość wokół powoduje, że są to jedne z najbardziej oczekiwanych dni w roku.

Jest tu też miejsce dla muzyki. Muzyki, która choć w tle, stanowi jednak najważniejszy element tego święta, towarzyszący zapewne wszystkim podczas tego jednego wigilijnego wieczoru. Nie komercyjne dźwięki lecące w każdym supermarkecie i wpływające na psyche kupujących, ale nastrojowe, uspokajające i relaksujące dźwięki kojarzące się ze śniegiem, choinką, rodzinnym klimatem unoszącym się nad wigilijnym stołem.

Właśnie muzyka była zawsze tym szczególnym elementem spajającym całość. Czymś, co powodowało, że oprócz zmysłu smaku, węchu i wzroku dodatkowo pracował jeszcze słuch. Cała mieszanka skomponowana w jedną nierozerwalną całość stanowi o istocie tych szczególnych dni.

Z dzieciństwa pamiętam winylowe płyty puszczane na szarym adapterze babci, który trzeszczał, igła podskakiwała, płyty się zacinały, a na koniec sprzęt ów się przegrzewał i zatrzymywał zanim zdążyliśmy dosłuchać do końca kolęd śpiewanych przez zespół Mazowsza. I właśnie te kolędy pojawiają się delikatnie we wspomnieniach z tamtych lat. Tradycja to jedno, wspomnienia to drugie, ale jak połączyć nowoczesność z przeszłością?

Krakowskie studio muzyczne Lynx Music wydało płytę z kolędami zatytułowaną 'Progressive Rock Christmas'. Idealne połączenie tradycji z nowoczesnością. Jeśli lubicie progresywne dźwięki rockowych zespołów a Święta Bożego Narodzenia przywołują u Was plejadę zapachów, widoków, czy wspomnień a jednocześnie chcielibyście posłuchać czegoś przy wigilijnym stole, to właśnie płyta dla Was. Idealny kompromis między dźwiękami kolęd a progresywną nutą.

Do współpracy przy tworzeniu tego materiału Ryszard Kramarski zaprosił piętnaście zespołów znanych w świecie progresywnego rocka. W zestawie znalazły się dwa instrumentalne wykonania kolęd 'Mizerna cicha, stajenka licha' zaaranżowane przez zespół Moonrise Kamila Konieczniaka oraz 'Triumfy Króla Niebieskiego' zagrane przez Liquid Shadow. Pewnym odstępstwem jest tu ostatni utwór na płycie, który nie jest kolędą sensu stricte, ale bardziej nastrojową piosenką. To 'December' zespołu Grendel nagrane w roku 2008 podczas sesji 'The Helpless' i traktowany tu, jako bonusowy dodany do całości. To jednocześnie drugi angielski tytuł po 'Silent Night', Millenium. Chociaż 'Silent Night' nie w całości jest po angielsku. W ostatniej części utworu pojawia się dziecięcy głos śpiewający tą przepiękną kolędę po polsku. To siedmioletni syn Ryszarda Kramarskiego - Michał.

W dalszej części Crystal Lake zaprezentował ciekawą aranżację z delikatnymi szeptami w tle. Trochę dziwnie brzmi interpretacja 'Jezusa malusieńkiego' w wykonaniu Sabiny Goduli-Zając z Loonypark, ale po chwili można się przyzwyczaić i całość brzmi bardzo przyjemnie, a spokojne sola gitarowe uzupełniają kolędę w relaksujący sposób. Openspace zaczyna powoli i cicho kolędę 'Mizerna cicha, stajenka licha'. Utwór zaczyna się niemal jak na przeglądach piosenki aktorskiej, by po chwili przejść w gitarowe solo i mocny ekspresyjny śpiew w wykonaniu Marcina Korzeniewskiego. Energiczne 'Dzisiaj w Betlejem' to już dzieło Nemezis. Albion dokonał bardzo solidnej interpretacji, starając się nie zmieniać zbytnio tradycyjnych a jednocześnie znanych już wszystkim dźwięków i melodii. Chociaż znalazło się i tu miejsce na kilka progresywnych gitarowych dźwięków, które wkomponowano bardzo delikatnie i z gustem, tak, więc nie psują całości i nie są zbyt agresywne. Ciekawa jest interpretacja zaproponowana przez Retrospective, przypomina trochę góralskie zaśpiewy połączone z funkującą muzyką. Liquid Shadow dodaje trochę ostrej nuty do całości a Mindfield z kolei uspokaja i nastraja refleksyjnie przy dźwiękach kolędy 'Lulajże Jezuniu'.

Wśród tych wszystkich tradycyjnych melodii 'progresywni kolędnicy' zebrali na płycie swoje własne stylowe aranżacje traktując kolędy, jako swoiste wizytówki własnych stylów muzycznych. Znajdziecie, więc mocniejsze prawie metalowe akordy reprezentowane przez debiutancką grupę Sinus, silne dźwięki Liquid Shadow, usłyszycie ducha Marillion w 'Silent Night', doświadczycie artrockowych dźwięków Moonrise. Każda z kolęd ma swój własny i niepowtarzalny styl, a całość jest genialnym rozwiązaniem dla tych, którzy lubią rockową nutę i tradycyjne melodie kolęd.

Misternie wykonane i ładnie wydane pudełko na CD uzupełnia całość tego wydawnictwa. W środku znajdziemy zdjęcie każdego zespołu i aktualny skład, który brał udział w nagraniach, a także kilka najważniejszych płyt danego zespołu. Okładka kusi zdjęciem śniegu, (którego ostatnio w Święta jak na lekarstwo) i lakierowanym błyszczącym napisem CHRISTMAS, w który wpleciono okładki płyt zespołów wykonujących świąteczne pieśni.

W środku natomiast są podziękowania i życzenia od Ryszarda Kramarskiego, który był pomysłodawcą i realizatorem całego przedsięwzięcia. Jeśli nie macie jeszcze pomysłu na gwiazdkowy prezent, a lubicie posłuchać muzyki podczas Świąt to właśnie 'Progressive Rock Christmas' stanowi idealne rozwiązanie tego problemu.

Moja ocena 4,5/5 (mały minus za literówki w tytułach utworów i jedno nazwisko z małej litery oraz za małą 'gmatwaninę' związaną z ułożeniem tych wszystkich zespołów w środku, sporządzoną według jakiegoś tajemniczego klucza, a jednak trochę chaotycznie).

Lista utworów:
01. Cicha noc - Millenium (5:53)
02. Przybieżeli do Betlejem - Crystal Lake (4:48)
03. Jezu malusieńki - Loonypark (7:02)
04. Mizerna cicha, stajenka cicha - Openspace (3:08)
05. Dzisiaj w Betlejem - Nemezis (3:22)
06. Wśród nocnej ciszy - RSC (5:07)
07. Gdy śliczna panna - Albion (4:06)
08. Gore gwiazda Jezusowi - Retrospective (4:00)
09. Bóg się rodzi - Twilight (4:26)
10. Triumfy Króla Niebieskiego (instrumentalny) - Liquid Shadow (4:27)
11. Lulajże, Jezuniu - Mindfields (4:51)
12. Anioł pasterzom mówił - Sinus (4:51)
13. Oj Maluśki, Maluśki - Uistiti (4:46)
14. Mizerna cicha, stajenka cicha (instrumentalny) - Moonrise (3:54)
15. December - Grendel (bonus track: unreleased 2008 the helpless session ) (3:47)

Recenzja ukazała się na ProgRock

sobota, 12 grudnia 2009

TSA

„Ten gitarowy huk, jak ryk wściekłego lwa
to Heavy Metal Rock!
Niczym armatni strzał kiedyś obudzi cię
wtedy odkryjesz, że...”


Image

… że TSA to rzeczywiście „gitarowy huk”, który „niczym armatni strzał” prawie rozwalił krakowską Rotundę w drzazgi. A wszystko to miało miejsce 12-tego grudnia 2009 roku. Zebrani na piętrze czekaliśmy w gęstym tłumie, aż otworzą drzwi i wpuszczą nas do środka. Z wewnątrz dobiegały ostatnie dźwięki z próby zespołu. Słychać było gitarę grającą motyw przewodni z utworu „Alien”. Po dobrej chwili wpuszczono nas na salę, gdzie kolejne minuty spędziliśmy oczekując na pojawienie się zespołu. To nic, że wyszli na scenę z kilkunastominutowym opóźnieniem (około godziny 20:15). Marek Piekarczyk grzecznie przeprosił wszystkich zebranych za ten mały poślizg czasowy. Zagrali łącznie 21 utworów. Zagrali tak mocno oraz intensywnie, że ta znikoma strata czasowa została odrobiona z nawiązką. Przez niemal dwie godziny i trzydzieści minut zaserwowali publiczności zgromadzonej w sali Rotundy taki zestaw najlepszych kawałków, że ciarki chodziły po plecach. Euforia publiczności kilkukrotnie podczas tego koncertu osiągała apogeum. Praktycznie nie było spokojnie stojącej osoby. No chyba, że ktoś pomylił koncerty, ale to już, że tak powiem - jego problem. Podczas całego koncertu doświadczyliśmy na prawdę świetnego nagłośnienia i bardzo selektywnych dźwięków. Słychać było każdy niuans gitarowy, każdy blast perkusji, każdy szept Marka Piekarczyka.

