sobota, 19 czerwca 2010

SONISPHERE FESTIVAL, czyli BIG 4 w akcji! - Warszawa, 16.06.2010

Szczerze mówiąc to trzeba zawsze zaczynać opowieść od początku, ale tu początek chyba wszyscy znają. Przypomnijmy jednak historię pokrótce, dla nie wtajemniczonych. Dawno, dawno temu w Ameryce powstało kilka zespołów, które postanowiły zmienić świat ciężkiego grania. Najbardziej prężni, ambitni, żywiołowi i przebojowi (choć tu przebojowość rozumiemy raczej jako siłę przebicia, a nie tendencję do pisania przebojów sensu stricte, chociaż czas pokazał, że jednak jeden z nich stworzył kilka hitów) dochrapali się miana WIELKIEJ CZWÓRKI Thrash Metalu. Ich losy przeplatały się, łącząc, dzieląc, wznosząc na wyżyny i zrzucając w czeluści zapomnienia, goniąc własne ogony, czy szkalując imiona innych. Nie ominęło to nawet największej supernowej tego gwiezdnego układu czyli Metallicy. Jednak Czterej Jeźdźcy Apokalipsy gnali naprzód. Jakiś czas temu postanowili się jednak spotkać odrzucając animozje i zwalczając dotychczasowe antagonizmy, które powstały przez ponad 20 lat, by spotkać się właśnie w Warszawie na jednej scenie. Ponoć to była historyczna chwila – tak przynajmniej mówił James Hetfield podczas swojego występu, wieńczącego cały Festiwal. Kto był, to być może czuje czy tak rzeczywiście było, kto nie był niech żałuje, niech, więc przeczyta i próbuje ocenić sam.
Zacznijmy, więc od tego, że wylądowaliśmy na warszawskim Bemowie gdzieś koło 16-tej, co było i tak nie lada wyczynem, bo takich jak my były tysiące i każdy z nich próbował zaparkować samochód gdzieś w okolicy, po czym dołączał do głównego nurty czarno przebranych postaci, które niczym spragnione miodu owady ciągnęły do punktu zbornego, czyli na lotnisko Bemowo. Już od momentu, w którym szczęśliwie znaleźliśmy miejsce do zaparkowania w okolicach ulicy Radiowej do naszych uszu dotarły pierwsze dźwięki naszego rodzimego produktu eksportowego, czyli Behemota. Jednym słowem na występ Nergala nie zdążyliśmy, ale nie spieszyliśmy się jakoś specjalnie, ponieważ wrzaski jakie docierały do ulicy Radiowej (nomen omen mieszczącej się spory kawałek od lotniska) przypominały odgłos rzygania monstrualnego potwora. Utwierdziło nas to tylko w przekonaniu, że nie jesteśmy docelowym odbiorcą tej „eksperymentalnej” muzyki z zza światów a naszym celem jest mimo wszystko ANTHRAX, MEGADETH, SLAYER i METALLICA.
Tymczasem pogoda dopisała, niebo było bezchmurne, słońce stało niemal w zenicie. Jednym słowem wspaniała aura na tego typu festiwal. Oj z tym słońcem to jeszcze były przejścia, ale o tym czytajcie w dalszej części relacji.
Zdjęcie nr1: „Gdzieś tam w już grał Behemot, a my zmierzaliśmy w kierunku lotniska!”
W sumie na Anthrax zdążyliśmy, ale w zasadzie na końcówkę, więc wiele się tu opowiedzieć nie da, oprócz tego, że dopisała pogoda i warszawskie słońce skutecznie utrudniało oglądanie wydarzeń na scenie, bowiem na złość wszystkim świeciło nam dokładnie i centralnie prosto w oczy. Wchodząc głównym wejściem pośród gęstej tłuszczy ściągającej na koncert wychwyciłem tylko energetyczny „Got The Time” i "Antisocial". Kiedy wreszcie dotarliśmy pod pierwszy telebim Anthrax grał już przedostatni kawałek, a na scenie widać było rozwieszone logo zespołu zasłaniające część potężnego telebimu scenicznego przygotowanego (jak się na koniec okazało) tylko i wyłącznie dla Metallicy. Wprawdzie telebim uruchamiano w przerwach między poszczególnymi setami, ale służył on tylko do wyświetlenia logo festiwalu. Co ciekawe Slayer darował sobie wywieszanie