piątek, 29 stycznia 2010

Animations "Reset Your Soul"


Niezwykle misterną pracę wykonali panowie z animations. Dotyczy to zarówno strony graficznej jak i muzycznej. To druga płyta zespołu. Widać w niej spory, rzec by można nawet, przełomowy krok naprzód. Płyta
"Reset Your Soul" to już nie tylko naśladownictwo Dream Theatre, które można usłyszeć na poprzednim krążku. Tu już widać, a właściwie słychać niepowtarzalną duszę oraz indywidualną iskrę, która została włożona w muzykę.

Jestem ostatnio bardzo pozytywnie zaskoczony bardzo wysokim poziomem graficznym, jaki prezentowany jest przy wydaniach polskich płyt. " Reset Your Soul" to kolejna taka właśnie płyta, która trafiła w moje ręce. Całość przemyślana pod względem artystycznym w każdym detalu. Spójny pomysł na szatę graficzną okładek i książeczki. Kontrastowa, czerwona płyta stanowi wzmocnienie czerwonych akcentów, jakie przewijają się przez wszystkie strony książeczki. Niby maźnięcie elektronicznym pędzlem, niby ślad po rozpędzonej kuli, przeszywający misternie narysowaną czaszkę z okładki czy demona, który między piórami skrywa rakietę, karabin oraz nóż. Przelatuje kolejno przez zdjęcie wykonawców tutaj utrzymane w czerwonej tonacji, by dojść do czaszki prezentowanej tym razem z profilu i ludzkiej ręki (kto wie czy jest ludzka?). Z jednej strony mocno ascetyczne wykonanie i oszczędność formy z drugiej strony zaskakująca dbałość o szczegóły. Pooglądajcie. Warto. Żyjemy w końcu w czasach, w których muzyka odrywa się od grafiki. Wirtualne pliki muzyczne, krążą po sieci nie niosąc tego, co dostajemy w genialnym zestawie animations.

Przejdźmy jednak do muzyki, bo to ona jest tu najważniejsza. "Reset Your Soul" to utwór szybki i dynamiczny, który rozwija się po lekkim intro kojarzącym się z nadciągającą letnią burzą. Wyobraźcie sobie ciszę przed burzą, a potem powolne nadchodzące grzmoty piorunów gdzieś tam daleko. Jeszcze jej nie widać a już słychać. I rzeczywiście w rozwinięciu dostajemy solidną kanonadę gitar wspieraną przez delikatne klawisze.

W "Demons Of War" nie zwalniają ani o krztynę. Gitarowe solo przeplatane dźwiękami klawiszy i ten galopujący rytm gitary prowadzącej. Nieco delikatniej robi się podczas pierwszej zwrotki, ale wciąż czuć tą elektryczność wokół. Iskrzy jak podczas potężnej nawałnicy. I ten fantastyczny przerywnik, gdzie melodię intonuje fortepian i mocny bas. Panowie ewidentnie zaczynają tu klasycznie jazzować. Fenomenalne połączenie metalu i jazzu.

"Inscrutable" zaczyna się mocnym basem i przechodzi w trochę wolniejszy klimatycznie kawałek. Chociaż z tą wolnością bym nie przesadzał, bowiem bas z perkusją nadają jednak w tle dość szybkie tempo.

"The Manhattan Project" zaczyna się kolejnym klawiszowym wstępem, by po chwili razem z gitarami i perkusją nabrać kolejnego tętniącego rytmu. Wyśmienite solo gitarowe i połamany rytm perkusji przenoszą nas w inny świat. Świat, w którym rządzi echo, pogłos i ... i znów galopada gitarowa. 

Uwagę przyciągają pogłosy wokalu Darka Bartosiewicza, brzmią jak głosy z futurystycznego filmu, w którym ogłaszają totalną anihilację świata. Po chwili pojawia się kolejny spokojny fortepianowy motyw przewodni. Zupełnie wycisza poprzednie tempo. Delikatnie i z uczuciem krążą tu dźwięki keyboardu wspomagane pulsującym basem i perkusją gdzieś w tle. Akompaniament fortepianu dominuje. Jednak zaraz wracamy do mocniejszych rytmów. Na koniec znów dostajemy lekko eklektyczne jazzowe dźwięki i spokojne fortepianowe wygaszenie.

"Request For Redemption" to spokojna fortepianowa ballada. Krótka, bowiem trwa zaledwie dwie i pół minuty, ale przejmująca i pozostająca w pamięci, a jednocześnie kontrastowa do pozostałych dokonań z tej płyty. Taki rozluźniający oddech po poprzednich czterech, naładowanych ogromną energią utworach.