Pośród tłumu znalazły się dwie mityczne postaci. Niejaki Hermes, wiekowy człowiek z blond dredami, który (jak to Piekarczyk stwierdził), znany jest w „środowisku”. Wychwycony został w przerwie między utworami właśnie przez Marka Piekarczyka. Drugą znaną osobą na tym koncercie był Andrzej Zieliński - założyciel i główna siła napędowa zespołu Skaldowie. Nie mogłem się mylić! To był na pewno on.

Wracając jednak do meritum, czyli do muzyki, ponieważ to dla niej spotkaliśmy się wszyscy w jednym miejscu. Zaczęło się od dynamicznego „Jestem głodny”, by po chwili przejść w „Zwierzenia kontestatora”. Tu Andrzej Nowak zatrzymał w pewnym momencie grę, wyciągając rękę do góry, bowiem pod sceną doszło do zamieszek. Ze słów Marka wynikało, że ochroniarze mocno poturbowali jakiegoś nad-wyraz-uszczęśliwionego przez mocne trunki fana. Marek grzecznie zaapelował, żeby delikwenta wyprowadzić a nie pastwić się nad nim, ponieważ i tak ledwo stoi na nogach. Interwencja zespołu spotkała się ze zrozumieniem ze strony publiczności. Pacjent został wyprowadzony, a TSA kontynuowało grę. Pełny profesjonalizm w obliczu takiej przykrej akcji i wielki szacunek dla panów Marka oraz Andrzeja za szybką i skuteczną reakcję! Swoją drogą zawsze zastanawiało mnie skąd się bierze tak agresja w ochroniarzach? Fakt, że pracę mają fizyczną, ciężką i niewdzięczną, że za pracę w warunkach szkodliwych (hałas i możliwość utraty zdrowia na skutek zamieszek) powinni dostawać jakieś dodatkowe wynagrodzenie, ale, żeby od razu taka agresywna postawa? Wróćmy jednak ponownie do muzyki. Energicznie wykonane „Zwierzenia…” przeszły płynnie w utwór „Chodzą ludzie”, podczas którego Marek dreptał, chodził i maszerował, a podczas słów: „Nie ma winnych, wszyscy święci” składał ręce jak do modlitwy. Jako trzeci zabrzmiał potężny „Proceder” z ostatniego albumu pod tym samym tytułem. Ciężki gitarowy riff poderwał wszystkich do zabawy. Zaraz jednak potem zrobiło się spokojnie i nastrojowo. Piekarczyk zapowiedział „51” dla „wszystkich Waszych przyjaciół”. Powiedzieć, że dreszcze chodziły po plecach to mało. Obok „Trzech zapałek”, (które z kolei zagrali na bis) to jeden z najbardziej przejmujących polskich utworów rockowych.

Z ciekawszych wydarzeń podczas koncertu było jeszcze wyjście Marka Piekarczyka w połowie kolacji, którą zaserwował sobie zaraz po podstawowym zestawie muzycznym. Nie zdążył jej jednak zjeść w całości. Musiał wyjść na scenę wywołany przez skandującą publiczność, domagającą się ponownego wkroczenia zespołu na deski sceny. Nie dali się długo prosić, wyszli, a Marek wybiegł z … do połowy nadgryzionym bananem. „To moja kolacja” - odpowiedział dumny i szczęśliwy. Andrzejowi Nowakowi podczas grania spektakularnie strzeliła jedna struna, przy czym niezrażony dokończył grać na pięciu pozostałych. Stefan Machel grał dla zabawy na odwrocie swojego Gibsona, a niezmordowany Janusz Niekrasz dał podobno popis trudnej sztuki grania gitarą basową za pomocą statywu mikrofonu, czym wprawił w zaskoczenie nawet samego Piekarczyka. Piszę „podobno”, gdyż akurat ten fragment umknął mej uwadze. Muzyka tak mną zawładnęła, że wycinałem ostry headbanging z tyłu sali, nie zważając na to, że już od ponad 18 lat nie mam długich włosów.

Improwizacje, jakie panowie zaproponowali w „Kocicy” przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Żeby nie skłamać, ”Kocica” trwała łącznie z wstawkami gitarowymi, perkusyjnymi i wokalnymi dobre kilkanaście minut. Widać było, że wszyscy członkowie zespołu przy okazji grania tego utwory świetnie się bawili.

Zagrane na koniec „TSA Rock”, zaintonowane rock’n’rollowym riffem przez Stefana Machela, przy aktywnym udziale wtórującego mu Andrzeja Nowaka, zachęcającego dodatkowo publiczność do krzyków po każdej zagrywce, zamieniło się w istne szaleństwo pod sceną. Rock’n’rollowy duch ożył i poruszył wszystkimi. Zaśpiewane na koniec pożegnanie Marka Piekarczyka z publicznością miałem już okazję usłyszeć na koncercie Akustycznym w Siemianowicach Śląskich, ale i tak kolejne ciarki przeszły po moich plecach. Brawo!

Wyśmienita forma zespołu. Pełen profesjonalizm. Genialne improwizacje i żywiołowa reakcja audytorium podczas każdego muzycznego dzieła. Świetny kontakt zespołu z rozentuzjazmowaną (trudny wyraz!) publicznością oraz fascynujące i porywające dialogi wokalno (Marek Piekarczyk) – gitarowe (Andrzej Nowak) – odkrzykowe (czyli my!). To krótkie streszczenie całego wydarzenia. Po prostu koncert marzenie, zarówno w warstwie muzycznej jak i w kwestii wykonania. Andrzej Nowak był u szczytu formy. Dawał popisy gitarowe jeden za drugim. Był widoczny dosłownie na całej scenie i w każdym miejscu z osobna. Z kolei Stefan Machel w swojej pomarańczowej czapeczce i przyklejonym do twarzy uśmiechem (jak zwykle zresztą podczas przedstawiania zespołu, pokazał palcami różki, niczym Angus Young z AC/DC) potwierdził swoje nieprzeciętne zdolności gitarowe. Marek Kapłon za swym zestawem perkusyjnym dzielnie dodawał wszystkim rockowego kopa.

Podsumowując, to był n a p r a w d ę bardzo dobry koncert, taki, który na długo zostaje w pamięci. Muzyka działała na wszystkie zmysły. Godna podziwu była i jest fenomenalna forma fizyczna i duchowa Marka Piekarczyka! 58 lat, a wygląda jakby czas się go nie imał. Skacze, biega, klaszcze, wymachuje rękami. Również wokalnie „pokazał” najwyższe loty, mierząc się z historycznym repertuarem w iście perfekcyjnym stylu. Ubrany był w czarny podkoszulek z białą, wielką „pacyfą” na piersi, który od lat stanowi nie odłączny element jego wizerunku scenicznego. Podczas koncertu akustycznego w Siemianowicach był trochę stonowany. Tu dał się poznać, jako istny wulkan energii. Tylko momentami ustępował pola szalejącemu po jego lewicy – wirtuozowi gitary - Andrzejowi Nowakowi. Życzyłbym wszystkim i sobie, żeby mając tyle lat, co Marek, utrzymać taką kondycję, mieć tyle energii i tak pozytywne nastawienie do otaczającego świata. W jednym z wywiadów udzielonych w ostatnim czasie Marek Piekarczyk powiedział: „ (…) bo nie jestem 58-letnim staruchem, tylko młodym człowiekiem, który urodził się 58 lat temu” (Teraz Rock nr 12 (82)). Po tym, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w Rotundzie, musimy to stanowczo potwierdzić i złożyć wyrazy wielkiego szacunku, a także życzyć dalszego zwiększania formy wraz z kolejnymi koncertami.

Biorąc pod uwagę długość koncertu wszystkim bohaterom sceny należą się gorące brawa i szczere wyrazy uznania za perfekcyjnie wykonaną rock’n’rollową pracę. I były brawa. I to nie raz. I wiwaty też były. I skandowanie: Te-eS-A! Te-eS-A! Te-eS-A! po każdym utworze. Było chóralne śpiewanie, niemal każdego zagranego utworu. Szczególnie w pamięci utkwił mi „Alien”, który odśpiewaliśmy niemal całą salą, ze szczególną ekspresją w głosie podczas: „Już tylko Ciebie mam!”. Nasz kolega tak się wzruszył słuchając tego utworu, że poleciały mu łzy, do czego przyznał się dopiero w poniedziałek. Tak, bowiem działa dobra muzyka na ludzkie dusze!