własnego logo i grał już tylko przy świecącym SONISPHERE FESTIVAL. Anthrax (jak doczytałem, na co bardziej aktywnych forach dyskusyjnych) zagrało sporą część repertuaru z czasów Joey’a Belladonny, czyli: "Caught in a Mosh", "Indians", "Madhouse", "Efilnikufesin" i "I Am the Law", oraz przeróbkę "Heaven and Hell", jako hołd dla zmarłego Ronniego Jamesa DIO. W pamięci utkwił mi tylko wariacki krok sceniczny Scotta Iana i biegającego po scenie, uradowanego Belladonę, który cały czas gestykulował do publiczności, a cieszył się przy tym jak dziecko. Słońce nie dość, że niemiłosiernie grzało to jeszcze świeciło nam prosto w twarze!
Zdjęcie nr 2: „Sonicznie zakręceni: Rysiek i Jarek, a słońce cały czas napier…a!”
Z RELACJI RYŚKA: „Zielona trawka, promyki słońca na twarzy, na niebie białe obłoczki układające się w niesamowite kształty i….. „Dead Skin Mask” powodujący drgania ziemi pod plecami… Bezcenne! A poza tym osobiste odczucia w dużym skrócie: Bilet znalazłem pod choinką już pół roku wcześniej. Z każdym dniem radość z faktu, że będę częścią tej imprezy narastała wykładniczo, by na kilka godzin przed osiągnąć upragnione maksimum. Byłem tam, widziałem prawie wszystko - a na pewno wszystko, co chciałem. Ale po kolei… Anthrax – nie można mnie zaliczyć do ich bezkrytycznych fanów - w mojej kolekcji znalazł się jedynie album „Among The Living”. Ale muszę przyznać, że byłem zaskoczony charyzmą i kondycją Belladonny. 50-ciolatek dziarsko sobie poczynał na scenie, żywiołowo wywijając mikrofonem. Być może częste rozwody z Anthrax wyszły mu na zdrowie? ;) W każdym razie fajnie rozpoczęli festiwal (na Behemot niestety lub może bardziej na szczęście nie zdążyliśmy). Chciałoby się powiedzieć, że dalej było tylko lepiej, jakkolwiek…. Megadeth trochę mnie rozczarował, chociaż zagrali moją ulubioną „Symphony Of Destruction”. Ich występ w moim odczuciu był poprawny, ale Dave sprawiał wrażenie trochę przygaszonego. Z kolei Tom Araya dał z siebie wszystko. Zaśpiewał utwory, przy których można było się wyszaleć (pogo święciło wtedy triumfy). Mnie zabrakło jednak zdecydowanie przepięknego „Seasons in the Abyss”. Do kontemplowania muzyki na trawce z zamkniętymi oczami byłby super. A Metallica? Klasycznie… nie zawiedli. Byli główną atrakcją wieczoru i z pewnością wiedzieli, co lubi „polski metal klasy średniej”, czyli stare, poczciwe kawałki do czarnego albumu włącznie. Mocne „Creeping Death” na początek, potem niesamowite „For Whom The Bell Tolls” rozgrzało nas niemalże do czerwoności. A MY, to jedna wspólna metalowa rodzina. MY mieliśmy od kilkunastu, do z pewnością grubo ponad 50-ciu lat. I wszyscy razem bawiliśmy się w jednym miejscu. Bez dwóch zdań: Metallica to fenomem, Metallica to zespół wielu pokoleń fanów prawdziwie „męskich” brzmień. „Seek&Destroy” na zakończenie było magiczne. Nie wiem, czy Hetfield usłyszał skandujący tłum, czy też chłopcy sami wpadli na to, żeby sprawić nam ten prezent? Niewątpliwie pożegnalny podarunek się udał. Bawiłem się świetnie i szczerze wątpię, aby znalazł się ktoś, komu festiwal nie przypadł do gustu.”