"The Last Man" znów podrywa. Po chwili jednak delikatnie zwalnia by naszym zmysłom dostarczyć ciekawe perkusyjne inspiracje. Znów pojawiają się fortepianowe orientalne dźwięki. Kiedyś pisałem o przestrzeni wypełnionej dźwiękiem przy okazji koncertu Riverside w Krakowie. 

Po przesłuchaniu Reset Your Soul muszę powiedzieć, że można jeszcze szczelniej wypełnić przestrzeń, stosując jednocześnie różnorodne formy muzyczne, zmieniając tempo i sięgając po różną stylistykę. The Last Man to najdłuższy i najbardziej zróżnicowany utwór na tej płycie. Trwa prawie 13 minut (bez 1 sec). Zachęcam do posłuchania go w skupieniu, bowiem opis zająłby nam kolejnych kilkaset słów.

"1989" to instrumentalne popisy, które momentami zmierzają w kierunku popu. Głównie dzięki przewijającym się przez cały utwór melodyjkom przypominającym tym razem japońskie klimaty. Jeśli jest to zamierzona wycieczka to według mnie nie razi, jeśli to przypadek to być może ujawnił się kolejny wpływ, czyli muzyka elektroniczna.

Osobiście najbardziej podoba mi się ostatni kawałek, klimatyczny "Toxicber". Wnosi do całości naprawdę odjechany klimat. Nie wiem czy istnieje CyberProgMetal, ale to właśnie taki kierunek. Zwłaszcza fantastyczny wokal i delikatne orientalne (ponownie) wstawki klawiszowe.

Płyta zaskakuje genialną formą graficzną, muzycznymi poszukiwaniami, łączącymi progresywny metal z jazzem. Czasami wchodzi śmiało w krainę art rocka, czasami szuka swej tożsamości w progresywnym rocku. Widać, że panowie z animations nie boją się wyzwań. Zwłaszcza, że wokalnie Wsparli się Chórem Pijanych Dziewic ("Toxicyber" oraz "Demons Of War") a także PALACZEM w "Demons Of War".

Moja ocena 5/5 za odwagę w poszukiwaniach i za wyśmienite połączenie obrazu z muzyką a także za umiejętne i zgrabne łączenie różnych form muzycznych.

Recenzja ukazała się na stronie animations oraz na stronie ProgRock

czwartek, 28 stycznia 2010

DEEP PURPLE "Live In California'74"



Koncert zarejestrowany w dniu 6 kwietnia 1974. Ontario Motor Speedway, Kalifornia.

I kto tu rządzi? Kto tu rządzi ja się pytam? Oczywiście, że Rychu tu rządzi i bynajmniej nie chodzi tu o mnie, ale o Czarnego Rycha , czyli o Ritchiego Blackmore'a. Wszystko jest tu pod jego kontrolą: muzyka, scena, muzycy, efekty, demolka, (przy czym to ostatnie chyba się jednak wymknęło spod kontroli). Działa, jako gitarzysta, kompozytor, dyrygent, showman. Co rusz można zobaczyć jak jego prawa ręka wylatuje do góry, dyrygując, wskazując, zatrzymując, wznawiając, rozkazując. Zresztą nie tylko ręką dyryguje. Daje znaki głową, oczami, krótkimi gestami, generalnie jest jak dyrygent orkiestry symfonicznej. Różnica jest tylko taka, że dyrygenci nie podpalają swoich partytur podczas pracy. Do tego w chwilach emocji i wybitnych uniesień twórczych raz prawa raz lewa noga wysuwana jest w bok ze specyficznym nagłym kucnięciem. Spróbujcie tak zrobić mając na nogach buty na dziesięciocentymetrowych koturnach, grając na gitarze i trzymając w ryzach całą tę szaloną orkiestrę . Na dodatek kamerzysta telewizji ABC, który wtargnął na zakazany teren. Mimo wcześniejszych zapowiedzi, żeby przypadkiem nie wejść między Blackmore'a a publiczność, wszedł na terytorium mistrza. Samiec alfa nigdy tego nie wybacza. Zemsta będzie słodka. Zresztą, nie ma, co ukrywać, grabił sobie facet (kamerzysta rzecz oczywista) od początku koncertu. Żeby tak się zbliżać z kamerą do wybitnego artysty?! Kilka gniewnych spojrzeń, pioruny w oczach Rycha, wysłane w jego kierunku powinno mu uzmysłowić, że źle robi, że powinien się wycofać, schować ogon pod siebie i nie wkraczać więcej na ten opanowany i zdominowany przez Blackmore'a kawałek sceny. Ale, nie! Nie zrozumiał aluzji i sygnałów. To musiało się źle skończyć.