TSA jest jak wino dobrej marki (Marka?), im starsze tym lepsze. Czekamy na kolejne razy w Krakowie. Jeszcze lepsze i jeszcze bardziej emocjonujące. Kto nie był niech żałuje!

A na koniec, kontynuując rozpoczęty we wstępie „Heavy Metal Świat” zaśpiewajmy:

„Kroczy świat, dokąd nie wie nikt
Głuchy już na twój krzyk
Dzisiaj, więc, z nami głośno krzycz
może usłyszy nas...”

P.S. Nas usłyszano w ten grudniowy wieczór, spory kawałek od Klubu Rotunda. Echa koncertu dotarły, bowiem pod główny budynek AGH. Pieśń „Heavy Metal Świat”, niesiona na naszych ustach dotarła tam niczym płomień olimpijski. W sumie mogliśmy śpiewać „Maratończyka”, bardziej by pasował do sytuacji z płomieniem, ale jakoś tak po tym koncercie porwał nas właśnie „HMW”. Czuliśmy się prawie jak Prometeusze niosący ludziom światło. Ubyło nam przynajmniej 20 lat. Dziękujemy obu Markom, Andrzejowi, Stefanowi i Januszowi za ten muzyczny zastrzyk adrenaliny i terapię odmładzającą!

Image

Zdjęcie setlisty przechwyconej przez jednego z fanów (nie zawierała bisów).

Setlista:

01. Jestem głodny
02. Zwierzenia kontestatora
03. Chodzą ludzie
04. Proceder
05. 51
06. To nie takie proste
07. Twoja szansa I
08. Twoja szansa II
09. Wysokie sfery
10. Twoje sumienie
11. Bez podtekstów
12. Matnia
13. Tratwa
14. List XX
15. Alien
16. Biała śmierć
17. Mass media
18. Kocica
Bisy
19. Heavy Metal Świat
20. Trzy zapałki
21. TSA Rock

Ryszard Lis

FACTORY OF DREAMS "A Strange Utopia"


Lista utworów:
01. Voyage To Utopia (04:36)
02. The Weight of The World (05:54)
03. Inner Station (06:18)
04. Sonic Sensations (04:19)
05. The Road Around Saturn (04:21)
06. Garden Of All Seasons (04:21)
07. Dark Utopia (04:50)
08. Vacation In Venus (04:26)
09. Chaotic Order (04:09)
10. Slow Motion World (05:08)
11. Destructible Destruction (05:57)
12. E-Motions (09:32)
13. Broken (Bonus Track) (02:23)
14. The Weight Of the World (Radio Edit) (Bonus Track) (03:26)

Czas całkowity: 69:40
Muzycy biorący udział w nagraniu:
- Jessica Lehto (vocals)
- Hugo Flores (guitars, bass , bass synthesizer, synthesizers, drums)

Osobiście nie lubię multiinstrumentalistów. Nawet tych wybitnych pokroju Vai'a, Malmsteena, Satriani'ego. Komponują wszystko sami, a potem wykonują sami. Po to wymyślono demokrację oraz podział ról, żeby każdy mógł brać udział w tworzeniu wspólnego dzieła. Bez pluralizmu i demokracji dotarliśmy już kiedyś do socrealizmu i komunizmu, dominacji jednostki i wiemy jak to się skończyło. Może, dlatego właśnie nie lubię multiinstrumentalistów? Może też, dlatego, że roszczą sobie prawo do bycia tymi najważniejszymi i niezastąpionymi. Tworzą monopol na coś, co jest domeną również innych kompozytorów, muzyków, instrumentalistów. Zmieniają składy jak rękawiczki, udowadniając wszem i wobec, że tylko oni stanowią jądro a reszta jest tylko wypełnieniem i odgrywa drugorzędną rolę. Wprawdzie niektórzy z nich zapraszają gości do wykonania danych partii muzycznych, ale potem chowają tych muzyków za kurtyną podczas koncertu, albo puszczają muzykę z playbacku. Tym samym wychwalając tylko swoje imię pod niebiosa, stawiając tylko siebie na piedestale sławy.

Takim właśnie projektem jest płyta FACTORY OF DREAMS wydana przez Progrock Records pod koniec roku 2009. Już na wstępie dowiadujemy się, że wszystko skomponował i zmiksował Hugo Flores. Jego współpraca z Jessicą Letto, (która odpowiada tu za wokale, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby Flores również 'wskazywał' Jessice, jak ma śpiewać. Sam też śpiewa na tej płycie) zaowocowała powstaniem dzieła nazwanego 'A Strange Utopia'. Można by się w nim doszukiwać symptomów dzieła wybitnego gdyby nie ów wszechobecny multiinstrumentalizm oraz pewna wtórność kompozycji. Zarówno Jessica, jako i Hugo chwalą się tym, że są pod mocnymi wpływami muzyki takich zespołów jak Nightwish, Within Temptation, The Gathering. Ja bym dodał do tego widoczne wpływy Lacuna Coil czy Evanescence. Tym sposobem dostajemy gotowy przepis na muzykę nieco wtórną. Wysoki, operowy, kobiecy głos, chórki wspomagające wokalistkę, przeciągła gitarowa solówka, kilka akordów syntezatora, akcenty smyczkowe i fortepianowe. Dodajemy kilka ciężkich gitarowych riffów oraz kilka wstawek perkusyjnych (nie podano nazwiska żadnego perkusisty, więc domniemywać można, że to syntezatorowe dźwięki). Mieszając to wszystko razem otrzymujemy coś na kształt progresywnego metalu. Utwory są i owszem wielowątkowe i ze zmienną dynamiką, ale czy to jest pewna recepta na sukces. Z jednej strony Factory Of Dreams pretendują do miana gotyk metalu, gdzieniegdzie poprzez wydłużone partie gitar czy syntezatorowe pasaże, wchodząc w progresywny metal. Z drugiej strony słychać, że zespół dopiero poszukuje swej muzycznej tożsamości. Jednym słowem nic specjalnie odkrywczego, nic nowego, nic oryginalnego.

Na domiar złego zniechęca też oprawa graficzna płyty. Pomysły z wewnątrz wkładki, może i są ciekawe, ale uwypuklenie niezbyt urodziwej wokalistki w sześciu miejscach w tym na okładce płyty, zupełnie nie skłania do zachwytów nad tym dziełem. Dużo lepszym zabiegiem byłoby umieszczenie na okładce futurystycznych grafik, które stanowią tło do drugiego utworu, czyli: 'The Weight Of The World' (nomen omen to tytuł znanego utworu Evanescence), gdzie widać osadzone na skałach futurystyczne elementy konstrukcji, czy fragmenty fabryk. Teksty wydrukowane miniaturową białą czcionką, są trudno czytelne. W czasach, gdy wokół powstają misterne dzieła sztuki, gdy artyści tworzą najbardziej oryginalne projekty, tak, aby się wyróżnić i wybić - to dzieło jest po prostu słabe.

Na szczęście jednak są miejsca na tej płycie, gdzie znaleźć można coś ciekawego. Takie małe samorodki, które mogą się przerodzić w wartościowe diamenty przy odpowiedniej pielęgnacji. Na szczególną uwagę zwracają zwłaszcza utwory 'Inner Station' i 'Sonic Sensations', a także 'Slow Motion World', które muzycznie zbliżają się do delikatnego 'New Age'. Dźwięki i wokal są tu naprawdę ciekawie zaaranżowane. Kierują myśli słuchacza w stronę świata fantasy. Spokojne, nastrojowe, liryczne, przemyślane. Być może siła tej muzyki drzemie właśnie w tych spokojniejszych kompozycjach, a nie w quasi-progresywnym metalu, który jest tu mocno przereklamowany. Dodatkowo te 'lżejsze' utwory brzmią nieco lepiej, słychać w nich powiew 'świeżego powietrza' uczestniczących w projekcie gości. Czuć ducha demokracji i pluralizmu, a nie tylko dyktaturę jednostki. Większość płyty to jednak silne i ciężkie motywy, które jednoznacznie 'szufladkują' ten zespół w rejonach gotyku i prog-metalu. A szkoda, bo to wszystko już w zasadzie było.

Być może płyta ta znajdzie swoich wielbicieli, którzy podążając za kolejnymi wcieleniami i klonami Within Temptation (np. nawiązanie do utworu 'Utopia'), czy Nightwish, odnajdą w niej pokłady, z których warto czerpać inspiracje.