Po przerwie technicznej, podczas której zaczęła się okupacja strategicznych punktów pobierania piwa i równie strategicznych punktów oddawania piwa, WALNĘŁY z głośników pierwsze takty "Holy Wars... The Punishment Due", "Hangar 18" a następnie prawie cała płyta "Rust in Peace", której przyglądała się maskotka (sic!) zespołu Vic Rattlehead wywieszona wraz z logo zespołu (a tak naprawdę to była po prostu kopia okładki płyty „Rust In Peace”) nad sceną. Z nowości poleciał tylko "Head Crusher" – i coś, na co czekali pewnie wszyscy, czyli Megaśmiertelne hity porywające tłum do szaleńczej zabawy: "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" i "Peace Sells". Mustaine ubrany w białą koszulę wyglądał niczym jakiś szlachcic, a na twarzy pojawiał się tylko standardowy grymas, jaki towarzyszy mu od zarania jego twórczości. No cóż Rudy tak ma i koniec, nie należy się dziwić. Jednak zarówno zestaw utworów, jaki i ekspresyjne solówki zadowoliły nie jednego obecnego widza i słuchacza na lotnisku, co dało się wyczuć podczas długich owacji po każdym utworze. Być może spowodowała to obecność Megadeski wśród pozostałych metalowych tuzów, być może dobry nastrój Dave’a, być może dobry biomed, w każdym razie ten występ był naprawdę rewelacyjny. Miałem okazję widzieć Megadeth, jako suport przed Heaven and Hell w Chicago i wtedy zrobili na mnie przygnębiające wrażenie. Byli mało zgrani, grali na „pół gwizdka”, a jedyną świetlistą postacią był Dave. Tymczasem na lotnisku w Bemowie zespół dał solidny, dobry thrashowy show, (chociaż w pełni słońca, które dalej niemiłosiernie waliło po oczach), który warto było zobaczyć i usłyszeć.
Kolejna przerwa na zmianę sprzętu i znów w pełnym słońcu pojawił się zespół, dla którego w zasadzie pojechałem na ten Festiwal. Panie i Panowie, bezkompromisowy mistrz szybkości dźwięku i demon głośności, kontrowersyjny, zniewalający, powalający, zmiatający, czyli wszystko w jednym: Mr Slayer! Im akurat nie są potrzebne żadne rekwizyty sceniczne (oprócz najeżonej pieszczochy na przedramieniu Kerry’ego), żeby zagrać jak na Króla Thrashu przystało. Bezprecedensowo, bezpruderyjnie, bez litości! Jak ktoś świetnie zauważył: „W tej wojnie Slayer nie bierze jeńców!” Rozpoczęli od demonicznego "World Painted Blood", który otwiera najnowszy album w sposób, którego mogą im pozazdrościć wszyscy inni. Od razu i na dokładkę kontrowersyjny "Jihad" zaintonowany przyprawiającym o dreszcze motywem gitarowym, a potem było już coraz szybciej, intensywniej i mocniej. „Ready for War?” wykrzyknął Tom Araya, po czym swym melodyjnym słowiczym wrzaskiem zaintonował: "Waaaar Ensembleeeeee!!!" I zaczęło się istne szaleństwo, któremu poddał się również piszący te słowa, bowiem po mojej lewicy rozgorzało piekło-pogo, które wessało mnie, zdzieliło po mordzie i wypluło kawałek dalej. Przy "Dead Skin Mask", "Mandatory Suicide" i "South of Heaven" miałem ciarki na całym ciele. I nawet nie przeszkadzało to, że Tom grał i śpiewał lekko usztywniony w górnej części swojego chorego kręgosłupa, nie ruszając swoją potężną, choć mocno siwiejącą już czupryną. Po prostu Slayer niczym czołg przejechał po nas, odpalił odłamkowym, by w zadymie własnego dźwięku zagranego podczas "Raining Blood" zejść w glorii i chwale! Oni nie muszą nikomu nic udowadniać, oni są po prostu bezkonkurencyjni! I wreszcie do cholery jasnej zaczęło zachodzić to pieprzone słońce!
SLAYER zagrał: "World Painted Blood", "Jihad", "War Ensemble", "Hate Worldwide", "Dead Skin Mask", "Angel of Death", "Beauty Through Order", "Disciple", "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "South of Heaven" oraz na koniec "Raining Blood".
Z RELACJI JARKA: „W środę wpadłem pod czołg - rzecz mi się często nie zdarza. Więc parę słów wyjaśnienia. Zaczęło się niewinnie. Wycieczka do stolicy, 5 osób na pokładzie. Pogoda piękna, a że w samochodzie ciepło, uzupełniamy regularnie płyny, z głośników lecą kojące dźwięki przygotowujące nas na spotkanie z Czterema Pancernymi.