California Jam to pamiętny festiwal, na którym oprócz Deep Purple wystąpili również: Rare Earth, Earth, Wind & Fire, Eagles, Seals and Crofts, Black Oak Arkansas, Black Sabbath, Emerson, Lake & Palmer. Potężny koncert, podczas, którego poszło w drzazgi trzy gitary (w tym jedna spadła ze sceny do fosy, a druga poleciała prosto w rozentuzjazmowany tłum), Ritchie rozwalał kamerę, grał nogami, wysadził w powietrze jeden z zestawów głośnikowych, sam mało przy tym nie został zdmuchnięty ze sceny, a siła wybuchu rozwaliła podobno okulary Iana Paice'a. Jednym słowem działo się sporo podczas tego koncertu. W takich chwilach zawsze żałuję, że nie urodziłem się w latach 50-tych w USA, żeby móc być właśnie na jednym z takich spontanicznych przedstawień.

Skoro zaczęło się jak w filmach Alfreda Hitchcocka, czyli niezłym trzęsieniem ziemi, to nie pozostaje nic innego jak tylko dalej potęgować napięcie w kolejnych odsłonach.

Od początku były problemy związane z tym występem. Zaczęło się od nieporozumienia w sferze czasu wyjścia na scenę zespołu. Ritchie nie zgodził się, żeby rozpocząć w świetle kalifornijskiego słońca. Dzień wcześniej sprawdzili, iż idealna pora na start to 19.30 i za żadne skarby świata nie chcieli zagrać wcześniej. Były groźby, przepychanki i próba sił. Ustąpili w końcu i wyszli trochę przed planowaną 19.30, ale napięcie i iskry emocji czuć było wszędzie. Właściwie nie ustąpili tylko dostali ostateczne ultimatum: albo wejdą i zagrają wcześniej, albo nie wystąpią w ogóle na tym festiwalu. Emocje, złość, frustracja dały się odczuć w sposobie grania. Zwlekanie z wyjściem na scenę rozjuszyło nie tylko organizatorów widowiska, ale i samego wirtuoza gitary. To chyba spowodowało, że jest to jeden z najlepszych koncertów w ich historii. Zresztą po tym koncercie podobno panowie musieli dość szybko opuścić Kalifornię, żeby nie natknąć się na stróżów prawa.

Wyobraźcie sobie potężną scenę z wielką tęczą nad głowami muzyków. Gigantyczne kratownice konstrukcji utrzymujące sceniczne światła i kolumny z głośnikami. Scena była postawiona wysoko nad ziemią także wszyscy mieli dobrą widoczność. Chociaż,chyba nie do końca wszyscy. Tłum ludzi pokazany z kamer umieszczonych na scenie sięgał niemal po horyzont. Co widzieli Ci ostatni? Trudno powiedzieć. Na pewno sporo słyszeli, bowiem po bokach sceny oraz w głębi między zgromadzonym tłumem postawiono dodatkowe rusztowania z nagłośnieniem. Po niebie krążył potężny sterowiec.

Deep Purple zagrali w składzie znanym jako Mark 3, w którym zadebiutowali panowie: David Coverdale, jako nowy wokalista oraz Glen Hughes na basie i drugim wokalu. Po nagraniu płyty Burn purpurowi ruszyli w trasę promującą materiał z tej właśnie płyty. Świadomie narażę się tu zwolennikom tego składu, a zwłaszcza wszystkim tym, którzy uwielbiali i uwielbiają Coverdale'a, ale trudno. Porównanie wokalu Hugesa i Coverdale podczas tego koncertu wypada stanowczo na niekorzyść tego drugiego. Jego śmieszne uuuhhh wsadzane podczas rozmów z publicznością dodatkowo psuje charyzmę, jako wiodącego wokalisty. Na dodatek śpiewa tak jakby cały czas trzymał w dolnej szczęce popijaną podczas przerw coca-colę. Generalnie scenę wokalną mocno zdominował Glenn zwłaszcza wchodząc w wysokie rejestry, w jakie David wejść prawdopodobnie nie mógł. Coverdale jawi się tu, jako perfekcyjny rzemieślnik. Niestety nie pokazał chyba wszystkich swoich talentów, które później mieliśmy okazję usłyszeć na przykład w Whitesnake. Brakło, według mnie, pewnego rodzaju artyzmu w jego śpiewie. Tymczasem Glenn przypominał śpiewem Iana Gillana. Dodatkowo przejął w pewnym momencie kontrolę nad rozmówkami z tłumem. Wywiązał się z tego nawet rodzaj trialogu (ciekawe czy jest takie słowo jak trójstronny dialog?) między oboma wokalistami i publicznością. Basista w znaczący sposób jednak dominował. Świetnie wypadł w kilku utworach, sięgając wokalnych wyżyn, jakie osiągnął wcześniej Gillan na przykład w Child In Time . Poza wyczynami wokalnymi dość mocno wyróżniał się zarówno ubiorem (biały błyszczący garnitur) jak i wyglądem (ach te włosy!) oraz sposobem zachowania na scenie. Świetnie nawiązywał też porozumienie z Jonem Lordem.