Gościnnie, wokalnie udzielali się na tej płycie:
Gaby Koss
Antonella
Zara
Cheryl Childs
Hugo Flores

Gościnnie, muzycznie zawitali:
David Ragsdale - wiolonczela
Tadashi Goto - keyboards
Shawn Gordon - keyboards
Chris Brown - gitara

Moja ocena: słabe 3/5

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

piątek, 11 grudnia 2009

Koncert MILLENIUM - Kraków


11 grudnia 2009 w krakowskim Klubie Tęcza o godzinie 20.00 odbył się drugi koncert zespołu MILLENIUM. Cały show trwał 2 godziny i 45 minut i był rejestrowany przez profesjonalną ekipę na kilku niezależnych kamerach. Całość nagrywana była w celu wydania płyty DVD, którego premiera zapowiedziania jest na początek roku 2010. Zestaw utworów był bardzo zbliżony do październikowego występu Millenium, o którym możecie przeczytać w naszej poprzedniej relacji.
Elementem niewątpliwie wyróżniającym ten show był zestaw akustyczny oraz świetny solowy występ Krzysztofa Wyrwy (basisty zespołu) na specyficznym instrumencie zwanym Warr Guitar.

Zapraszam na fotorelację z tego wydarzenia.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Fotorelacja ukazała się na ProgRock

Rychu

piątek, 4 grudnia 2009

Mini wywiad z Ryszardem Kramarskim MILLENIUM


11 grudnia 2009 MILLENIUM zagra kolejny koncert w krakowskim Klubie Tęcza. Tym razem występ będzie nagrywany i wydany na płycie DVD. O kilka słów przed koncertem poprosiliśmy lidera MILLENIUM - Ryszarda Kramarskiego, z którym rozmawiał Ryszard Lis.

1. Jakie zmiany wprowadzicie w stosunku do koncertu zagranego 30.10.2009? Jakich niespodzianek możemy się spodziewać na tym koncercie?
Ryszard Kramarski: Po przeanalizowaniu track listy z ostatniego koncertu zmieniłem kolejność utworów, doszedł akustyczny set oraz jeszcze jeden utwór z płyty „EXIST”. W ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z żeńskiego wokalu w chórkach. Chcemy żeby to był występ tylko zespołu. Miały być wizualizacje, ale okazało się, że będą bardzo przeszkadzały w rejestracji na kamerach. Wykorzystamy je przy innym koncercie. Planuje w marcu uczcić 10 lecie wydania płyty „VOCANDA” i zagrać cały koncert z tej płyty. Czyli wtedy będzie też żeński chórek i saksofon.

2. Czy planujecie wyruszyć w Polskę z materiałem granym w Krakowie? Doszły nas informacje o koncercie w Poznaniu?
RK
: W marcu gramy koncert w Poznaniu. Pojedziemy wszędzie tam gdzie nas chcą zobaczyć. Dostaliśmy już propozycje na koncerty w Niemczech, trwają negocjacje.

3. Czy było duże zainteresowanie drugim koncertem MILLENIUM w Krakowie?

RK: Tak bardzo duże! Byłem zaskoczony i nawet bałem się, że będzie pusta sala, a tu bilety sprzedały się w 7 dni i do tej pory są zamówienia.

4.Czy tym razem Łukasz zastosuje więcej/inne rekwizyty do wyrażenia emocji w swoich utworach?
RK: Tu zdecyduje Łukasz!?

5. Na kiedy zaplanowane jest wydanie DVD z koncertu z dnia 11.12.2009? Czy oprócz materiału wideo planujesz umieścić tam jakieś bonusy, materiały niepublikowane, zdjęcia, komentarze, wywiady?

RK: Pierwszy kwartał 2010. Będzie materiał bonusowy, myślę dopiero nad tym.

6. Kto będzie kolejnym wykonawcą na Krakowskich Wieczorach Art Rockowych w Klubie Tęcza i kiedy?
RK: Już wkrótce się dowiem, trwają rozmowy z CRYSTAL LAKE, RETROSPECTIVE i OPENSPACE.

Wywiad ukazał się na ProgRock

Rychu

środa, 2 grudnia 2009

PARADISE LOST

2 grudnia Anno Domini 2009 o godzinie 20.00 Krakowski Klub Studio nawiedziło „zło” w czystej postaci. Oprócz Cielesnych „żądzy” (Carnal), zobaczyliśmy i usłyszeliśmy Upadłego Anioła (Samael) oraz byliśmy w samym środku Raju Utraconego (nazwa Paradise Lost pochodzi od poematu Johna Miltona napisanego w 1667 roku). Tak więc naprawdę byliśmy na dnie Piekła. Potężna dawka muzyki zniewoliła umysły, emocje, ciała i dusze. Była nawet jedna ofiara tego zniewolenia, nie wiadomo jednak czy poległa za sprawą potężnego nagłośnienia, piwa czy szaleńczego pogo. Karetka zabrała ją zaraz po zakończeniu programu Paradise Lost. Sam Klub nie był szczególnie mocno wypełniony. Bilety można było jeszcze kupić przed wejściem. Tłum nie zapełnił szczelnie płyty Klubu Studio, dzięki czemu można było swobodnie oddychać. Przezorniejsi usadowili się na galerii i balkonach (podobno tam lepiej było słychać niż na dole). Generalnie zarówno Warszawa jak i Kraków miały szczęście, że koncerty doszły do skutku, ponieważ odwołano 6 następnych występów, ze względu (jak podano w oficjalnym oświadczeniu) na rodzinną sytuację gitarzysty Paradise Lost - Grega Mackintosha.

CARNAL – zaczęli o 20.00 i grali 30 min

Image
Jak to bywa z suportami poziom głośności był odpowiednio zaniżony, a jakość wysyłanych w eter dźwięków niespecjalna. Nie mam nic przeciwko muzyce, którą zaprezentowali, ale sami zdawali sobie sprawę, że pewnych barier nie przeskoczą. Zresztą pod koniec ostrzegali publiczność przed zbliżającą się nawałnicą dźwięku w wykonaniu Samaela i Paradise Lost. Carnal ma już na swym koncie sporo dokonań muzycznych i doświadczenia suportowe z takimi zespołami jak In Flames, Life Of Agony, Napalm Death, Testament, a więc obracają się w iście gwiazdorskim towarzystwie. Od 1999 roku aktywnie uczestniczą na scenie metalowej. Ich muzyka to brak kompromisów. Ostro, szorstko i żywiołowo. Nie mniej jednak warto było by ich posłuchać przy pełnych możliwościach sprzętowych. Podczas koncertu promowali swoją nową płytę „Re-Creation”, z której zagrali kilka utworów. Usłyszeliśmy także cover Sister of Mercy. Gdyby nie zapowiedź, to pewnie bym nigdy nie skojarzył, że chodziło o „More”. Ciężki i szybki utwór i jedynie refreny przypominały o oryginale. Być może też nagłośnienie spowodowało dość dalekie odejście od pierwowzoru, jakie znamy z dokonań grupy Andrew Eldritcha.

Skład zespołu:
Robert Gajewski – vocals
Krzysztof Gorczewski – guitar
Kuba Leszko – guitar
Marek Gajewski – bass
Michal Wisniewski – drums


SAMAEL – zaczęli o 20.50 i grali 45 min

Image
W moim odczuciu Samael wykonał najlepszą robotę na tym koncercie. Nie ujmując nic Paradise Lost, którzy mieli podkręcone volume do samego końca (i być może to był błąd, bo zniknęła pewna selektywność, a był potworny huk). Gdyby tak zmienić układ sił i to właśnie wysłannicy Upadłego Anioła mieli by ostatni występ i odpowiednio ustawioną głośność nie byłoby dyskusji, kto odstawił najlepszy show. Nie wiem, co spowodowało takie odczucia, bowiem ani jednego ani drugiego zespołu nie miałem okazji widzieć i słyszeć wcześniej, a ich dokonania do dnia koncertu były mi obce (Skłamałem! Słuchałem ostatniej płyty Paradajsów, żeby dowiedzieć się, z kim i z czym będę miał do czynienia), a mimo wszystko to właśnie Samael ujął mnie swoim graniem. Szwajcarzy, zagrali ekspresyjnie, żywiołowo i utrzymywali rewelacyjny kontakt z publicznością. Skandowanie SA!-MA!-EL! Po każdym utworze było ewidentnym dowodem na zadowolenie publiczności z tego krótkiego (wszak to tylko 45 minut) pokazu. Ewidentny wyraz uwielbienia, jaki zebrani fani oddawali zespołowi (nie było tego na Paradise Lost) oraz podziękowanie za świetny występ, ale mimo nawoływań, na bis niestety nie wyszli.