Wchodzimy przed 17.00, Anthrax mam nadzieję wybaczy nam nieobecność na płycie lotniska na swoim popisie oraz hołdzie dla nieodżałowanego Dio, a na scenie już strzela do nas odłamkowymi Rudy Dave. Palce biegają po gryfie szybciej niż oko jest w stanie rejestrować, tam działa jakaś inna fizyka. Poza gitarą Rudy zachowuje strategię pełnego wycofania: bez interakcji z fanami, w kontrze do konwencji: biała koszula. Jego wyluzowanie udziela się nam - nabywamy szaszłyczka, spożywamy i leżąc na trawiastym dywaniku, patrząc w słońce, kontemplujemy niezrównane dźwięki „Symphony of Destruction”, jest to w pewnej mierze awangardowe podejście do koncertowego przeżywania metalowego koncertu, ale trzeba wciąż poszukiwać, siejąc twórczy ferment ;-)

Wchodzi Slayer, żarty się skończyły (szaszłyk też) - jesteśmy we trójkę pod sceną, perkusja + bas nabijają szaleńczy rytm, ściana dźwięku miażdży przeponę - ależ ci goście mają energię. Widzę, że niczym cyklon rozwija się pogo, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Wir zabiera wszystkich ze sobą, odbijamy się jak cząsteczki gazu w podgrzanej i zamkniętej butelce. Wilgotność rośnie do 99% , w powietrzu nie ma tlenu - płuca wypełniają dźwięki, cyklon wypluwa mnie 100 metrów dalej, po drodze podnosimy jakiegoś jegomościa, który szukał na ziemi zgubionych okularów, albo parasolki ;-) Nie wiem, co po kolei Slayer grał, ale robił do po swojemu perfekcyjnie - ja się czułem 'slain'.

Chwila oddechu - słońce chowa się za sceną, tłum gęstnieje, nie ma złudzeń, że Wielkiej Czwórka składa się z Tworzącej-Niegdyś-Historię-Wielkiej-Trójki i Tych-Na-Których-Wszyscy-Czekają. Na scenie pojawia się dodatkowy wielki telebim - z głośników płynie Morricone. Nadchodzi "hevy metal thunder" - rozbłyskają światła, eksplodują riffy, pełznie do nas ostatnia egipska plaga. Lepiej zacząć nie mogli - po „Ride The Lightning” nic już nie było tak nowatorskie, nie ma odpoczynku, i już nie pytamy, komu bije dzwon. Wokół się pali, w kolumnach ognia startuje "Fuel". Wszyscy są w transie, po wspólnie śpiewanych jeźdźcach apokalipsy, chwila uspokojenia przy „Fade to Black” (ach ta genialna „Ride the Lightning”). Jest ostro i szybko - grają „Death Magnetic” – ale jako to ujął inżynier Mamoń, najbardziej lubimy piosenki, które znamy, więc ten fragment łączy się jeden ciąg, też świetnie zagrany. Na telebimie świetnie widać każdy detal zespołu, każdy grymas na twarzy Hetfielda, pot na czole Urlicha, napis na piórku gitary Hammeta, Trujillo nic nie widać, bo cały zarośnięty piórami.