Jeśli chodzi o materiał muzyczny zagrali pięć z ośmiu utworów z płyty Burn oraz dodatkowo nieśmiertelne Smoke On The Water a także Space Truckin' . W zasadzie, w większości nowy materiał z ostatniej płyty. Przy czym jeśli chodzi o czas to zdecydowanie najdłużej wykonywali 'Space Truckin' (25:39) oraz 'You Fool No One' (19:07).

Zaczęło się od żywiołowo zagranego i zaśpiewanego Burn . Świetna praca obu wokalistów, chociaż Glen Hughes ze swoimi piskami przeszedł tu samego siebie. Might Just Take Your Life oraz Lay Down Stay Down zagrane poprawnie, ale bez sensacji. Dopiero w Mistreated robi się czarodziejsko. Utwór zaczyna się solowymi popisami gitarowymi Ritchiego. Gdzieś tam w tle pojawia się uchwycony przez jedną z kamer, unoszący się nad widownią sterowiec z logo Good Year'a. Niezłe wejście wokalne Coverdale'a, który w zasadzie zaśpiewał ten kawałek sam. W końcówce pomagał mu tylko Hughes, bo ewidentnie wyglądało jakby pierwszemu wokaliście brakowało w paru miejscach skali głosowej. Cały Mistreated to świetny pokaz dyrygencki Blackmore'a. W sumie wyszła z tego niezła perełka muzyczna. Mistyczny utwór, zakończony przejmującym zaśpiewem:

Since my baby left me I've been losing, losing I've been losing my mind Oh woman I've been losing my mind

oraz fascynującym solo gitarowym Blackmore'a.

Na chwilę przy mikrofonie pojawia się Jon Lord, który podczas tej trasy wziął się za konferansjerkę i przedstawiał nowy skład orkiestry. Wreszcie zrobiło się naprawdę ciemno. Kolejne popisy gitarowe Czarnego Rycha przeradzają się w Smoke On The Water . Utwór kończy duet Hughes-Lord, wspomaganym w końcówce przez Coverdale'a. Tak na marginesie zaśpiewali tylko dwie zwrotki, a na koniec powtórzyli pierwszą, zmieniając słowa We all came out to Montreux na They all came out to Montreux . You Fool No One to pokaz solowych talentów Lorda a potem Iana Paice'a. Niezmordowany Ian Paice praktycznie bez przerwy ładował pałeczkami w swoją perkusję. Podczas tego koncertu wyglądał niemal jak protoplasta Zwierzaka z Muppet Show. Lekko przygarbiony, z dzikim rozwianym włosem, nieistniejący dla zewnętrznego świata, zakochany w swojej grze i w swojej perkusji, milczący i oddany muzyce. Chociaż różnica jest: Zwierzak odzywał się od czasu do czasu i powtarzał zachrypniętym głosem: 'BEAT DRUMS! BEAT DRUMS!' albo 'WO-MAN!' na widok kobiet.