Michael "Vorph" Locher ubrany w szerokie spodnie, czarny podkoszulek, ze związanymi z tyłu włosami, w promieniach krzyżujących się świateł wyglądał jak mistyczny kapłan modlący się o przybycie Samaela. Basista Christophe "Mas" Mermod przyciągał uwagę swoim energicznym zachowaniem i przyklejonym do twarzy uśmiechem. Jego marszowo-defiladowy szaleńczy krok, wywijanie gitarą basową oraz rozwiewane przez wentylator włosy przykuwały wzrok. Cały czas w akcji, cały czas na pełnych obrotach. 200% zaangażowania. Zresztą cała ekipa Samaela była bardzo ruchliwa. Nie znając wcześniejszych dokonań zespołu, byłem nieźle zaskoczony elektroniczną perkusją i pół perkusistą – pół klawiszowcem- Alexandrem "Xy" Locher’em. Rewelacyjnie zabrzmiały kawałki, w których miał okazję popisać się potężnymi uderzeniami w stojące po jego prawej stronie bębny i talerze. Eksplozja dźwięku była niczym wybuch armatniego pocisku. Śpiew "Vorph’a", a właściwie gardłowe, niskie deklamacje miały w sobie coś magicznego i magnetyzującego. W pamięci utkwił mi utwór „Rain” z płyty „Passage”. Genialny utwór z mrocznym klimatem. Mówiony growling Lochera jest tu naprawdę powalający. Występ uzupełniały światła, a także pokazywany na ekranie płonący pentagram, okładki płyt „Above”, „Solar Soul”, logo Samael, czy też piramida z okiem opatrzności.

Samael zaprezentował jeden utwór z nowej płyty „Above”, było to „Black Hole”. Niestety nie podam całej setlisty, ponieważ twórczość tego zespołu nie jest mi w pełni znana. Z tego, co zapamiętałem z koncertu i zapowiedzi Lochera, było jeszcze: ”Solar Soul”, „Western Ground”, „Ceremony Of Opposites”, „Into The Pentagram”, właśnie z płonącym pentagramem w tle. Postaram się poprawić ten haniebny błąd następnym razem, bowiem właśnie Samael został moim oficjalnym faworytem po tym koncercie.

Skład zespołu:
Michael "Vorph" Locher – wokal, gitara elektryczna
Alexandre "Xy" Locher – perkusja, instrumenty klawiszowe (syntezatory)
Makro – gitara elektryczna
Christophe "Mas" Mermod – gitara basowa


PARADISE LOST –zaczęli o 22.00 i grali 1h 30min

Image
Zanim się pojawili, kazali długo na siebie czekać. W końcu, weszli zagrali i zeszli. Zestaw podstawowy trwał równą godzinę, do tego po dłuższym oczekiwaniu zagrali trzy bisy, chociaż Nick Holmes zapowiedział, że będą tylko dwa. Trochę to mało jak na koncert gwiazdy tego formatu. Nawet skandowanie hey, hey, hey i machanie ręką przez wokalistę było takie, lekko niemrawe. Było skandowanie nazwy zespołu, było sporo ruchu na parkiecie, ale wg mnie nie tak żywiołowego i spontanicznego jak na Samaelu. Dość jednak marudzenia, bo wyjdzie, że koncert był kiepski, a to prawdą nie jest!

Wystrój sceny był niemal surowy. Po pokazach wideo, które zaserwował Samael zrobiło się niemal ascetycznie. Za perkusją rozwieszona została okładka najnowszej płyty „Faith Divides Us Death Unites Us”. W zasadzie oprócz logo PL po obu stronach to był jedyny element dekoracyjny podczas tego koncertu. I dobrze, bo najważniejsza była w Klubie Studio muzyka, a nie jakieś tam światełka, świecidełka i bombki.

Zaczęli od ”The Rise Of, Denial”, które wgniotło nas w ziemię, potem „Pity The Sadness”. Przy „Erased” zrobiło się trochę bardziej melodyjnie. Kilka fortepianowych dźwięków i klimat zupełnie się zmienił. Co nie znaczy, że było bardziej „miękko” lub lżej, albo ciszej. Utwór ciekawie uzupełnieniany kobiecymi wokalami. Być może dla ekstremalnych fanatyków to nie jest najbardziej sztandarowy kawałek, ale ja byłem pod wrażeniem. Drugim takim utworem było „The Enemy”, w którym drugi wokal (też kobiecy i też puszczany z taśmy) robił niesamowite wrażenie. Włosy stawały dęba! W tym utworze, pod koniec pojawia się jeszcze męski chór, który dodaje mrocznego efektu. Robi się wręcz gotycko. „Enchantment”, „Frailty”, „One Second”, „No Celebration” oraz „Faith Divides Us Death Unites Us” też dodałbym do zestawu, moich faworytów z tego koncertu. Zapewne, dlatego, że były lekko wolniejsze i mniej ekstremalne niż pozostałe. „One second” to nawet trochę progresywnie wyszedł. Do zdecydowanie bardziej energetycznych kawałków, które nie tylko mnie poruszyły należały: „Requiem” i „The Last Time”. Nie zapomniałem oczywiście o „As I Die”, które porwało ludzi w wielki wir przed sceną. Chyba każdy poczuł wtedy chęć poruszania przynajmniej głową! W sumie z nowej płyty zagrali tylko cztery utwory, tak, więc nie za wiele jak na trasę promującą nową płytę.

Perkusista Adrian Erlandsson ukryty był niemal cały czas w kompletnej ciemności, basista Edmondson pozwalał sobie na delikatne uśmiechy widząc żywiołową reakcję publiczności, wokalista Nick Holmes trochę jak na mój gust zgrywał się na gwiazdora, ograniczając ekspresję swych zapowiedzi praktycznie tylko do podawania nazw kolejnych utworów. Znikał też często i na długo za kulisami. Natomiast gitarzysta Milly Evans był zupełnie wyobcowany. Być może konieczność zastąpienia Gregor’a, była dla niego sporym stresem. Doczytałem też na www.paradiselost.pl, że nie mógł sobie poradzić z niektórymi partiami gitarowymi Macintosha. „(…) zespół zrezygnował z takich pozycji jak „Embers Fire” i „Eternal”, a w zamian za „Forever Failure” i „As Horizons End” prezentuje „No Celebration” i „The Last Time”. Jak twierdzi Nick Holmes sytuacja wynika z tego, iż zastępujący Grega techniczny grupy Milly Evans nie jest w stanie wiernie odtworzyć partii Mackintosha w poszczególnych kompozycjach”. A więc stres tym bardziej zrozumiały. Według mnie i tak sobie nieźle poradził. Najbardziej przeżywał grę gitarzysta Aaron Aedy stojący po prawej stronie sceny. Widać było, że facet włożył dużo serca i emocji w ten występ.

Podsumowując: przeleciał mnie podczas tego koncertu „odrzutowy walec”, a w zasadzie dwa walce! Jeszcze przez dwa dni szumiało mi w uszach. Piekło wciągnęło mnie na swoje dno. Carnal specjalnie mnie nie zachwycił, ale być może to efekt kiepskiego nagłośnienia. Samael wprost zaczarował, a Paradise Lost lekko rozczarował, być może dlatego, że spodziewałem się więcej kawałków z nowej płyty. Było kilka świetnych momentów. Generalnie jednak czuło się pewien dystans między zespołem a publiką. Słuchając ostatniej płyty wyobrażałem sobie trochę inaczej cały koncert. Pewnie jestem wyjątkiem, który nie potwierdza generalnej reguły. Jeśli tylko innym się podobało, byli zachwyceni i zafascynowani to znaczy, że Paradise Lost wykonał niezły kawał dobrej muzycznej i scenicznej roboty. A o to w sumie chodziło!

Skład zespołu:
Nick Holmes - wokal, gitara
Milly Evans (techniczny zespołu) w zastępstwie Gregora Mackintosha - gitara prowadząca
Aaron Aedy - gitara rytmiczna
Steve Edmondson - gitara basowa
Adrian Erlandsson - perkusja

Setlista:
The Rise Of Denial
Pity The Sadness
Erased
I Remain
The Enemy
First Light
Enchantment
Frailty
One Second
No Celebration
As I Die
Requiem

Bisy:
Faith Divides Us Death Unites Us
The Last Time
Say Just Words

Relacja ukazała się na ProgRock

Rychu

poniedziałek, 30 listopada 2009

Recenzja płyty NIGHTWISH


Muzycznie:

Wydany 31 marca 2009 zestaw CD+DVD, uzupełnia dyskografię zespołu Nightwish o kolejny dokument z trasy koncertowej. Tym razem jest to jednak bardziej zestaw do słuchania niż do oglądania. Poprzednio na "The End Of The Era" mogliśmy zobaczyć ostatnią trasę koncertową z Tarją Turunen. Zamieszczony w tym wydaniu krótki film dokumentalny opowiada o pierwszym światowym tournee "Dark Passion Play World Tour 2007-2008", z nową wokalistką - Anette Olzon. Trasa rozpoczęta 6 października 2007 roku w Izraelu, została oficjalnie zakończona 5 września 2009. Na płycie znalazło się 5 utworów koncertowych. Zarejestrowano je w Hong Kongu, Szwajcarii, Niemczech, Finlandii, Austrii i Wielkiej Brytanii. Dodatkowo na CD trafiły 3 dodatkowe utwory studyjne (wcześniej niepublikowane), w tym demo utworu "Cadence Of Her Last Breath ".