Bardzo dobre ujęcia kamer oddające atmosferę. Gdy filmuje kamera będąca na scenie, widać morze ludzi aż po horyzont. Mija 30 lat od eksplozji gatunku – i widać, że Polska nie na węglu, czy gazie łupkowym stoi - tu w sercu mamy metal, w żyłach płynie rtęć. Nie do wiary jak ta muzyka potrafi łączyć pokolenia - rozstrzał wieku od 15 do 55 lat. Widzę niejednokrotnie obrazek - mama, tata, syn i córka. Tę integracje pokoleń świetnie było widać podczas powolnego przejścia kamer wzdłuż pierwszego rzędu. Był tam cały przekrój wiekowy, materialny i geograficzny - łączyło ich jedno hasło "trash metal rules", a namiestnikiem ciężkiej muzyki na tej planecie jest Metallica, mimo że są inni młodsi lub starsi, bardziej ekstremalni lub mniej ekstremalni. I już "Sad But True" - dedykowane przez Hetfielda pozostałym kolegom grającym na Sonisphere. Klasyk goni klasyk, "Sanitarium", po kolei śmietanka z Justice i Master - pełna metalowa ekstaza. I kanon globalnej popkultury – „Nothing Else Matters” - zawsze się zastanawiam skąd w takich facetach po przejściach tyle liryzmu, może właśnie przez te przejścia ? 80 tys. ludzi śpiewa tez wspólnie z nimi „Enter Sandman”. Bisy "Stone Cold Crazy", "Hit the Lights", zapada cisza po takiej dawce dźwięków czuje, że soniczny czołg, który strzela do mnie siódmą godzinę ustawia się do przejechania po mnie. Wokół najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej słychać tylko trzy słowa 'seek'n'destroy' i to się zmienia w grzmot, chłopaki na scenie jakby tylko na to czekali - czołg mnie dorwał i jedzie prosto na mnie.

Koniec. Zespół nie chce zejść ze sceny, długo się żegnają każąc się uciszyć spikerowi – „f..k we haven't done yet”. Ależ był czad.

Tak nam dowaliło, że rozwożąc się po powrocie z Warszawy jeździliśmy o 5 rano po mieście z puszczonym "Highway to Hell" na pełny regulator w kapturach na głowach - kierowca czerwonym, ja w żółtym, headbanging na maksa do rytmu - piekielne krasnoludki, spojrzenia przechodniów i innych kierowców bezcenne ;-)

Zresztą nie tylko nam się udzieliła energia, kumpel mi relacjonował powrót z Bemowa: „Ja jak wracałem środkiem drogi jeszcze na Bemowie w tłum wjechał gość kabrioletem w różowej koszulce polo słuchający player-a. Po 10 sekundach na tylnej kanapie siedziało u niego z 10 chłopa machający głowami i wydający dźwięk paszczą: "arrrrrrr".

Widać dobra energia poszła w Polskę - ARRRRRR!!!”