Space Truckin' to apogeum improwizacji i scenicznego performance, wyreżyserowanego (techniczny z bańką benzyny nie znalazł się tam przez przypadek) i realizowanego przez Ritchiego. To właśnie podczas tego utworu działo się najwięcej. Zaczęło się niewinnie. Chociaż wiemy, że ten właśnie utwór od zawsze stanowił pole do popisów dla wszystkich członków zespołu. Mamy tu improwizacje gitarowe, organowe i perkusyjne, wokalnie duet Hughes-Coverdale również miał spore pole do popisu. Ritchie piłował gitarą o kraj sceny, grał na własnych udach, machał i wywijał instrumentem, podrzucał go, spuszczał na dół ze sceny trzymając za kabel. Tak, więc, PIERWSZA gitara po serii różnych dziwnych eksperymentów spada do fosy dzielącej publiczność od sceny. DRUGA ląduje cztery razy na kamerze telewizji ABC, a jej złamany gryf trafia prosto w obiektyw tej kamery. Tracimy na chwilę ostrość widzenia. Po chwilowym znęcaniu się nad zwłokami instrumentu, gitarzysta bierze potężny zamach i wyrzuca resztki gitary w rozszalały tłum. Co tam się działo!
TRZECIA gitara wylądowała na deskach, Ritchie grał nogą, kiedy to sceną wstrząsnął potężny wybuch!
I od razu drugi wybuch! Mały włos a gitarzysta znalazłby się w środku tego wystrzału. Jednak niczym nieprzejęty kontynuował dziką wariację na temat zrzucania różnych przedmiotów ze sceny. To poleciał odsłuch, to cała kolumna głośnikowa, która akurat znalazła się na jego drodze, to jakaś osłona. Każdy wyczyn przyjmowany był szaleńczym aplauzem publiczności, co jeszcze bardziej zwiększało ekspresję jego działań. Na koniec nasz szalony wirtuoz ukłonił się publiczności, podszedł do pozostałych głośników, powyłączał, co tam musiał i zniknął.

Szczerze polecam ten koncert wszystkim, którzy znają już dokonania Deep Purple i tym, którzy jeszcze nie poznali ich twórczości. Kawał dobrej historii rocka scenicznego w wykonaniu jednej z największych gwiazd tamtego okresu. Chyba już dziś nie ma takich koncertów, takiej ekspresji, takich improwizacji, takich happeningów.

Dodatki na DVD:
- nagrania dźwięku dostępne w wersjach: stereo 2.0, 5.0 oraz 5.0 DTS.
- historia powstania nagrania i zaginionych początkowych utworów, które odnaleziono w archiwach Johna Coletta (ówczesnego managera grupy). Te właśnie utwory: Burn oraz Might Just Take Your Life są również materiałem bonusowym na tej płycie.
- dodatkowe ujęcia zarejestrowane 8mm kamerą przez Roberta Simona - inżyniera dźwięku. Jakość obrazu jest tu niestety kiepska.
- możliwość wysłuchania koncertu z dodatkowymi komentarzami lektora,
- zapis archiwalny, na którym możemy zobaczyć cały utwór Highway Star z wcześniejszego koncertu zarejestrowanego w Dani z roku 1972 oraz występ z Nowego Jorku w 1973. Archive Volume One . Oba koncerty w składzie Mark 2.
- zdjęcia z koncertu, plakatów, wejściówek, fragmenty reklam z gazet, bilety, okładki bootlegowych płyt winylowych z nagraniami tego koncertu, oświadczenie managementu DP po zdemolowaniu kamery przez Ritchiego.

Nie jest tego zbyt wiele. Niemniej jednak świetnie oddają klimat tamtych chwil. Pojawia się też pewna nieścisłość, bowiem w menu głównym zaanonsowano, iż w koncercie wzięło udział 100 tysięcy ludzi, natomiast na jednym z pokazanych fragmentów lokalnej gazety widnieje liczba 275 tysięcy widzów. Z kolei w książce Deep Purple (Roland Bury i Tomasz Szmajter, 2009) autorzy podają liczbę ponad 200 tys. sprzedanych biletów i 100 tys. uczestników, którzy dodatkowo weszli za darmo.

Lista utworów:
01. "Intro" (1:27)
02. "Burn" (7:30)
03. "Might Just Take Your Life" (5:54)
04. "Lay Down, Stay Down" (5:11)
05. "Mistreated" (12:12)
06. "Smoke on the Water" (8:54)
07. "You Fool No One" (19:07)
08. "Space Truckin' " (25:39)
Bonus
09. "Burn" (8:21)
10. "Might Just Take Your Life" (5:02) Utwór archiwalny z płyty Live in Concert 72/73
11. "Highway Star" (7:27)

Muzycy biorący udział w nagraniu:
Ritchie Blackmore – gitara
David Coverdale – śpiew
Glenn Hughes – gitara basowa, śpiew
Jon Lord – organy, instrumenty klawiszowe
Ian Paice – perkusja

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się na ProgRock

Rychu