Bardzo dobra jakość dźwięku. Niemal nie do wyłapania jest to, że utwory są nagrane w różnych miejscach.

W ramach tej trasy koncertowej Nightwish odwiedzili również Kraków, gdzie zagrali rewelacyjny, spontaniczny koncert, na którym znalazło się (oprócz zestawu podstawowego promującego najnowszą płytę), kilka starszych utworów. Wydana płyta dokumentująca "Dark Passion Play Tour" doskonale trafia zwłaszcza do tych, którzy byli na koncercie. Tym, którzy nie byli, pokazuje w jakim kierunku zmierza aktualnie Nightwish. Poniżej set lista z koncertu, jako przypomnienie i porównanie do utworów zebranych na CD.

Hala Wisły, Kraków, 19.02.2008
01-Intro
02-Bye Bye Beautiful
03-Cadence Of Her Last Breath
04-Dark Chest Of Wonders
05-Ever Dream
06-Whoever Brings The Night
07-Amaranth
08-The Islander
09-The Poet And The Pendulum
10-Dead To The World
11-Sahara
12-Nemo
13-Seven Days To The Wolves
14-Wishmaster
15-Wish I Had An Angel
16-Outro

Wizualnie:

Nagranie video zatytułowane: "Back In The Day... Is Now" dokumentuje część trasy, podczas której Anette Olzen występuje z zespołem po raz pierwszy. Wspólnie zagrali w ponad 40 krajach na wszystkich kontynentach. Całość nagranej dokumentacji komentuje Tuomas Holopainen. Relacja nakręcona jest z amatorskiej kamery, uzupełniona krótkimi nagraniami z koncertów (niestety kilka utworów nagranych jest w słabej jakości) i zza kulis sceny. Dokument przeplatany jest kilkoma zabawnymi scenkami z autobusu, podczas, których zespół gra w UNO, a przegrany danej rozgrywki (najczęściej basista) musi opróżniać karne kolejki Jagermeistera. Podczas trasy Anette uhonorowana zostaje przez zespół tortem z okazji setnego koncertu, a Tuomas snuje rozważania na temat dobrych i złych stron sławy, zachowania fanów, możliwości zwiedzenie nowych miejsc na całym świecie, ale też udrękach życia na walizkach. Widzimy też kryzys wokalistki związany z ciężarem objęcia nowej roli i schedzie po Tarji Turunan oraz niezbyt miłym przyjęciem ze strony publiczności. Zespół pokazywany jest głównie w trasie... i w zasadzie " od tyłu" . W sumie cały zapis nie jest niczym rewelacyjnym. Nie ma tu żadnej oryginalności i innowacyjności. Relacja w sam raz dla ekstremalnych fanatyków uwielbiających Nightwish. Dla zwykłego zjadacza chleba, dodatek jest zbędny.

Wydawnictwo prezentowałoby się dużo lepiej gdyby oprócz 3 teledysków nagrano, chociaż część tej trasy koncertowej z dobrym dźwiękiem i z lepszą jakością obrazu. Pozostaje, więc pewien niedosyt związany z takim, a nie innym zestawieniem materiałów video.

Box wydany w dwóch alternatywnych wersjach: klasyczne pudełko CD oraz pudełko formatu DVD.

Lista utworów CD:
01. Bye Bye Beautiful (live) (4:33)
02. Whoever Brings The Night (live) (4:24)
03. Amaranth (live) (4:17)
04. The Poet And The Pendulum (live) (13:59)
05. Sahara (live) (6:09)
06. The Islander (live) (5:25)
07. Last Of The Wilds (live) (6:31)
08. 7 Days To The Wolves (live) (7:11)
09. Escapist (4:56)
10. While Your Lips Are Still Red (4:19)
11. Cadence Of Her Last Breath (Demo) (4:13)

Czas całkowity: 65:57

DVD:
01. Dokumentacja Dark Passion Play World Tour
02. Bye Bye Beautiful (video promocyjne)
03. Amaranth (video promocyjne)
04. Islander (video promocyjne)

Czas całkowity: 49:52
Muzycy biorący udział w nagraniu:
- Anette Olzon Blyckert (vocals)
- Erno ''Emppu'' Vuorinen (guitar)
- Tuomas Holopainen (keyboards)
- Marco Hietala (bass, backing vocals)
- Jukka Julius Nevalainen (drums)

Ogólna ocena: 3 (skala 1-5)

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu

piątek, 27 listopada 2009

RAMMSTEIN, Spodek, Katowice 27.11.2009


Support


ImageGodzina 20.00. Na scenę Spodka weszli Combichrist. 30 minut niezłego czadu. Gdyby nie pewne podobieństwa do Marilyna Mansona (z wyglądu), do Rammstein (sposób zachowania na scenie), do Roba Zombiego, The Prodigy czy Pain (muzyka), do Slipknot (pomysł na zmultiplikowane zestawy perkusyjne z cyrkowymi popisami perkusistów, czyli włażeniem na perkusję), można by rzec, że to kapela zjawiskowa.

Grali dość dziwną i agresywną mieszankę muzyki elektronicznej oraz techno połączonej z ciężkim, agresywnym wokalem. Potężny rytm i beat uzupełniały całość i w zasadzie grały tu pierwsze skrzypce. Dwa z trzech miejsc na scenie zostały obstawione właśnie przez perkusistów. Centralnie usytuowany był klawiszowiec z palmą dredów upiętych na czubku głowy, natomiast przód sceny okupował wokalista o wyglądzie Adolfa-zombie. Zresztą w Internecie figurują też, jako Zombichrist. Trudno było wyczuć, kto jest liderem w tym zespole. Ja bym obstawiał, że koleś po lewej stronie sceny - perkusista.Sprawiał niesamowite wrażenie. Zwłaszcza specyficznym sposobem grania. Wglądał jak szaleniec histerycznie ruszający głową i walący w ściany pokoju dla wariatów. Wymalowany był jak Joker z Batmana a jego ruchy przypominały styl gry Heath’a Ledger’a z filmu „Mroczny Rycerz”. Co chwilę opierał prawą pałeczkę na membranie kotła, po czym po krótkiej przerwie kontynuował szaleńczą kanonadę. Ze stojącej po jego prawej stronie perkusji wzbijały się fontanny wody (albo jakiegoś proszku, ciężko było ocenić z końca sali), poruszanej energicznymi i potężnymi uderzeniami. Podczas całego spektaklu w powietrze wyleciało chyba z trzydzieści pałeczek, bowiem żadnej z nich nie łapał, tylko wyciągał kolejne nowe zza perkusji. Spontaniczne zachowanie powodowało, że techniczni mieli pełne ręce roboty i co chwilę musieli ustawiać spadające z podestu bębny. Naprawdę przykuwał uwagę, a jego charyzmatyczny sposób gry zostaje na długo w pamięci.

Wprawdzie odstawili trochę lizusostwa zapowiadając kilkakrotnie pokaz gwiazdy wieczoru, czyli Rammstein, ale zaprezentowali niezłą dawkę zniewalającej umysł muzyki. Grali w skąpym ascetycznym świetle urozmaicanym jedynie stroboskopowymi błyskami, co dodawało mrocznego efektu całemu przedstawieniu.

Na koniec lewy perkusista przywalił swoim bębnem w zestaw prawego perkusisty a klawiszowiec (ten z palmą dredów) przyłożył mu jeszcze swoim keyboardem. Chyba nie lubią prawego perkusisty. Muzyka była niezła i poruszająca. Z pewnością poruszyła powietrzem w Spodku i jeszcze nie pełnym kompletem publiczności, zbierającym się powoli na płycie.
Podobał mi się ten występ. Postaram się nabyć ich płytę i posłuchać jak brzmią ich studyjne wyczyny. No, bo w końcu od tego jest suport, żeby rozgrzewać i inspirować. Czasami wpada w umysł i żyje w świadomości zbiorowej by stać się gwiazdą na miarę Rammstein. O ile dobrze pamiętam, pierwszy występ Rammstein w Polsce, odbył się właśnie w Spodku, tuż przed Chumbawamba w roku bodajże 1997 na Odjazdach. Nie byli wprawdzie suportem, ale też nie gwiazdą obecnej skali. Tak, więc szczerze życzę kolesiom z norweskiej grupy Combichrist równie ekscytującej kariery.