Zdjęcie 3: Rysiek i Jarek energia bijąca na całego! ARRRRR!!!
A Metallica jak to Metallica, weszła, zagrała, powaliła wszystkich na kolana, jakością i selektywnością dźwięku, zerwała czapki z głów niedowiarkom i krytykom za pomocą natężenia tegoż dźwięku, rozwaliła wszystkich za pomocą przygotowanego zestawu starych, nieśmiertelnych „przebojów”, które zadowoliły tych, którzy uważali, że skończyła się na „Kill’em All” i tych, którzy wytrwali trochę dłużej, a więc do „Ride the Lighting” i tych, co uwielbiają „Master of Puppets” oraz „… And Justice for All”, a skończywszy na tych, którzy pokochali ją za Czarny Album i szukają inspiracji w „Death Magnetic”. Co by nie powiedzieć, Miss Tallica była Królową wieczoru, czego dowodem był zagrany kawałek innej Królowej znany, jako „Stone Cold Crazy”. I można szukać dziury w całym, że to nie było BIG 4, ale BIG ONE + 3 Small, wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że sama Metallica jest w stanie zgromadzić na stadionie taki właśnie kilkudziesięciotysięczny tłum bez pomocy pozostałych z Wielkiej Czwórki. Natomiast pozostała Trójka miała świadomość układu sił, a jednak zgodzili się na występ ze świadomością, że taki występ przed ponad osiemdziesięciotysięczną polską publiką może oznaczać dla nich nie tylko sukces promocyjny, ale przede wszystkim odświeżenie uwagi słuchaczy, powrót w czci i chwale i przyszłe zyski z koncertów i wydawanych krążków. Więc nie ma się czemu dziwić i po co czepiać, w końcu gdzie jak nie na koncertach mogą zdobyć kolejne pokolenia oddanych fanów. Ostatni show był już uzupełniony sztucznymi ogniami, słupami ognia, błyskami i przede wszystkim obrazem, który znalazł się na potężnym kilkudziesięciometrowym telebimie umieszczonym nad sceną, który do tej pory nie był specjalnie wykorzystany. Jednak siłą Metallicy tym razem był po prostu dźwięk i energia płynąca ze sceny, a nie efekty specjalne. Słońce zachodziło dłuuuuugo, normalnie za długo. Do połowy ich występu po prawej stronie niebo jaśniało zmieniając tonacje z czerwonego na bordowy, granatowy, by wreszcie gdzieś tam w końcu zniknąć za horyzontem. W sumie mu się jednak nie dziwię (temu Słońcu!), znikało pewnie z żalem, że nie może zobaczyć wszystkiego, co się tam na scenie działo.
METALLICA zagrała: "Creeping Death", "For Whom the Bell Tolls", "Fuel", "The Four Horsemen", "Fade to Black", "That Was Just Your Life", "Cyanide", "Sad but True", ""Welcome Home (Sanitarium)", "All Nightmare Long", "One", "Master of Puppets", "Blackened", "Nothing Else Matters", "Enter Sandman", "Stone Cold Crazy", "Hit the Lights" oraz na koniec "Seek & Destroy".
Zadowolenie z całości to zbyt małe słowa. Ekstatyczne Uniesienie to chyba odpowiedni zwrot. Takie emocje nam towarzyszyły podczas tego festiwalu. Było fantastycznie i głośno. Każda wydana złotówka była warta tego, żeby tam przyjechać, uczestniczyć w imprezie i mieć niezapomniane wspomnienia. A czy był to historyczny moment? Następne pokolenia pewnie ocenią. Dla nas ważne były te właśnie chwile i związane z nimi emocje.

P.S. Tym razem nie mam własnych zdjęć, ponieważ zapomniałem wziąć aparatu, ale jeśli ktoś jest spragniony widoku swych idoli na pewno znajdzie w Internecie tysiące zarejestrowanych nagrań i fotek, jak chociażby te, które zamieścił Onet.pl.

RELACJA spisana dzięki: Ryśkowi oraz Ryśkowi, Jarkowi i Kubie (również zdjęcia)

2 komentarze:

  1. Dzisiaj wzięło mnie na odświeżenie wrażeń po 1,5 roku od koncertu.
    Czytając ten artykuł towarzyszyła mi co chwilę gęsia skórka i uśmiech na twarzy. Artykuł jest świetny, a styl pisania niezastąpiony! Cudowny po prostu ^^ dziękuję. :)
    I to jest prawda,że żadnej złotówki się nie żałuje, bo to coś zaje*istego! \m/

    OdpowiedzUsuń
  2. Po kilku perturbacjach stylistycznych i problemach ze stroną udało się przywrócić i pierwotny wygląd i zdjęcia w tym artykule. Dzięki za wpis!

    OdpowiedzUsuń