RAMMSTEIN

ImageTo jest relacja widza. Widza, który chyba jeszcze nigdy nie bawił się tak dobrze na żadnym z koncertów. Nie ma tym razem zdjęć, bo te, które próbowałem zrobić komórką, nie nadają się absolutnie do pokazania. Z jednej strony to dobrze, bo chyba bym nie utrzymał aparatu w rękach podczas tej szalonej zabawy. Z drugiej strony żałuję okropnie, że go nie miałem, bowiem to, co działo się na scenie aż prosiło się uwiecznianie sekunda po sekundzie.

Biletów na koncert nie można było dostać już niemal od pół roku. Tak, więc szczęśliwcy, którzy dostali się na koncert promujący wydanie najnowszej płyty „Liebe Ist Für Alle Da” należeli do grona, które mógł się oddać w pełni niemieckiej muzyce industrialnej. Tym razem obyło się bez kłopotów z transportem i cała ekipa dotarła na czas, tak, więc zapowiadał się niezły show.

Punktualnie o 21:00 zgasły światła. Spowici ciemnością czekaliśmy na to, co się wydarzy. Po chwili na scenę wdarło się ostre białe światło. Najpierw z lewej, potem z prawej strony. Oczom naszym ukazali się obaj gitarzyści, którzy za pomocą kilofów rozwalili ściany, stając w promieniach potężnych reflektorów przebijających się przez wyrąbane wyłomy. Zaraz potem na środku sceny pojawił się płomień palnika za pomocą, którego Till Lindemann otwarł sobie wejście na scenę. Wyszedł wystrojony w czerwone pióra i przyodziany w czerwonym fartuch oraz z siatką na włosach. W ustach miał zamontowane światło, które uzupełniało jego demoniczny wygląd. Jako pierwszy zagrali utwór „Rammiled”, podczas, którego publiczność skandowała: RAMM-STEIN! Sceneria była iście piekielna. Przypominała opuszczoną piwnicę, na ścianach, widoczne były czerwone rysy, niczym krwawe ślady zostawione po czyichś paznokciach. Rury kanalizacyjne, czerwone krzyże i potężne wentylatory dopełniały ponurego efektu miejsca, w którym wydarzy się coś niezwykłego. Albo miejsca, w którym wydarzyło się coś okropnego. Czegoś, co przyprawia normalnych ludzi o dreszcze. Efekt dodatkowo spotęgował utwór „Wienner Blut”, podczas którego z sufitu na linkach zjechały lalki, świecące oczami za pomocą zielonych laserów. Znaleźliśmy się wszyscy w ciemnej piwnicy, którą przeszywały zbłąkane oczy, wystraszonych i poszukujących wyjścia lalek. Lalek, które w ostatnich taktach utworu zaczęły wybuchać jedna po drugiej, spadając zapalone na deski sceny.

Przy klasycznych utworach z poprzednich albumów sceneria zmieniła się na metalowo-industrialną. Pokazały się wielkie srebrne krzyże z logo Rammstein, metalowe konstrukcje podświetlane były ze wszystkich stron przez podwieszone nad sceną światła. Słupy ognia i dymów wybuchające co chwilę przypominały futurystyczną fabrykę.

Koncerty Rammstein to niesamowite pokazy pirotechniczne, gra świateł, ogłuszające wybuchy, klimatyczna sceneria, zaskakujące rekwizyty, nowoczesna technologia, nieoczekiwane scenariusze i dynamiczna - poruszająca publiczność - muzyka. Tak było i tym razem. W 2005 roku podczas koncertu promującego płytę „Reise, Reise”, Spodek nie był tak nabity jak w ten piątkowy wieczór. Podczas bisów stali już wszyscy, nawet Ci, którzy mieli miejsca siedzące. Nawet oni dali się porwać muzyce i ponieść emocjom. Kiedy Till Lindemann pod koniec koncertu powiedział po polsku: „podnieście ręce do góry”, cały Spodek zawrzał. Tysiące rąk poszybowało w górę. Staliśmy z tyłu płyty, tuż przed konsolą, a ścisk był tu taki, jaki zazwyczaj jest tylko przy barierkach. Każdy szybszy numer niemieckiej kapeli powodował, że CAŁA płyta rytmicznie skakała. Czuć było autentycznie drżenie podłogi. Czuć było też potworne gorąco, puszczano snopy ognia ze sceny. Czuć było tysiące spoconych ciał pulsujących w rytm muzyki. Przy kawałku „Pussy” zgęszczenie substancji zapachowych było już tak wielkie, że śmierdziało jak w klasycznym westernowym burdelu! Właściwie nie sposób było stać i nic nie robić. Otaczał nas tłum rytmicznie podskakujący i przesuwając się to w tył, to w przód. Totalny odlot, abstrakcyjny szał, hiper-ekspresja. Półtorej godziny koncertu minęło jak z bicza strzelił, a wrażenie było takie, jakby grali ponad trzy godziny. Słowo daję, że jeszcze nigdy nie wybawiłem się tak dobrze na koncercie. Zupełny amok i oddanie się muzyce. Ciałem, duszą i umysłem.

W zestawie muzycznym pojawiła się niemal cała płyta w skrócie nazywana „LIFAD”. Zabrakło tylko utworów „Mehr” i „Roter Sand”. Z poprzedniego albumu „Rosenrot” zaprezentowali „Benzin”. „Keine Lust” to oczywiście dynamiczny utwór z płyty „Reise, Reise”. Usłyszeliśmy też cztery numery z albumu „Mutter” oraz nieśmiertelne klasyki z „Sehnsucht”, czyli porywające do szaleńczego pogo „Du Hast” czy wieńczącego koncert „Engel”. Było głośno! Naprawdę było głośno! Powietrze drżało poruszane sekcją rytmiczna i potężnymi wybuchami. Gitary piłowały umysł bez litości, a wstawki klawiszowe uzupełniały muzyczne tło tej niemieckiej spartakiady.

Sporym zaskoczeniem dla muzyków, (chociaż tego nie pokazali, utrzymując na twarzach sceniczne, ponure wyrazy twarzy) musiała być demonstracja białych kartek podniesionych do góry podczas tytułowego utworu z najnowszej płyty. Większość zebranych trzymała nad głowami wydrukowane serce z tytułem „Liebe Ist Für Alle Da” oraz Polska. Czyżbyśmy pozazdrościli fanom U2 ich biało-czerwonej flagi?

Plejadę fantasmagorycznej scenografii uzupełniały: armata imitująca wiadomo co, z której miała się wydobywać piana wypryskiwana na publiczność (niestety zepsuła się, co przyprawiło Tilla o jedyny na tym koncercie uśmiech, bowiem jeździł okrakiem na różowej armacie, która nie działała), podpalenie fana, który wtargnął na scenę podczas utworu „Benzin” (oczywiście był to podstawiony członek ekipy), czy wysoki metalowy słup, z którego wokalista wylewał snop iskier na wsadzonego do metalowej wanny klawiszowca. Standardem były maski ziejące ogniem, czy kusza, która wystrzeliła petardy w dach spodka, a także wielkie tryskające ogniem skrzydła anioła podczas zagranego na koniec utworu „Engel”. Stałym elementem koncertu był oczywiście ponton pływający na rękach publiczności z Doktorem Christianem "Flakem" Lorenzem w środku czy ruchoma bieżnia, po której klawiszowiec biegał podczas grania na instrumentach.

Nie sposób wymienić wszystkich niuansów i detali, wszystkich efektów i dekoracji, każdego elementu tej misternej sztuki pirotechniczno-teatralno-muzycznej. Na takim koncercie trzeba po prostu być i zobaczyć oraz przeżyć to wszystko samemu! Tym, którym nie udało się dostać do Spodka polecam łódzką Arenę w marcu 2010. Tam, bowiem Niemcy zaanonsowali się na kolejny koncert w Polsce.

Na koniec dodam tylko, że nie było specjalnie szokujących pokazów ani gorszących scen (no oprócz różowej armaty, celownika z wibratorów i (s)eksplozji kolorowych karteczek, które zasypały płytę, podczas „Pussy”). Można było oczekiwać prowokacji i (s)ekscesów zwłaszcza po promocyjnym teledysku, specyficznej okładce płyty, czy zawartości niektórych utworów. Nasza cenzura jednak pozwoliła na to, czego panowie nie mogą zagrać i pokazać w swym rodzimym kraju. Viva Polonia! Podsumowując: to był świetny rammsteinowy pokaz, rzetelnie zagrana muzyka, genialna synchronizacja efektów i muzyki. Jednym słowem RAMMSTEIN RULEZ!
Danke schön!

Setlista:
01. Rammlied
02. B*******
03. Waidmanns Heil
04. Keine Lust
05. Feuer Frei!
06. Weisses Fleisch
07. Wiener Blut
08. Frühling In Paris
09. Ich Tu Dir Weh
10. Liebe Ist Für Alle Da
11. Links 2-3-4
12. Haifisch
13. Du Hast
14. Pussy

Bis I:
15. Benzin
16. Sonne
17. Ich Will

Bis II:
18. Engel

Relacja ukazała się na ProgRock

czwartek, 19 listopada 2009

Recenzja płyty SLAYER


SLAYER "World Painted Blood", 2009


Nowy album Slayera to kolejne arcydzieło thrashowego kwartetu z LA. Po udanym, ale nie powalającycm Christ Illusion, po niekoniecznie najwyższych lotach i nieco słabszych dziełach takich jak: Undisputed Attitude oraz Diaboulus in Musica wrócili z wyśmienitym albumem. Poprzednie nagrania były chyba zbyt eksperymentalne, żeby nie rzec dziwne. Na World Painted Blood widać wyraźnie, że zespół do tego, aby wydać świetny album nie potrzebuje super promocji, psychoterapeuty czy innych wspomagaczy duchowo-cielesnych. Slayer nie próbuje szukać radykalnych zmian stylistycznych, po to żeby znaleźć wiernych odbiorców. Komercja jest mu obca i zbędna. Balansowanie na krawędzi dobrego smaku i szokujących obrazów to od zawsze sztandarowy element ich twórczości. Czy to za sprawą okładek, tekstów, czy ekstremalnie szybkiej muzyki gitarowej, nie mówiąc już o genialnych wyczynach perkusyjnych Dave'a Lombardo. World Painted Blood rozgniata z siłą 40-tu Metallik, 15 Megadeth'ów i pięciu innych kapel thrashowych. Tu nawet cisza jest potężna i głośna.

Płytę otwiera utwór tytułowy. Zaczyna się niewinnie (lekko jak na Slayera, chociaż ten motyw jest nam już znany), po czym następuje przejście w szybki rytmiczny riff, który przewija się przez całe dzieło. Stopy Lombardo bombardują raz po razie. Natężenie dźwięku jest tu zabójcze. Pojawia się powtarzane jak mantra: World painted blood, No sanctuary, World painted blood, No sanctuary! Solówki gitarowe są tu naprawdę mistrzowskie i jednocześnie niemal piekielne. Tym razem to nie gitarowe wyścigi Hanemanna z Kingiem, ale skowyty, jęki, przestrzennie rozciągnięte dźwięki wibrujące w głowie słuchającego. Ciarki przechodzą po plecach. Takich dźwięków Slayer jeszcze nie tworzył. Po chwili pojawia się powolna deklamacja Toma: Like a disease spreading death, Erasing your existence, która wydaje się spowalniać nieco ten utwór, ale to tylko złudne wrażenie. W tle słychać gitary i przyspieszającą tempo perkusję. Głos Toma przechodzi w agresywny wrzask, powraca początkowy ciężki i szybki riff. Wyjęczane na koniec słowa, niczym w agonii:
Signs of disease, rivers red, blood in ice, plague
Signs of disease, rivers red, blood in ice, plague
Signs of disease, river, red, blood
Welcoming our death - kończą ten przerażający apokaliptyczny obraz zalanego krwią świata.

W dużej części płyty, to stary, dobry rasowy Slayer. Słychać echa płyt Reign Blood, South Of Heaven, czy Seasons In The Abyss. Sprawdzone i pewne wzorce udowadniają, że Slayer dalej jest w pełni sił do pokonania konkurencji oraz gotowy do nagrania kolejnych dobrych płyt. Gdzieś w prasie pojawiają się deklaracje Kinga, że jeszcze dwie płyty i koniec, czas przejść na emeryturę. Z jednej strony się z nimi zgadzam, z drugiej nie! Zgadzam się, że nie można grać takiej muzyki mając sześćdziesiąt parę lat, bo nie będzie to tak energiczne, agresywne i szokujące. Nie zgadzam się, bo kto wypełni pustkę i obejmie tron po Królu?

Wracając jednak do płyty. Poszczególne utwory przynoszą specyficzne smaczki , którymi można się delektować w nieskończoność.

Snuff, Unit 731, Public Display Of Dismemberment - to klasyczne krwiste siekanki, które stanowią rozpoznawalny modus operandi tego zespołu. Dwie ultra-szybkie stopy perkusisty, wyścigi gitar i szaleńczy śpiew Toma Araya. W Snuff warto posłuchać końcowego, powtarzającego się zwrotu Murder is my future, killing is my future , a potem samego is my future śpiewanego, szeptanego, mówionego i wywrzeszczanego przez Toma w różnych wariantach.

Beauty Through Order - przypomina składnią i melodią Seasons In The Abyss. Misternie budowany nastrój i żadnej litości. To właśnie czysty Slayer! Z kolei Hate Worldwide zaczyna się ciekawym riffem, kontynuowanym przez 3 minuty, przerwanym gdzieniegdzie jedynie solówkami.

Human Starin - lekkie zwolnienie, bez zmiany ciężaru gatunkowego. Dalej jest to 100%-towy slayerowy thrash. To zwolnienie potęguje tylko siłę wyrazu. W środku utworu pojawiają się przyprawiające o dreszcze deklamacje Toma na tle pojękującej gitary. Specyficzny, przerażający klimat niemal jak w Dead Skin Mask. Ekstaza.

Americon - to według mnie najciekawsze obok World Painted Blood muzyczne osiągnięcie Slayera na tej płycie. Nie ma, co opisywać, tego trzeba po prostu posłuchać!

Psychopaty Red - to najkrótsza kompozycja. Szybki, porywający i ogłuszający jak seryjny wystrzał z kałasznikowa. Godny polecenia jest zwłaszcza fragment z krótkimi wkomponowanymi w przerwy - dźwiękami basu. Dalszy ciąg to już klasyka, czyli galopady solówek w zabójczym tempie.

Dziesiąty kawałek kontynuuje delikatnie (Sic! Ależ słowo znalazłem!) stylistykę z poprzedniego albumu. Dokładnie mówiąc chodzi o podobny motyw gitarowy, który rozpoczyna utwór Jihad. Ciekawe rozwiązanie melodyczne nadaje specyficznego klimatu w tym utworze. Czytałem, że Tom Araya podobno śpiewa w Playing With Dolls, bowiem o tym utworze mówimy. Prasa pisze nawet o progresywnym wydźwięku tego utworu. Kto jednak spodziewa się śpiewu na miarę Bruce'a Dickinsona, czy Amy Lee niech odejdzie w pokoju i nie wraca więcej do tej płyty. Miejmy nadzieję, że Tom nie zacznie jednak brać lekcji śpiewu, a Jeff z Kerrym nie zaczną wywijać progresywnych rozciągniętych solówek. Wtedy dopiero potrzebna będzie wizyta u psychologa, psychiatry albo psychoanalityka, albo u wszystkich naraz.

Not Of This God to już finał i zakończenie na miarę możliwości Slayera. Jest szybko, intensywnie i jak przystało na Slayera obrazoburczo. Chociaż nie do końca. W końcu opisują świat, w którym żyjemy my wszyscy i sami tworzymy te wszystkie okropności. Czy to świat miłosiernego dla ludzi Boga? A może rządzi nim, kto inny? Może to jednak rzeczywiście świat Nie Tego Boga?

Polecam wyszukanie na youtube trailera promującego tę płytę. Obrazy i dźwięk mówią wszystko, czego można się po niej spodziewać.

Płyta być może nie jest jeszcze osiągnięciem na miarę South of Heaven. Nie ma specyficznej atmosfery jak Seasons In The Abyss. Nie mniej widać, że pracują ostro a praca ta przynosi rewelacyjne efekty. Są wierni wzorcom, jakie stworzyli w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątym i mimo, że rozwijają się muzycznie cały czas, to jednak nie szukają taniego poklasku mediów. Płyta wydana w czterech wersjach graficznych. Każda ma inną okładkę. Złożone w całość tworzą mapę świata. Jak sugeruje tytuł, mapę Świata pomalowanego krwią.

Moja ocena to 5/5, za świetny powrót, stylistycznie zamkniętą całość, nowe motywy muzyczne i utrzymanie wysokiego poziomu, tempa i standardowego zgorszenia, jakie sieją grafikami. 100% Slayera w Slayerze!

Lista utworów:
01. World Painted Blood
02. Unit 731
03. Snuff
04. Beauty Through Order
05. Hate Worldwide
06. Public Display Of Dismemberment
07. Human Starin
08. Americon
09. Psychopaty Red
10. Playing With Dolls
11. Not Of This God
Muzycy biorący udział w nagraniu:
Tom Araya (gitara basowa, śpiew)
Jeff Hanneman (gitara)
Kerry King (gitara)
Dave Lombardo (perkusja)

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu