środa, 23 czerwca 2010

Qube - “Incubate” (2010)

Tracklista:

01. Nothing [7:50]
02. Mantis [6:25]
03. Obsession [6:58]
04. In the name of God [7:40]
05. Blame [11:00]
06. Way to nowhere [11:06]

Po bardzo emocjonalnym wstępie, w którym słychać niemal rytm bicia serca, odgłosy burzy, krzyki, pociąg, szumy, przechodzimy w rejony niemal etniczne za sprawą kilku ekspresyjnych dźwięków wydobywających się z gitary. Bicie serca wygasa a rytm ustala już teraz perkusja, pod dowództwem Pawła Gajewskiego, którego słychać w dodatkowych wokalach. Powoli rośnie napięcie i natężenie dźwięków. Wokal jest lekko oddalony, z delikatnym echem. Cicho przygrywa gitara. Ale już po chwili zmienia się tempo i rytm. Dwie stopy perkusji wrzucają nas w otchłań ekstremalnych dźwięków. Śpiew zamienia się prawie w growling. Rytm znacząco przyspiesza, gitary nabierają „drapieżnej” mocy. Momentami słychać samotną linię basu. Znów pojawia się ten etniczny motyw, ale stanowczo zmierzamy w kierunku bardzo mocnych, energetycznych brzmień. Prawie osiem minut zmiennych aranżacji, gwałtownych przejść perkusyjnych, podwójnej stopy, ostrych, tnących powietrze solówek gitarowych i zróżnicowanych brzmień głosu Daniela Gielza, przechodzących od szeptu, przez śpiew po krzyk. To kwintesencja rozpoczynającego płytę „Incubate”, utworu nazwanego „Nothing” (tak zupełnie przy okazji można go ściągnąć ze strony zespołu). Druga kompozycja nie pozostawia zbyt wiele czasu na złapanie oddechu. Ostre riffy gitar rytmicznych, szybkie, dynamiczne rytmy perkusji i zaczyna się kolejna jazda. Ale, ale … gdzieś koło 2-giej minuty następuje kolosalna zmiana stylistyczna. Śpiew jest śpiewem, a całość aranżacji opleciona jest wokół połamanego perkusyjnego pulsu. Gitarowe wstawki wirują gdzieś wokół. Robi się też progresywnie. Progresywny thrash metal? No, bo jak inaczej nazwać tą swoistą mieszankę melodii i szybkości?

Przechodzimy do „Obsession” i znów nie ma litości, chociaż tu rodzi się już zupełnie inny klimat. Perkusista nadaje iście szatański rytm, jednak pozostałe instrumenty idealnie nadążają. Świetna linia basu przebijająca się wyraziście przez tą istną huraganową zawieruchę. I kolejna zmiana stylistyczna w tej kompozycji, jakby jazzująca, jakby funkowa, by po chwili z pierwotną dzikością powrócić do „mocnych” korzeni.

„In the Name of God” zaczyna się delikatnie i melodyjnie, słychać pełzające w przestrzeni melodie gitar akustycznych. Gitarowe solo niczym dym z papierosa krąży gdzieś nad głową słuchacza. Początek początku to jednak głosy ludzi. Dyskusja. W tle słychać przejmujące krzyki. Całość jest mocno stonowana. Spokojna. Przytłumiona. Melodyjna. Poprzez dźwięki gitar i głos wokalisty przypomina trochę spokojniejsze dokonania Alice In Chains. Pojawia się tu też dodatkowy głos perkusisty, brzmiący trochę jak echo wzmacniające siłę wyrazu. Mniej więcej w połowie utwór zaczyna nabierać szybszego tempa i czuć zbliżającą się moc. Znów za sprawą rwącej do przodu perkusji i ciężko brzmiących gitar prowadzących. Znika patos pierwszej części. Zastępuje go nieposkromiony żywioł i pierwotna energia. Całość zostaje zamknięta przestrzennie wibrującymi popisami gitarowymi oraz rytmicznymi, marszowymi akordami. Z kolei „Blame” to w dużej mierze nieokiełznana siła, która wbija się w mózg jak wiertarka udarowa, ale są tu również momenty wybitnie spokojne, które znacząco urozmaicają tę kompozycję. Po mocnej, energicznej i szybkiej pierwszej części przechodzimy do spokojniejszej, bardziej progresywnej części drugiej. Tu pojawiają się wypełniacze w postaci efektów głosowych i gitarowych. Utwór trwający 11 minut kończą psychodeliczne odgłosy i dziwne gitarowe dźwięki. „Way To Nowhere” również trwa 11 minut i w zasadzie zamyka płytę, (co większe bystrzaki zauważą, że jednak nie zamyka, ale o tym poczytajcie w post scriptum) równie ekscytującymi klimatami. Zaczynamy powoli i subtelnie, ale ponieważ energia kumulowana w sześcianie nie może długo trwać bez wybuchu, tak, więc i tu po minucie odczuwalny jest znaczący wzrost ciśnienia, które wydobywa się w postaci energicznego wokalu, melodyjnych, ale szybkich solówek gitarowych oraz ostrego growlingu wokalisty. Są wolniejsze chwile, są szybkie tyrady gitarowe i jest (a jakże) świetnie dopracowany rytm basu i bębnów, a pod koniec słychać morskie fale.

Qube to lubelski zespół grający nowoczesny rock progresywny. Ich muzyka łączy w sobie bardzo różnorodne nurty. Od hardcore'u, energicznych nu-metalowych riffów, poprzez granie typowo progresywne, techniczne, lecz niepozbawione duszy, aż po rozbudowane figury psychodeliczne czy artrockowe, a nawet funkowe fragmenty.

QubeZespół Qube powstał w Lublinie, w październiku 2005 roku. Paweł "Gajos" Gajewski oraz Tomasz Otto poszukiwali muzyków, po rozpadzie swojego poprzedniego projektu. W dość przypadkowy sposób otrzymali kontakt do Kamila Wiśniewskiego. Już przy pierwszym spotkaniu zdecydowali się połączyć siły. Od tej pory we trzech poszukiwali wokalisty i basisty. Przez krótki okres w roli wokalisty występował Michał "Seed" Kowalczyk, który jednak wkrótce wyjechał z kraju. Pozostawił jednak kontakt do kolegi ze swojej poprzedniej formacji. W ten sposób do zespołu trafił Daniel "Perła" Gielza. W tym samym czasie Paweł nawiązał kontakt ze znajomym ze studiów - Piotrem "Toperem" Torbiczem. Od tego momentu Qube tworzą:

Daniel Gielza (Perła) - wokal
Kamil Wiśniewski - gitara
Tomek Otto - gitara
Piotr Torbicz (Toper) - bas
Paweł Gajewski (Gajos) - perkusja

W styczniu 2010
Qube zakończył pracę nad nowym krążkiem "Incubate" oraz podjął współpracę z wytwórnią Electrum Production, za sprawą, której dzieło "Incubate" z początkiem czerwca 2010 roku ukazało się na rynku.

Podsumowując: pięciu zwolenników ciężkiego rocka, odkrywa nowe brzmienia łącząc elementy progresywne, komponując ciekawie melodie gitarowe z klimatycznymi efektami dźwiękowymi, uzupełniając to galopującą perkusją i dodając do całości ciężkie, drapieżne gitary rytmiczne, znane miłośnikom sceny metalowej. Nie boją się eksperymentować, nie boją się przekraczać granic stylistycznych, nie boją się wyjść do słuchacza z nowatorskimi formami muzycznymi. Doskonałe wyczucie nastroju, różnorodne (czasami zaskakujące) kompozycje, składane w mniejsze całości powodują, że sześć utworów umieszczonych na płycie długo brzmi jeszcze w umyśle słuchacza, mimo, że muzyka dawno się już skończyła.

P.S. Na płycie znajduje się właściwie 7 utworów. Ostatnia kompozycja, mająca długość 3: 56, nie została ujęta w spisie na okładce, ani we wkładce, ani nawet na stronie internetowej zespołu. Jest to tak zwany „hidden track”. To radiowa wersja utworu "Nothing", skrócona miedzy innymi o opisane wcześniej pulsujące przeszło minutowe Intro i pozbawiona intrygującej rozbudowanej części utworu, za to kończąca się dokładnie tak samo jak oryginał.

Moja ocena 4/5

Ryszard Lis

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

wtorek, 22 czerwca 2010

Wolfspring - „Wolfspring” (2010)

Początkowo myślałem, że mam do czynienia z kolejnymi barokowymi dźwiękami, jakie znam już z twórczości Blackmore’s Night i polskiego Circle of Bards, bowiem tak się ta płyta zaczyna, ale stopniowo delikatny gitarowy klimat zaczął się przeradzać w coraz mocniejsze natężenie progresywnych dźwięków, osiągając niemal zenit gdzieś koło czwartej minuty. Słychać mocne gitary prowadzące, delikatne zawodzenie sfuzzowanej gitary solowej, która w drugiego szeregu próbuje zdominować całą kompozycję, docierają do słuchacza syntezatorowe niuanse, a całość jest mocno psychodeliczna i nastrojowa. To pierwszy utwór nazwany „The Haunting”. Progresywne syntezatorowe dźwięki dominują za to w kolejnym utworze „24/7”. Zwalniają jednak i przeradzają się w akustyczną dominantę gitary, lekko wspieraną klawiszami, by po chwili dać upust spiętrzonej energii i podnieść nastrój śpiewem wokalisty Juliana Clemensa.

Trzeci utwór rozpoczyna energiczna gitara, przenosząc słuchacza niemal w świat thrashowych dokonań. Szybkie rytmy perkusji, galopujący bas i tyrady gitarowe to kwintesencja „Carpathian Wolves”. Żywiołowość, jaka się tu skumulowała przypomina biegnące za ofiarą stado zgłodniałych wilków. Lekkie zwolnienia na zakrętach, bo po chwili ponownie nabrać tempa. Przywódca stada galopuje przez śnieg, gna do przodu by dostać, jako pierwszy ofiarę w swe potężne kły. Wyłaniające się dźwięki pojedynczych gitar niczym pozostałe samce w stadzie zataczają kręgi by wbić swe kły w grzbiet ofiary. Wiadomo jednak, że samiec alfa musi być pierwszy i nikt nie ośmieli się zrobić tego przed nim. Genialne aranżacje instrumentalne i prawdziwa burza hormonów wylatująca z każdego gitarowego dźwięku. „Train’s Gone” zaczyna się leniwie i niemal akustycznie, ale to tylko maska. Prawdziwa energia kryje się tu w drugiej części utworu, gdzie dominują brudne dźwięki gitarowe. I chociaż głos Juliana Clemensa jest tu trochę anemiczny to jednak całość kompozycji ma dużą moc.

W „Now Or Never” trochę irytuje specyficzny wokal, który mógłby być bardziej męski i basowy, a nie tylko taki „delikatny” niczym falset kastrata, ale generalnie utwór ma ciekawą, rozbudowaną strukturę i w pewnym momencie pojawia się genialnie nagłośniona gitara akustyczna, jakby zrobiona w całości z metalu (specyficzny pogłos), brzmiąca niczym indyjski podrasowany sitar. W tle słychać prowadzący mocny bas wspierający energiczną perkusję. Po chwili pojawiają się solowe gitarowe popisy wspomagane metalowymi riffami gitar rytmicznych. Uzupełnienie przestrzeni syntezatorami jest już niemal wisienką na tym mocnym, potężnym, dźwiękowym torcie. Marszowy rytm w „Mutation” oraz specyficzna deklamacja nadają temu dziełu mroczny klimat. Pojawia się tu trochę inny rodzaj wokaliz. Zdają się być mocniejsze, bardziej intensywne, przez co mamy tu do czynienia z innym ciężarem gatunkowym niż w poprzednim kawałku. „Our New Mediaevil World” niczym floydowskie “Dark Side of the Moon” przenosi słuchacza w inny wymiar. Gilmourowska gitara rozpoczyna tą opowieść. Pojawia się potężna wielowątkowa fabuła instrumentalna. Przestrzeń wypełniona psychodelicznymi dźwiękami wciąga w świat indywidualnych wyobrażeń, jakie tworzą się przy słuchaniu tego typu muzyki. I głos wokalisty też niemal bardzo podobny w brzmieniu do głosu Rogera Watersa. Całość odbiega mocno od energicznych, szybkich metalowych kawałków, jakie Wolfspring proponuje wcześniej. Tu rządzi psychodeliczny rock spod znaku Pink Floyd trwający ponad 12 minut.

Płyta "Wolfspring" to dzieło Francuzów, które po wielu namowach znajomych zostało zanglikowanizowane w warstwie lirycznej i wystawione w ten sposób szerszej publice. Zespół stworzył JP LOUVETON - gitarzysta oraz wokalista progresywnej francuskiej kapeli zwanej NEMO. JP wykreował nowatorską muzyczną paletę dźwięków, której centralnym punktem jest gitara. W projekcie biorą również udział: Julian Clemens (wokalista anglojęzyczny), Ludovic MORO-SIBILOT (metalowy perkusista) oraz Guillaume FONTAINE odpowiadający za brzmienia syntezatorów, który gra również w zespole NEMO.

Na debiutancki album nazwany po prostu “Wolfspring” składa się 8 energetycznych utworów, w których można usłyszeć fascynacje takimi rockowymi tuzami jak: Led Zeppelin, Muse, Porcupine Tree albo wspomniane już wcześniej Pink Floyd, a ich wpływy są słyszalne niemal w każdym momencie twórczości Wolfspring. Nie usłyszycie tam jednak żadnego plagiatu, ponieważ muzyczną przeszłość interpretują oni w nowoczesny, dzisiejszy sposób. Jean-Pierre znalazł solidne wsparcie w wytwórni ProgRock Records i dzięki tej owocnej współpracy możemy delektować się dźwiękami z wysokiej półki, za co ręczy sam Shawn Gordon – prezes ProgRock Records, bowiem to on namawiał zespół do wydania tej kreatywnej i unikalnej mieszanki progresji i rockowych standardów.

Ogólnie rzecz ujmując płytę można by zaklasyfikować do gatunku progresywnego metalu. Środki wyrazu, po które sięgają artyści są naprawdę różnorodne i imponujące, przez co cały album zyskuje specyficzny progresywny klimat. Są zwolnienia, są energiczne galopady, jest melodia i mocny beat. Nie mniej jednak do zupełnej oryginalności brakuje tu decyzji o tym, jaki kierunek ostatecznie wybrać, by twórczość ta stała się trochę inna niż to wszystko, co możemy dostać wokół. Stanowczo wyróżniają się tu kompozycje: „The Haunting”, „Carpathian Wolves”, „Mutation” i „Howling with the Banshee” (drugi w pełni instrumentalny kawałek budujący i potęgujący do samego końca nastrój). Pozostałe są rzetelnie zrobione, ale brak w nich tego „intrygującego” ładunku energetycznego, który słuchacza wali łomem pod kolana, przygniata do podłogi i nie pozwala wstać, dopóty, dopóki nie zakończy się obracać płyta w odtwarzaczu. Tu jest więcej niż poprawnie, ale mogłoby być stanowczo lepiej. Nie oznacza to jednak, że dzieło Wolfspring nie znajdzie grona oddanych odbiorców, którzy pójdą za nimi w przysłowiowy „dym”.

Tracklista:

01. The Haunting [6:28]
02. 24/7 [5:47]
03. Carpathian Wolves [4:57]
04. Train's Gone [7:19]
05. Now or Never [6:42]
06. Mutation [5:54]
07. Howling with the Banshee [6:59]
08. Our New Mediaevil World [12:25]

Muzycy:
Julian Clemens – śpiew
Jean-Pierre Louveton – gitara, gitara basowa, śpiew, kompozycje i aranżacje
Guillaume Fontaine – klawisze
Ludovic Moro-Sibilot - perkusja

Moja ocena 3,5/5

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Inside Again - “End Of The Beginning” (2010)


Kolejna płyta wydana przez krakowski LYNX MUSIC. Tym razem cięższe gatunkowo niż dotychczasowe tematy, jakim patronuje firma Ryszard Kramarskiego. Całkowite odejście od progresywnych, art rockowych i ambientowych dźwięków na rzecz drapieżnego rocka spod znaku PORCUPINE TREE (chociaż jednak mniej progresywnego), ARCHIVE (specyficzny klimat), ALICE IN CHAINS (ze względu na wokal i globalny nastrój), PINK FLOYD (z tendencją do tworzenia psychodelicznych klimatów i wizji) czy może nawet NEW MODEL ARMY (poprzez brudne garażowe dźwięki).

Tym razem się dzieje i to sporo za sprawą zespołu inside again, który nagrał swój debiutancki album zatytułowany „end of the beginning”. Zespół inside again powstał na przełomie kwietnia i maja 2009 roku w Warszawie. Założyli go Marek Godłoza – bass, Łukasz Naumowicz – gitara i Maciek Apt – gitara. W tym składzie, w studio SERAKOS zarejestrowano trzy utwory. „WILL YOU COME” (wersja instrumentalna), „RUNAWAY” – instrumentalny z elektronicznym beatem perkusyjnym i cover cure’owski – „A FOREST” – w którym gościnnie zaśpiewała Anka z Żywiołaka. W tej sesji wzięli udział także uczestnicy Projektu teren Nowy.info oraz Arkadiusz Czyżewski – perkusja, Artur Szolc – etniki, Robert Srzednicki – keyboardy i elektronika. W niedługim czasie do zespołu dołączył Marek Veith AMUSE ME, aż wreszcie, po długich i ciężkich poszukiwaniach wokalisty, zespół uzupełnił Michał Deptuła EXPERIENCE, stanął przy mikrofonie i tak skład w końcu się wykrystalizował. Listopad i grudzień 2009 – to kolejna wizyta w studio SERAKOS – nagrywanie kolejnych utworów. Pod koniec roku materiał na pierwszą płytę zespołu był już gotowy. Również i w tej sesji uczestniczyli Robert Srzednicki i Artur Szolc, całość materiału dopełnił utwór zagrany na gitarze przez Roberta Rochona - AMUSE ME. I w ten oto sposób w maju 2010 roku ukazał się album „end of the beginning” wydany przez LYNX MUSIC i dystrybuowany przez ROCK SERWIS.

Zaczyna się nieźle! Głos wokalisty Michała Deptuły przypomina trochę (momentami) głos nieżyjącego już lidera ALICE IN CHAINS - Layne’ Staley’a. Ciekawe motywy futurystyczno-industrialne pojawiają się już w pierwszym kawałku „Will You Come”, świetnie się komponują z wytworzonym klimatem zarówno instrumentalnym jak i wokalnym. W „Untouchables” jedziemy dalej z mocnymi riffami i mocno uwypukloną linią basu. „Under Control” rozpoczynają delikatne dźwięki syntezatorów przypominające kapiący deszcz, całość przechodzi w energiczna balladę, ale nie szukajcie tu rzewnych tekstów czy „płaczących” gitar. Klimat jest naprawdę odjechany. Delikatne dźwięki gitarowe gdzieś w tle i rozpoczynający całość syntezatorowy motyw przewodni snują się w oddali, nadając kompozycji lekko złowieszczego klimatu. Zmienia się tu też głos wokalisty, staje się nieco mniej drapieżny i jakby stonowany, przynajmniej w pierwszej części tego utworu. Początkowo miałem delikatne skojarzenia z inną polską kapelą RIVERSIDE, ale tylko przez pierwszych kilka taktów. Ten kawałek poprzez ciekawe aranżacje i zmienne nastroje stanowczo został moim ulubionym.

„Good Beliver” rozpoczyna się industrialnym, głębokim ciągnącym się dźwiękiem syntezatorów, do którego po chwili dołączają również elektronicznie generowane rytmy, wspomagane przez perkusję. Głęboki puls perkusji wspierany mocnym basem i wijące się wokół nich szybkie przejazdy klawiszowe i mamy kolejnego „killera” na tej płycie. Co ciekawe syntezatory w żadnym z utworów nie dominują i nie są wyciągnięte zbyt mocno przed inne instrumenty. Tak samo ma się rzecz z gitarami, których rola ogranicza się tu w zasadzie do utrzymywania rytmu za pomocą mocnych riffów. Nie ma tu popisów solowych, a tylko komponujące się z całością uzupełnienia, powodujące, że odbieramy wielowarstwowe dźwiękowe przekazy. „Isolation” zaczyna się świetnym etnicznym rytmem i o dziwo mimo dość intensywnego rytmu wokalizy są dość spokojne, chociaż lekko drapieżne. Po chwili pojawia się przez moment sam bas, wsparty kolejnym oryginalnym taktem perkusji i ciężkimi gitarowymi riffami. Zakończenie „Isolation” jest niezwykle spokojne. Końcówkę tego kawałka zdominowały już tylko gasnące dźwięki fortepianowe. W „Chaosie” pojawiają się głosy niczym wyłapane z radia, czy z krótkofalówek, startuje monodeklamacja wokalisty, wspierana mocnymi dźwiękami syntezatorów tworzącymi muzyczny podkład. Głosy słychać teraz jakby w trzeciej linii. Gdzieniegdzie przebija się pojedynczy delikatny akord gitarowy. Z tej istnej kakofonii dźwięków wyłania się po pewnym czasie perkusja, ale też nie dominuje, tylko specyficznie uzupełnia ten cały chaos. Znów na pierwszy planie wyłaniają się „głosy” uzupełnione linią basu, znika też śpiew wokalisty. Całość przeradza się w energetyczny kawałek, do jakiego panowie z inside again przyzwyczaili nas przez poprzednie siedem kompozycji. A na koniec dostajemy „Last Exit” lekki, zwiewny (może przez efekt wiatru wpleciony gdzieś w głębię), uzupełniony delikatnymi zagrywkami gitar, wspomagany przez równie subtelne dźwięki perkusji. Czuć tu narastającą energię i moc, która wisi gdzieś w przestrzeni, ale wszystko po dwóch minutach zostaje wyciszone. Takie outro zamykające zgrabnie i wytwornie całość.

Warty podkreślenia, świetny debiut warszawiaków. Całość ma specyficzny industrialny nastrój. Jest mrocznie a jednocześnie drapieżnie. Jest garażowo i brutalnie, a jednocześnie lirycznie i melodyjnie. Efekty elektroniczne i syntezatorowe melodie są sprytnie wplecione w całość, ale nie dominują, przez co osiągnięta zostaje ciekawa gęsta atmosfera. Industrialny klimat przeplata się z tu ciężkimi gitarami i bardzo mięsistym basem a całość niemal pożera słuchającego, otaczając go i oplatając przestrzennie w każdej sekundzie. Po przesłuchaniu tej płyty pozostaje taki psychodeliczny niepokój, dziwne delirium, które trudno zwalczyć inaczej jak ponownym odsłuchaniem całości. Brawo Panowie!

Tracklista:
1. Will You Come [7:07]
2. Untouchables [4:46]
3. Under Control [4:56]
4. Good Believer [4:38]
5. One Second [5:56]
6. Runaway [5:06]
7. Isolation [5:31]
8. Chaos [6:06]
9. Last Exit [2:04]

Muzycy:
Michał Deptuła: śpiew
Marek Veith: perkusja
Maciek Apt: gitara
Łukasz Naumowicz: gitara, instrumenty klawiszowe
Marek Godłoza: bas

Moja ocena 4,5/5

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

sobota, 19 czerwca 2010

SONISPHERE FESTIVAL, czyli BIG 4 w akcji! - Warszawa, 16.06.2010

Szczerze mówiąc to trzeba zawsze zaczynać opowieść od początku, ale tu początek chyba wszyscy znają. Przypomnijmy jednak historię pokrótce, dla nie wtajemniczonych. Dawno, dawno temu w Ameryce powstało kilka zespołów, które postanowiły zmienić świat ciężkiego grania. Najbardziej prężni, ambitni, żywiołowi i przebojowi (choć tu przebojowość rozumiemy raczej jako siłę przebicia, a nie tendencję do pisania przebojów sensu stricte, chociaż czas pokazał, że jednak jeden z nich stworzył kilka hitów) dochrapali się miana WIELKIEJ CZWÓRKI Thrash Metalu. Ich losy przeplatały się, łącząc, dzieląc, wznosząc na wyżyny i zrzucając w czeluści zapomnienia, goniąc własne ogony, czy szkalując imiona innych. Nie ominęło to nawet największej supernowej tego gwiezdnego układu czyli Metallicy. Jednak Czterej Jeźdźcy Apokalipsy gnali naprzód. Jakiś czas temu postanowili się jednak spotkać odrzucając animozje i zwalczając dotychczasowe antagonizmy, które powstały przez ponad 20 lat, by spotkać się właśnie w Warszawie na jednej scenie. Ponoć to była historyczna chwila – tak przynajmniej mówił James Hetfield podczas swojego występu, wieńczącego cały Festiwal. Kto był, to być może czuje czy tak rzeczywiście było, kto nie był niech żałuje, niech, więc przeczyta i próbuje ocenić sam.
Zacznijmy, więc od tego, że wylądowaliśmy na warszawskim Bemowie gdzieś koło 16-tej, co było i tak nie lada wyczynem, bo takich jak my były tysiące i każdy z nich próbował zaparkować samochód gdzieś w okolicy, po czym dołączał do głównego nurty czarno przebranych postaci, które niczym spragnione miodu owady ciągnęły do punktu zbornego, czyli na lotnisko Bemowo. Już od momentu, w którym szczęśliwie znaleźliśmy miejsce do zaparkowania w okolicach ulicy Radiowej do naszych uszu dotarły pierwsze dźwięki naszego rodzimego produktu eksportowego, czyli Behemota. Jednym słowem na występ Nergala nie zdążyliśmy, ale nie spieszyliśmy się jakoś specjalnie, ponieważ wrzaski jakie docierały do ulicy Radiowej (nomen omen mieszczącej się spory kawałek od lotniska) przypominały odgłos rzygania monstrualnego potwora. Utwierdziło nas to tylko w przekonaniu, że nie jesteśmy docelowym odbiorcą tej „eksperymentalnej” muzyki z zza światów a naszym celem jest mimo wszystko ANTHRAX, MEGADETH, SLAYER i METALLICA.
Tymczasem pogoda dopisała, niebo było bezchmurne, słońce stało niemal w zenicie. Jednym słowem wspaniała aura na tego typu festiwal. Oj z tym słońcem to jeszcze były przejścia, ale o tym czytajcie w dalszej części relacji.
Zdjęcie nr1: „Gdzieś tam w już grał Behemot, a my zmierzaliśmy w kierunku lotniska!”
W sumie na Anthrax zdążyliśmy, ale w zasadzie na końcówkę, więc wiele się tu opowiedzieć nie da, oprócz tego, że dopisała pogoda i warszawskie słońce skutecznie utrudniało oglądanie wydarzeń na scenie, bowiem na złość wszystkim świeciło nam dokładnie i centralnie prosto w oczy. Wchodząc głównym wejściem pośród gęstej tłuszczy ściągającej na koncert wychwyciłem tylko energetyczny „Got The Time” i "Antisocial". Kiedy wreszcie dotarliśmy pod pierwszy telebim Anthrax grał już przedostatni kawałek, a na scenie widać było rozwieszone logo zespołu zasłaniające część potężnego telebimu scenicznego przygotowanego (jak się na koniec okazało) tylko i wyłącznie dla Metallicy. Wprawdzie telebim uruchamiano w przerwach między poszczególnymi setami, ale służył on tylko do wyświetlenia logo festiwalu. Co ciekawe Slayer darował sobie wywieszanie własnego logo i grał już tylko przy świecącym SONISPHERE FESTIVAL. Anthrax (jak doczytałem, na co bardziej aktywnych forach dyskusyjnych) zagrało sporą część repertuaru z czasów Joey’a Belladonny, czyli: "Caught in a Mosh", "Indians", "Madhouse", "Efilnikufesin" i "I Am the Law", oraz przeróbkę "Heaven and Hell", jako hołd dla zmarłego Ronniego Jamesa DIO. W pamięci utkwił mi tylko wariacki krok sceniczny Scotta Iana i biegającego po scenie, uradowanego Belladonę, który cały czas gestykulował do publiczności, a cieszył się przy tym jak dziecko. Słońce nie dość, że niemiłosiernie grzało to jeszcze świeciło nam prosto w twarze!
Zdjęcie nr 2: „Sonicznie zakręceni: Rysiek i Jarek, a słońce cały czas napier…a!”
Z RELACJI RYŚKA: „Zielona trawka, promyki słońca na twarzy, na niebie białe obłoczki układające się w niesamowite kształty i….. „Dead Skin Mask” powodujący drgania ziemi pod plecami… Bezcenne! A poza tym osobiste odczucia w dużym skrócie: Bilet znalazłem pod choinką już pół roku wcześniej. Z każdym dniem radość z faktu, że będę częścią tej imprezy narastała wykładniczo, by na kilka godzin przed osiągnąć upragnione maksimum. Byłem tam, widziałem prawie wszystko - a na pewno wszystko, co chciałem. Ale po kolei… Anthrax – nie można mnie zaliczyć do ich bezkrytycznych fanów - w mojej kolekcji znalazł się jedynie album „Among The Living”. Ale muszę przyznać, że byłem zaskoczony charyzmą i kondycją Belladonny. 50-ciolatek dziarsko sobie poczynał na scenie, żywiołowo wywijając mikrofonem. Być może częste rozwody z Anthrax wyszły mu na zdrowie? ;) W każdym razie fajnie rozpoczęli festiwal (na Behemot niestety lub może bardziej na szczęście nie zdążyliśmy). Chciałoby się powiedzieć, że dalej było tylko lepiej, jakkolwiek…. Megadeth trochę mnie rozczarował, chociaż zagrali moją ulubioną „Symphony Of Destruction”. Ich występ w moim odczuciu był poprawny, ale Dave sprawiał wrażenie trochę przygaszonego. Z kolei Tom Araya dał z siebie wszystko. Zaśpiewał utwory, przy których można było się wyszaleć (pogo święciło wtedy triumfy). Mnie zabrakło jednak zdecydowanie przepięknego „Seasons in the Abyss”. Do kontemplowania muzyki na trawce z zamkniętymi oczami byłby super. A Metallica? Klasycznie… nie zawiedli. Byli główną atrakcją wieczoru i z pewnością wiedzieli, co lubi „polski metal klasy średniej”, czyli stare, poczciwe kawałki do czarnego albumu włącznie. Mocne „Creeping Death” na początek, potem niesamowite „For Whom The Bell Tolls” rozgrzało nas niemalże do czerwoności. A MY, to jedna wspólna metalowa rodzina. MY mieliśmy od kilkunastu, do z pewnością grubo ponad 50-ciu lat. I wszyscy razem bawiliśmy się w jednym miejscu. Bez dwóch zdań: Metallica to fenomem, Metallica to zespół wielu pokoleń fanów prawdziwie „męskich” brzmień. „Seek&Destroy” na zakończenie było magiczne. Nie wiem, czy Hetfield usłyszał skandujący tłum, czy też chłopcy sami wpadli na to, żeby sprawić nam ten prezent? Niewątpliwie pożegnalny podarunek się udał. Bawiłem się świetnie i szczerze wątpię, aby znalazł się ktoś, komu festiwal nie przypadł do gustu.”
Po przerwie technicznej, podczas której zaczęła się okupacja strategicznych punktów pobierania piwa i równie strategicznych punktów oddawania piwa, WALNĘŁY z głośników pierwsze takty "Holy Wars... The Punishment Due", "Hangar 18" a następnie prawie cała płyta "Rust in Peace", której przyglądała się maskotka (sic!) zespołu Vic Rattlehead wywieszona wraz z logo zespołu (a tak naprawdę to była po prostu kopia okładki płyty „Rust In Peace”) nad sceną. Z nowości poleciał tylko "Head Crusher" – i coś, na co czekali pewnie wszyscy, czyli Megaśmiertelne hity porywające tłum do szaleńczej zabawy: "Sweating Bullets", "Symphony of Destruction" i "Peace Sells". Mustaine ubrany w białą koszulę wyglądał niczym jakiś szlachcic, a na twarzy pojawiał się tylko standardowy grymas, jaki towarzyszy mu od zarania jego twórczości. No cóż Rudy tak ma i koniec, nie należy się dziwić. Jednak zarówno zestaw utworów, jaki i ekspresyjne solówki zadowoliły nie jednego obecnego widza i słuchacza na lotnisku, co dało się wyczuć podczas długich owacji po każdym utworze. Być może spowodowała to obecność Megadeski wśród pozostałych metalowych tuzów, być może dobry nastrój Dave’a, być może dobry biomed, w każdym razie ten występ był naprawdę rewelacyjny. Miałem okazję widzieć Megadeth, jako suport przed Heaven and Hell w Chicago i wtedy zrobili na mnie przygnębiające wrażenie. Byli mało zgrani, grali na „pół gwizdka”, a jedyną świetlistą postacią był Dave. Tymczasem na lotnisku w Bemowie zespół dał solidny, dobry thrashowy show, (chociaż w pełni słońca, które dalej niemiłosiernie waliło po oczach), który warto było zobaczyć i usłyszeć.
Kolejna przerwa na zmianę sprzętu i znów w pełnym słońcu pojawił się zespół, dla którego w zasadzie pojechałem na ten Festiwal. Panie i Panowie, bezkompromisowy mistrz szybkości dźwięku i demon głośności, kontrowersyjny, zniewalający, powalający, zmiatający, czyli wszystko w jednym: Mr Slayer! Im akurat nie są potrzebne żadne rekwizyty sceniczne (oprócz najeżonej pieszczochy na przedramieniu Kerry’ego), żeby zagrać jak na Króla Thrashu przystało. Bezprecedensowo, bezpruderyjnie, bez litości! Jak ktoś świetnie zauważył: „W tej wojnie Slayer nie bierze jeńców!” Rozpoczęli od demonicznego "World Painted Blood", który otwiera najnowszy album w sposób, którego mogą im pozazdrościć wszyscy inni. Od razu i na dokładkę kontrowersyjny "Jihad" zaintonowany przyprawiającym o dreszcze motywem gitarowym, a potem było już coraz szybciej, intensywniej i mocniej. „Ready for War?” wykrzyknął Tom Araya, po czym swym melodyjnym słowiczym wrzaskiem zaintonował: "Waaaar Ensembleeeeee!!!" I zaczęło się istne szaleństwo, któremu poddał się również piszący te słowa, bowiem po mojej lewicy rozgorzało piekło-pogo, które wessało mnie, zdzieliło po mordzie i wypluło kawałek dalej. Przy "Dead Skin Mask", "Mandatory Suicide" i "South of Heaven" miałem ciarki na całym ciele. I nawet nie przeszkadzało to, że Tom grał i śpiewał lekko usztywniony w górnej części swojego chorego kręgosłupa, nie ruszając swoją potężną, choć mocno siwiejącą już czupryną. Po prostu Slayer niczym czołg przejechał po nas, odpalił odłamkowym, by w zadymie własnego dźwięku zagranego podczas "Raining Blood" zejść w glorii i chwale! Oni nie muszą nikomu nic udowadniać, oni są po prostu bezkonkurencyjni! I wreszcie do cholery jasnej zaczęło zachodzić to pieprzone słońce!
SLAYER zagrał: "World Painted Blood", "Jihad", "War Ensemble", "Hate Worldwide", "Dead Skin Mask", "Angel of Death", "Beauty Through Order", "Disciple", "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "South of Heaven" oraz na koniec "Raining Blood".
Z RELACJI JARKA: „W środę wpadłem pod czołg - rzecz mi się często nie zdarza. Więc parę słów wyjaśnienia. Zaczęło się niewinnie. Wycieczka do stolicy, 5 osób na pokładzie. Pogoda piękna, a że w samochodzie ciepło, uzupełniamy regularnie płyny, z głośników lecą kojące dźwięki przygotowujące nas na spotkanie z Czterema Pancernymi.

Wchodzimy przed 17.00, Anthrax mam nadzieję wybaczy nam nieobecność na płycie lotniska na swoim popisie oraz hołdzie dla nieodżałowanego Dio, a na scenie już strzela do nas odłamkowymi Rudy Dave. Palce biegają po gryfie szybciej niż oko jest w stanie rejestrować, tam działa jakaś inna fizyka. Poza gitarą Rudy zachowuje strategię pełnego wycofania: bez interakcji z fanami, w kontrze do konwencji: biała koszula. Jego wyluzowanie udziela się nam - nabywamy szaszłyczka, spożywamy i leżąc na trawiastym dywaniku, patrząc w słońce, kontemplujemy niezrównane dźwięki „Symphony of Destruction”, jest to w pewnej mierze awangardowe podejście do koncertowego przeżywania metalowego koncertu, ale trzeba wciąż poszukiwać, siejąc twórczy ferment ;-)

Wchodzi Slayer, żarty się skończyły (szaszłyk też) - jesteśmy we trójkę pod sceną, perkusja + bas nabijają szaleńczy rytm, ściana dźwięku miażdży przeponę - ależ ci goście mają energię. Widzę, że niczym cyklon rozwija się pogo, kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Wir zabiera wszystkich ze sobą, odbijamy się jak cząsteczki gazu w podgrzanej i zamkniętej butelce. Wilgotność rośnie do 99% , w powietrzu nie ma tlenu - płuca wypełniają dźwięki, cyklon wypluwa mnie 100 metrów dalej, po drodze podnosimy jakiegoś jegomościa, który szukał na ziemi zgubionych okularów, albo parasolki ;-) Nie wiem, co po kolei Slayer grał, ale robił do po swojemu perfekcyjnie - ja się czułem 'slain'.

Chwila oddechu - słońce chowa się za sceną, tłum gęstnieje, nie ma złudzeń, że Wielkiej Czwórka składa się z Tworzącej-Niegdyś-Historię-Wielkiej-Trójki i Tych-Na-Których-Wszyscy-Czekają. Na scenie pojawia się dodatkowy wielki telebim - z głośników płynie Morricone. Nadchodzi "hevy metal thunder" - rozbłyskają światła, eksplodują riffy, pełznie do nas ostatnia egipska plaga. Lepiej zacząć nie mogli - po „Ride The Lightning” nic już nie było tak nowatorskie, nie ma odpoczynku, i już nie pytamy, komu bije dzwon. Wokół się pali, w kolumnach ognia startuje "Fuel". Wszyscy są w transie, po wspólnie śpiewanych jeźdźcach apokalipsy, chwila uspokojenia przy „Fade to Black” (ach ta genialna „Ride the Lightning”). Jest ostro i szybko - grają „Death Magnetic” – ale jako to ujął inżynier Mamoń, najbardziej lubimy piosenki, które znamy, więc ten fragment łączy się jeden ciąg, też świetnie zagrany. Na telebimie świetnie widać każdy detal zespołu, każdy grymas na twarzy Hetfielda, pot na czole Urlicha, napis na piórku gitary Hammeta, Trujillo nic nie widać, bo cały zarośnięty piórami.

Bardzo dobre ujęcia kamer oddające atmosferę. Gdy filmuje kamera będąca na scenie, widać morze ludzi aż po horyzont. Mija 30 lat od eksplozji gatunku – i widać, że Polska nie na węglu, czy gazie łupkowym stoi - tu w sercu mamy metal, w żyłach płynie rtęć. Nie do wiary jak ta muzyka potrafi łączyć pokolenia - rozstrzał wieku od 15 do 55 lat. Widzę niejednokrotnie obrazek - mama, tata, syn i córka. Tę integracje pokoleń świetnie było widać podczas powolnego przejścia kamer wzdłuż pierwszego rzędu. Był tam cały przekrój wiekowy, materialny i geograficzny - łączyło ich jedno hasło "trash metal rules", a namiestnikiem ciężkiej muzyki na tej planecie jest Metallica, mimo że są inni młodsi lub starsi, bardziej ekstremalni lub mniej ekstremalni. I już "Sad But True" - dedykowane przez Hetfielda pozostałym kolegom grającym na Sonisphere. Klasyk goni klasyk, "Sanitarium", po kolei śmietanka z Justice i Master - pełna metalowa ekstaza. I kanon globalnej popkultury – „Nothing Else Matters” - zawsze się zastanawiam skąd w takich facetach po przejściach tyle liryzmu, może właśnie przez te przejścia ? 80 tys. ludzi śpiewa tez wspólnie z nimi „Enter Sandman”. Bisy "Stone Cold Crazy", "Hit the Lights", zapada cisza po takiej dawce dźwięków czuje, że soniczny czołg, który strzela do mnie siódmą godzinę ustawia się do przejechania po mnie. Wokół najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej słychać tylko trzy słowa 'seek'n'destroy' i to się zmienia w grzmot, chłopaki na scenie jakby tylko na to czekali - czołg mnie dorwał i jedzie prosto na mnie.

Koniec. Zespół nie chce zejść ze sceny, długo się żegnają każąc się uciszyć spikerowi – „f..k we haven't done yet”. Ależ był czad.

Tak nam dowaliło, że rozwożąc się po powrocie z Warszawy jeździliśmy o 5 rano po mieście z puszczonym "Highway to Hell" na pełny regulator w kapturach na głowach - kierowca czerwonym, ja w żółtym, headbanging na maksa do rytmu - piekielne krasnoludki, spojrzenia przechodniów i innych kierowców bezcenne ;-)

Zresztą nie tylko nam się udzieliła energia, kumpel mi relacjonował powrót z Bemowa: „Ja jak wracałem środkiem drogi jeszcze na Bemowie w tłum wjechał gość kabrioletem w różowej koszulce polo słuchający player-a. Po 10 sekundach na tylnej kanapie siedziało u niego z 10 chłopa machający głowami i wydający dźwięk paszczą: "arrrrrrr".

Widać dobra energia poszła w Polskę - ARRRRRR!!!”

Zdjęcie 3: Rysiek i Jarek energia bijąca na całego! ARRRRR!!!
A Metallica jak to Metallica, weszła, zagrała, powaliła wszystkich na kolana, jakością i selektywnością dźwięku, zerwała czapki z głów niedowiarkom i krytykom za pomocą natężenia tegoż dźwięku, rozwaliła wszystkich za pomocą przygotowanego zestawu starych, nieśmiertelnych „przebojów”, które zadowoliły tych, którzy uważali, że skończyła się na „Kill’em All” i tych, którzy wytrwali trochę dłużej, a więc do „Ride the Lighting” i tych, co uwielbiają „Master of Puppets” oraz „… And Justice for All”, a skończywszy na tych, którzy pokochali ją za Czarny Album i szukają inspiracji w „Death Magnetic”. Co by nie powiedzieć, Miss Tallica była Królową wieczoru, czego dowodem był zagrany kawałek innej Królowej znany, jako „Stone Cold Crazy”. I można szukać dziury w całym, że to nie było BIG 4, ale BIG ONE + 3 Small, wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że sama Metallica jest w stanie zgromadzić na stadionie taki właśnie kilkudziesięciotysięczny tłum bez pomocy pozostałych z Wielkiej Czwórki. Natomiast pozostała Trójka miała świadomość układu sił, a jednak zgodzili się na występ ze świadomością, że taki występ przed ponad osiemdziesięciotysięczną polską publiką może oznaczać dla nich nie tylko sukces promocyjny, ale przede wszystkim odświeżenie uwagi słuchaczy, powrót w czci i chwale i przyszłe zyski z koncertów i wydawanych krążków. Więc nie ma się czemu dziwić i po co czepiać, w końcu gdzie jak nie na koncertach mogą zdobyć kolejne pokolenia oddanych fanów. Ostatni show był już uzupełniony sztucznymi ogniami, słupami ognia, błyskami i przede wszystkim obrazem, który znalazł się na potężnym kilkudziesięciometrowym telebimie umieszczonym nad sceną, który do tej pory nie był specjalnie wykorzystany. Jednak siłą Metallicy tym razem był po prostu dźwięk i energia płynąca ze sceny, a nie efekty specjalne. Słońce zachodziło dłuuuuugo, normalnie za długo. Do połowy ich występu po prawej stronie niebo jaśniało zmieniając tonacje z czerwonego na bordowy, granatowy, by wreszcie gdzieś tam w końcu zniknąć za horyzontem. W sumie mu się jednak nie dziwię (temu Słońcu!), znikało pewnie z żalem, że nie może zobaczyć wszystkiego, co się tam na scenie działo.
METALLICA zagrała: "Creeping Death", "For Whom the Bell Tolls", "Fuel", "The Four Horsemen", "Fade to Black", "That Was Just Your Life", "Cyanide", "Sad but True", ""Welcome Home (Sanitarium)", "All Nightmare Long", "One", "Master of Puppets", "Blackened", "Nothing Else Matters", "Enter Sandman", "Stone Cold Crazy", "Hit the Lights" oraz na koniec "Seek & Destroy".
Zadowolenie z całości to zbyt małe słowa. Ekstatyczne Uniesienie to chyba odpowiedni zwrot. Takie emocje nam towarzyszyły podczas tego festiwalu. Było fantastycznie i głośno. Każda wydana złotówka była warta tego, żeby tam przyjechać, uczestniczyć w imprezie i mieć niezapomniane wspomnienia. A czy był to historyczny moment? Następne pokolenia pewnie ocenią. Dla nas ważne były te właśnie chwile i związane z nimi emocje.

P.S. Tym razem nie mam własnych zdjęć, ponieważ zapomniałem wziąć aparatu, ale jeśli ktoś jest spragniony widoku swych idoli na pewno znajdzie w Internecie tysiące zarejestrowanych nagrań i fotek, jak chociażby te, które zamieścił Onet.pl.

RELACJA spisana dzięki: Ryśkowi oraz Ryśkowi, Jarkowi i Kubie (również zdjęcia)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

„Pokój Pełen luster. Biografia Jimiego Hendriksa” - Charles R. Cross



Wydawnictwo Dolnośląskie wypuściło na rynek kolejną rewelacyjną biografię muzyczną. Obok historii Jacka Kaczmarskiego, Erica Claptona, Toma Waitsa, Boba Dylana i Jima Morrisona pojawiła się kolejna opowieść biograficzna. Tym razem wielka postać świata muzyki, niekwestionowana gwiazda rocka, wirtuoz gitary – Jimi Hendrix. Autorem biografii zatytułowanej „Pokój Pełen luster. Biografia Jimiego Hendriksa” jest Charles R. Cross ceniony amerykański dziennikarz muzyczny, który znany jest na polskim rynku między innymi z biografii Kurta Cobaina z Nirvany, Bruce’a Springsteena, czy monografii Led Zeppelin.

Biografia Hendriksa to porywająca opowieść o człowieku, który w dzieciństwie odkrył miłość do muzyki, a jego pasja do gitary przerodziła się w uzależnienie, którego chciał się w końcu pozbyć. Nie tylko zresztą to uzależnienie mu doskwierało. Magnetyzująca i hipnotyzująca historia człowieka, który zasłynął z wirtuozerskich dokonań gitarowych prezentowanych na koncertach i scenicznej odmienności. Życiorys Jimiego opowiedziany w barwny, sprawny i przystępny sposób. Hipnotyzująca jest nie tylko sama opowieść, ale również zdjęcie artysty na okładce książki, który ze smutkiem spogląda na czytającego jakby zdawał się mówić: „tak to moja historia, wyciąg z tego własne wnioski”.

Przez jego życie przewinęła się cała plejada znanych ze świata muzyki (i nie tylko) osobistości, żeby wspomnieć tylko jego idola Boba Dylana, na którym wzorował się muzycznie, ale i stylistycznie (to po nim przejął zamiłowanie do udziwniania swojej fryzury, która stała się jednym z jego znaków rozpoznawczych). Przez jego krótkie, acz burzliwe życie przewijają się członkowie The Rolling Stones, The Beatles, Yoko Ono, The Who, Cream, Miles Davis, Lemmy z Motorhead (który był przez pewien czas technicznym w jego zespole), Eric Clapton, Janis Joplin, która nie tylko się przewinęła, ale i przeleciała Jimiego, Andy Warhol, Jim Morrison i wielu, wielu innych. Nie wspominając o autorytetach muzycznych pokroju B.B. Kinga, Little Richarda, z którymi Hendrix miał przyjemność grać lub przebywać czy spotkaniu ze wschodzącą sławą kina akcji: Brucem Lee. Przytoczenie wszystkich sławnych i znanych zajęłoby całą osobną recenzją. Dorzucając do tej listy armię kobiet, które przeszły lub przeleciały przez jego sypialnię, a od towarzystwa, których Jimi nigdy nie stronił, robi nam się imponująca lista osób, które znały go bezpośrednio. Otoczony świtą „pijawek” biznesowych, którzy wysysali z niego pieniądze i energię nie dożył jednak dwudziestych ósmych urodzin. Żył szybko i umarł młodo, zasiadając w panteonie sław obok Jima Morrisona, Janis Joplin i innych, których porwała seksualna swoboda, alkohol, narkotyki i sława.

Urodzony w biedzie, przeżywający trudne dzieciństwo, czarnoskóry chłopak ze slumsów, który stał się ikoną muzyki rockowej, niedoścignionym wzorem dla setek tysięcy gitarzystów, ponieważ taki postawił sobie cel w życiu. To także historia człowieka zmagającego się ze swoimi słabościami i z przeciwnościami losu, który już za życia stał się legendą.

Biografia spisana przez Charlesa R. Cross’a prowadzi nas do prapoczątków rodziny Hendriksów, z której dowiadujemy się, że przynajmniej w 1/8 był północnoamerykańskim Indianinem a w jego żyłach płynie krew plemienia Cherokee. Poznajemy jego pradziadków, dziadków i rodziców, by dotrzeć do zdjęcia matki, po której odziedziczył urodę i talent. Przyglądając się zdjęciu, na którym pani Lucille trzyma na rękach małego Jimmiego i porównując ją z okładka, z której spogląda na nas Jimi, od razu rzuca się w oczy podobieństwo rysów twarzy. Ten sam nos, te same lekko skośne oczy, ten sam zarys ust. I mimo, że to właśnie ojciec Jimiego – Al, stanowił dla niego podporę przez resztę życia oraz odegrał kluczową rolę w jego wychowaniu, to wspomnienia matki przebijają się zarówno w muzyce jak i tekstach Hendriksa.

Cała historia to również opowieść o latach 50-tych i 60-tych w Ameryce, w której dominował czarny blues i od którego zaczęła się tak naprawdę muzyczna fascynacja Jimiego. Nazywany „Dzikim Człowiekiem z Borneo”, Busterem, Jimmy James’em, słuchając mistrzów, tworzył własny styl i własną tożsamość muzyczną, by dojść do sławy oraz by w efekcie to jego twórczość stała się inspiracją dla innych. Trudne dzieciństwo, bieda i głód zaowocowały chęcią wejścia na sam szczyt muzycznego biznesu, by zyskać pieniądze, których nigdy nie miał i sławę, którą zawsze chciał mieć. Osiągnął swój cel, ale zapłacił za niego najwyższą z możliwych cen.

Skomponował i stworzył największe dzieła muzyczne, które niczym wzorce odtwarzane są po dziś dzień, a mit zrośnięcia z gitarą nie raz elektryzował tysiące ludzi do sięgnięcia po gitarę elektryczna i próbę dorównania. Jego twórczość rejestrowana za życia praktycznie w każdym momencie, w którym znalazł się w studio nagraniowym owocuje i elektryzuje słuchaczy jeszcze 40 lat po jego śmierci.

Autor biografii osiągnął cel, jaki sobie postawił. Dotarł do zapomnianego grobu matki Jimiego. Dokopał się do archiwalnych zapisków, przeczytał kilkadziesiąt biografii artysty, przeprowadził ponad trzysta wywiadów, a w latach osiemdziesiątych przeprowadził osobiście wywiad między innymi z ojcem Jimiego – Alem Hendriksem i jego bratem Leonem. Dotarł też do „przedziwnej pamiątki” utrwalającej artystyczny talent Jimiego, do potłuczonego lustra, które zostało przez gitarzystę posklejane z drobnych kawałeczków. Ponad pięćdziesiąt kawałeczków strzaskanego lustra po śmierci artysty zostało przesłane jego ojcu. „To – stwierdził Al Hendrix wyjmując surrealistyczne dzieło sztuki z szafki – był pokój pełen luster Jimiego”.

Cytując autora biografii Charlesa R. Cross’a można zawrzeć całą historię wybitnego gitarzysty dosłownie w kilku zdaniach. Pozostała reszta to tylko mniej lub bardziej znaczące ozdobniki jego życia, twórczości i świata, w którym żył i tworzył.

„Pokój pełen luster” to tytuł utworu, który Hendrix zaczął pisać w 1968 roku. Napisał kilka szkiców tekstów do melodii i nagrał kilkanaście jego wersji. Nagranie nie zostało nigdy oficjalnie wydane za jego życia, ale Hendrix rozważał umieszczenie go, jako dodatku do mającego powstać czwartego albumu studyjnego. Szczególnie to nagranie ujawnia niezwykłą samoświadomość Jimiego oraz perfekcyjną umiejętność wykorzystywania muzyki do wyrażania emocjonalnych prawd. O ile publiczność na koncertach Hendriksa domagała się głośno gitarowych popisów, takich jak w nagraniu „Purple Haze” samego Jimiego ciągnęło w stronę melancholijnych i refleksyjnych utworów, takich jak „Room Full of Mirrors”, albo bluesowych standardów, na których się wychował.

Utwór „Room Full of Mirrors” opowiada historię człowieka uwięzionego w świecie tak potężnej autorefleksji, że ta prześladuje go nawet w snach. Wyzwala się tłukąc lustra, i rani szkłem, poszukując „anioła”, który da mu wolność. Trzymając w rękach fizyczną manifestację tej koncepcji – rozbite lustro, dzieło sztuki, które ojciec Jimiego przechowywał w piwnicy – nie można nie zadumać się nad głęboką złożonością twórcy tego nagrania oraz nie uciec myślami do dnia, w którym Jimi Hendrix wpatrywał się w te pięćdziesiąt odłamków ze swą podobizną. „Widziałem tylko – śpiewał w tym utworze – siebie”.

Przeczytanie tej książki przyniesie Wam niezwykła satysfakcję. Odkryjecie fakty, których dotąd nie znaliście. Dowiecie się skąd się wziął ekstrawagancki image artysty (nieakceptowany zupełnie w Ameryce, a z to ciepło przyjęty w Anglii), dlaczego podpalał swoja gitarę na scenie, kto nauczył go grać zębami na gitarze i skąd wzięła się fascynacja relikwiami Voo Doo, jak udało mu się opuścić służbę w armii Stanów Zjednoczonych i dlaczego rzadko o tym mówił w jakichkolwiek wywiadach. Poznacie zakulisowe aspekty pracy twórczej, będziecie mieli wrażenie, że uczestniczycie w każdym muzycznym jamie Jimiego. Uświadomicie sobie, że pomimo wielkiej sławy, jaką chciał osiągnąć będąc dzieckiem tak naprawdę był biedny i nie posiadał zbyt wielu pieniędzy. Zresztą sam kiedyś o tym wspomniał mówiąc: „Gdy bywało się bez grosza przy duszy, nigdy się o tym nie zapomni”. Poczujecie na własnej skórze jak segregacja rasowa wpływała zarówno na twórców muzyki jak i na odbiorców oraz w jaki sposób czarny chłopak ze Seattle przekonał do siebie białą publiczność stawiając siebie w opozycji do czarnych. Doświadczycie dreszczy emocji, jakie towarzyszyły uczestnikom festiwalu Woodstock w roku 1969.

Pozycja godna polecenia nie tylko dla fascynatów twórczości Hendriksa, ale również dla tych, którzy chcieliby poznać historię narodzin muzyki rockowej i jej burzliwe dzieje na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

oprawa: twarda

format: 240x165 cm

stron: 312

Jaad - „Trzy elementy” (2010)


Robiąc wstęp do tej recenzji pozwolę sobie słowami zespołu (zaczerpniętymi z ich strony) przedstawić atmosferą powstania płyty oraz główną myśl przewijającą się w warstwie lirycznej:

„Po długiej przerwie 26.03.10 ukaże się nasza nowa płyta zatytułowana "Trzy elementy". To trzecia płyta zespołu. Nagrania rozpoczęto w czerwcu 2009 roku w zielonogórskim studiu nagrań Polysound. Słowa i muzykę napisał Jarosław Adryańczyk. Zaśpiewał na niej Mariusz Wawrzyńczyk, który zastąpił Maćka Szelewskiego. Pojawią się na niej również goście. Swojego głosu użyczyli Marcin Kędziora oraz Agnieszka Tyszkiewicz. Płyta ta traktuje o różnych emocjach, jakie nam towarzyszą w życiu. Lęk przed odpowiedzialnością, pogoń za wyimaginowanym szczęściem za własna wizją ukochanej i jej świata. Jarek pisze w nich również o tęsknocie za domem, o walce z sumieniem. Ostatnia piosenka jest o tym, że zawsze przyjdzie taki moment, kiedy trzeba będzie odejść i dlatego spieszymy się by tak wiele zrobić.”

Płyta rozpoczyna się ciekawym gitarowym, melodyjnym zagraniem przypominającym nieco gitarowe kompozycje Carlosa Santany, które uzupełnione zostają klawiszami, delikatnie w tle intonującymi ciekawą, acz lekko popową „melodyjkę”. Numer jeden nazwany zresztą „Początek”, to takie Intro otwierające płytę. Sporym zaskoczeniem po tym progresywnym wstępie są kolejne utwory, przenoszące słuchacza do zupełnie innego świata. W „Trudnej sprawie” można odnieść wrażenie, że słychać Marka Piekarczyka z TSA. To zresztą nie jedyne zaskoczenie wokalne na tej płycie. Słychać tu sporo różnych eksperymentów głosowych, co z jednej strony urozmaica płytę, a z drugiej rodzi lekką konsternację, ponieważ słuchając płyty, jako całości można odnieść wrażenie, że zespół nagrywał z wieloma wokalistami. Dokonania muzyczne JAAD na tej płycie są ciężkie do opisania jednym zdaniem i trudne do jednoznacznego zaklasyfikowania. Balansują na granicy tego, co tworzy Dżem, jak śpiewa Piekarczyk w TSA dodając do całości trochę progresywnych dźwięków gitarowych i syntezatorowych. W muzyce zespołu przewija się blues, jazz, rock’n’roll. W komplecie dostajemy utwory energetyczne „Prosty temat” i spokojne jak na przykład „Mała Josephine”. Ten utwór zaskakuje dodatkowo cichymi chórkami i dźwięcznym „wyciągniętym” wokalem oraz progresywnymi dźwiękami syntezatorów i gitary. Zmiana rytmu i melodii i pojawiają się „Boskie plany”, w których diametralnie zmienia się głos wokalisty bowiem Mariusza Wawrzyńczyka zastępuje tu Marcin Kędziora. „Żądza” to z kolei taki szeptany blues, w którym dominują partie gitary. W „Prostym temacie” można wyłapać znany wszystkim miłośnikom Black Sabbath „Rat Salad”. „Światło” to nostalgiczna ballada z gitarą akustyczną w tle. Jeśli chcecie się dowiedzieć skąd się wziął tytuł płyty koniecznie przesłuchajcie ostatni utwór zatytułowany „Otchłań”. Na zakończenie płyty przynosi on kojące gitarowe dźwięki, przestrzenne klawiszowe, szum deszczu i odgłosy burzy oraz delikatny, spokojny rytm perkusji. lekko połamany rytm perkusji, który Bill Ward serwował w

JAAD jak się można przekonać na ich stronie to nie debiutanci, ale rockowi „wyjadacze” istniejący od 1994 roku, którzy zaliczyli już takie festiwale jak Woodstock w 1997 roku, zaliczyli swój debiut w telewizji i w radiowej Trójce. Wokalista śpiewał w „Szansie na Sukces”. Swoistym wyróżnikiem płyty jest tu pewnego rodzaju eklektyzm stylistyczny zwłaszcza w sferze wokalnej. Nie wynika on bynajmniej z licznych personalnych zmian w zespole, ale z tego, że w kilku utworach pojawiają się różni członkowie zespołu przy mikrofonie. Piosenkę "Boskie plany" śpiewa Marcin Kędziora a utwór "Żądza" to piosenka śpiewana przez Jarosława Adryańczyka.

Od strony muzycznej panowie pokazują solidny i przemyślany warsztat. Zwłaszcza imponuje linia basu, świetnie wspierająca perkusję. Płyta powinna się spodobać miłośnikom zarówno bluesa jak i wielbicielom progresywnych delikatnych dźwięków, które przeplatane na całej płycie wzmacniają artystyczny nastrój.

Moja ocena 3/5 (trochę brakło na tej płycie specyficznego klimatu, elektrycznego impulsu, magnetyzmu, który powoduje, że słuchacz na kolanach wraca do odtwarzacza i naciska ponownie PLAY, żeby odsłuchać płytę ponownie).

Tracklista:

01. Początek
02. Trudna sprawa
03. Mała Josephine
04. Boskie Plany
05. Żądze
06. Prosty Temat
07. Światło
08. Kilka Słów Do Niej
09. Hippisowskie Myśli
10.Ta Piosenka Jest O Śmierci
11.Słowa
12.Otchłań

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

niedziela, 6 czerwca 2010

Gall "Anonym" (2010)

Ta płyta to solowy debiut Łukasza Galla znanego ze współpracy z zespołem Millenium, ale udzielającego się wokalnie także w takich formacjach jak Moonrise. Czyżby to była próba oderwania się od macierzystej formacji? Poszukiwanie innego stylu, czy po prostu chęć zaistnienia na innym gruncie i udowodnienia, że nie tylko Millenium człowiek żyje? Pewnie żeby uzyskać te odpowiedzi trzeba sięgnąć bezpośrednio do źródła i zadać wokaliście kilka wnikliwych pytań. Być może wtedy poznamy motywacje i będziemy mogli jednoznacznie stwierdzić, co pchnęło go do tego projektu i dlaczego nie mógł go stworzyć wspólnie z kolegami z grupy.

Album zaczyna się cichym, psychodelicznym intro skomponowanym przez Ryszarda Kramarskiego i nazwanym "Anonym". To podobno jedyna ingerencja w muzyczny świat stworzony przez Łukasza. Pierwszy utwór, który zaczyna się po tym psychodelicznym wstępie jest niczym wielowątkowe, zmieniające rytm i nastój rockowe symfonie Queen. Tu jednak mamy do czynienia ewidentnie z progresywnymi brzmieniami i to znacznie różni dzieła Galla od dzieł Królowej. Kawałek „In the mirror …” zaczyna się energetycznie, mocno, można by rzec nawet hardrockowo, po czym całość przeradza się w melancholijny i nostalgiczny utwór, który zabiera słuchacza w inny spokojny wymiar. Z kolei „Disaster calls another” zaintonowane ciekawym motywem syntezatorowym, przewijającym się przez cały utwór magicznie hipnotyzuje słuchacza. Ten utwór jest trochę spokojniejszy niż poprzedzające go „In the mirror of dreams”. Dominują tu głównie elektroniczne popisy syntezatorowe. Chociaż ciekawie brzmią też chóralne głosy wspierające śpiew wokalisty. „Highway of galaxy" („of”? – okładka płyty informuje, że „in”, tymczasem w książeczce z tekstami jest „of”) to spokojny kawałek rozpoczynający się nostalgicznymi dźwiękami gitary Kamila Konieczka. Z kolei „Flying in circles” to taka delikatna ballada, w której Gall rzeczywiście pokazuje swój talent wokalny. Dokładnie takie same odczucia przychodzą na myśl przy słuchaniu „All believers”. Ciekawie prezentuje się „Irish dance”, chociaż zabrakło tu jakiegoś folkowego, tradycyjnego elementu irlandzkiego, za to gdzieś pod koniec swym fantazjom muzycznym dał upust Krzysztof Malec z zespołu Albion. Kończący płytę utwór „Fools don’t lie” to kolejne spokojne dźwięki. Tym razem słychać wyraźniej fortepianowy podkład i delikatne gitary w tle.

Całość to amalgamat dokonań progresywnych znanych z twórczości Millenium, Moonrise, Albion, Nemezis, czy Loonypark, odczuwalny chociażby poprzez specyficzny wokal Łukasza, ale też dzięki progresywnym dźwiękom wstawionych tu gitar, czy syntezatorowych dźwięków tworzonych przez Kamila Konieczniaka i Krzysztofa Lepiarczyka. I tu muszę dodać przysłowiową łyżkę dziegciu do tej recenzji. Według mnie gitary Płonki (tam gdzie się pojawiają) niepotrzebnie zbliżają się do twórczości Millenium. O ile syntezatory przewijające się w poszczególnych utworach właśnie odróżniają się muzycznie od dokonań zespołu Ryszarda Kramarskiego o tyle gitary kierują myśli słuchacza w stronę twórczości polskiego Marillion. Nie jestem muzykiem, ale gdybym miał pomysł na solową twórczość to starałbym się oderwać od rodzinnej formacji w jakiejkolwiek formie ona istnieje, by nie ulegać nawet podświadomym presjom czy sugestiom. W przypadku tej płyty Łukaszowi nie do końca się to udało. Nie jest to płyta zła. Ba! Nawet powiem, że jest to całkiem dobre dzieło, które pretenduje do miana jednego z lepszych dokonań z kręgu progresywnego rocka. Nie mniej jednak moje rozczarowanie polega na tym, że spodziewałem się bardziej popowych, przystępniejszych linii wokalnych i łatwiejszej muzyki. O tym - przynajmniej kiedyś, podczas jednego z wywiadów - zapewniał mnie Ryszard Kramarski mówiąc o wybitnym talencie wokalnym Łukasza, który nazwał „magnesem” na płeć piękną i opowiadał o fascynacjach wokalisty z kręgu rocka a la Bon Jovi. Tymczasem do rąk moich trafiła progresywna, a może nawet neo-progresywna płyta.

Płytę wyprodukowało wydawnictwo Lynx Music. Dystrybutorem nagrania jest Rock Serwis Kraków.

Muzycy:
Łukasz Gall - wokal i teksty
Grzegorz Bauer - perkusja
Piotr Mazurkiewicz - gitara basowa
Ryszard Kramarski - kompozytor "Intro"
Krzysztof Malec - muzyka, instrumenty klawiszowe
Piotr Płonka - gitary
Krzysztof Lepiarczyk - muzyka, klawisze
Marcin Kruczek - gitary
Kamil Konieczniak - muzyka, instrumentarium klawiszowe, gitary
Jerzy Antczak – gitary

Tracklista:
01.Anonym - Intro (2:07)
02.In the mirror of dreams (6:03)
03.Disaster calls another (7:12)
04.Highway in the galaxy (5:20)
05.Flying in circles (5:35)
06.Evening sun (6:34)
07.All believers (6:06)
08.Irish dance (5:52)
09.Fools don't lie (6:01)

Moja ocena 3/5

Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl

sobota, 5 czerwca 2010

Ananke - "Malachity" (2010)

Wytwórnia płytowa Lynx Music pod dowództwem lidera Millenium – Ryszarda Kramarskiego cały czas, nieustannie wydaje kolejne płyty. Wyszukuje kolejne klejnoty na rynku progresywnych dźwięków i umożliwia im zaistnienie w świadomości słuchacza. Tym razem do rąk słuchaczy oddaje debiutancką płytę zespołu ANANKE zatytułowaną: "Malachity", która na rynku pojawiła się w kwietniu 2010 roku. Dystrybucją płyty zajął się krakowski Rock Serwis.

Malachit to minerał stosowany często w jubilerstwie. Jest wysoko cenionym kamieniem ozdobnym, stosowanym zwykle do wyrobu artystycznej biżuterii i ozdób. O atrakcyjności kamieni stanowi bogata, wzorzysta budowa wewnętrzna, dobrze widoczna po wypolerowaniu. W średniowieczu używano go do ozdoby insygniów monarszych, relikwiarzy i ksiąg. Tak też wygląda okładka płyty. Zielona, wzorzysta, o głębokiej wyrazistej strukturze, malachitowa właśnie.

„W malachity wierzę wciąż, w kamieni moc.”

Niby debiut, ale jak się okazuje, każdy z muzyków ANANKE ma już jakieś doświadczenie na polskim rynku muzycznym. Znany zwłaszcza w kręgach muzyki progresywnej i artrockowej. Zespół powstał na początku roku 2009 w Bydgoszczy dzięki inicjatywie Krzysztofa Pacholskiego (klawisze) i Adama Łassa (śpiew), którzy znani są fanom muzyki progresywnej z takich formacji jak: Abraxas, Anyway, Assal & Zenn czy Q. Po intensywnych próbach zespół przygotował materiał na pierwszą płytę, która została nagrana w drugiej połowie 2009 roku w Tom Horn Studio „Q”. Masteringiem zajął się Jacek Gawłowski. Stroną graficzną płyty zajęła się grupa Mindfield, odpowiedzialna między innymi za okładki płyt innych progresywnych debiutantów - Votum.

W warstwie muzycznej zgodnie z nazwą płyty dostajemy 10 malachitów. Dziesięć utworów, z których każdy jest takim małym błyszczącym minerałem. Świadomie piszę małym, ponieważ nie ma tu specjalnie długich, rozwleczonych kompozycji znanych w neo-progresywnym rocku. Bliżej tej muzyce do atmosferycznego spokojnego rocka. Najdłuższy z przedstawionych odbiorcy minerałów trwa prawie osiem minut („Asyż”) i tu rzeczywiście robi się klimatycznie i progresywnie, a to za sprawą gitarowych dźwięków Karola Szolza, a to dzięki natchnionemu śpiewowi Adama Łassa, ale również przy współudziale, wyśmienicie zgranej pracy całego zespołu, który w 5-tej minucie tegoż utworu pokazuje rewelacyjny, profesjonalny warsztat muzyczny. Ten utwór jest niczym oszlifowane centrum malachitowej okładki. Lekko uwypuklony, wystaje ponad poziom. Wdzięczy się do słuchacza, a jednocześnie jest z tej samej materii, co pozostałe kawałki. Wyróżnia się, zdecydowanie, chociaż materia, z której jest stworzony wciąż jest ta sama.

Ogólnie płyta jest bardzo spokojna, wręcz melancholijna. Nie ma tu specjalnych hitów czy „killerów”, które mogłyby się stać niedoścignionymi wzorcami do naśladowania, ale dzięki temu całość utrzymuje solidny, emocjonalny poziom, który powinien spodobać się miłośnikom zarówno progresywnego grania jak i atmosferycznych klimatów.

Słuchając tekstów można doświadczyć nie tylko wrażeń słuchowych, ale także poczuć zapachy („Latawce”„zapach, który znam w pianie morskich fal” czy „Perfumy”„w ogrodzie wanilie kuszą mnie”), smaki („Latawce” – „czekolady smak” oraz „Perfumy”, gdzie pijemy razem z wokalistą „kawy niewiernej łyk”), możemy poczuć na własnej skórze misterium wiary („Asyż”), możemy dotknąć ukochanej, by doświadczyć pięknej czystej miłości („Amidalla”):

„W oddechu i snach,
W tańcu bioder Twych, kołysanych przez wiatr,
Przenikam gąszcz, skradzionych serc,
Alejkami Twych stóp,
Czarodziejski moment,
Gdy na słońca tle, dopełniasz mnie…”

Warstwa liryczna płyty „Malachity” to obok muzyki jeden z atutów tej płyty. Warto się wsłuchać nie tylko w melodie, ale również w poetyckie teksty napisane przez Adama Łassa.

Muzycy:
Adam Łassa (śpiew)
Krzysztof Pacholski (klawisze)
Karol Szolz (gitary)
Bartek Styś (gitara basowa)
Wiktor Wyka (perkusja)
oraz gościnnie:
Łukasz Święch (12-strunowa giatara akustyczna)

Tracklista:
01. Wstyd (4:43)
02. Amidalla (3:19)
03. Mayday (3:24)
04. Perfumy (5:33)
05. Prana (3:35)
06. Asyż (7:41)
07. Akasha (4:35)
08. Latawce (4:20)
09. Talisman (4:57)
10. Mojra (6:52)

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl

piątek, 4 czerwca 2010

QUEEN - Ilustrowana Historia Królowej Rocka - Phil Sutcliffe



„Pomysł na Queen opiera się na królewskim majestacie. Chodzi o styl, szyk, błysk w oku, chcemy być eleganccy”

Freddie Mercury

Monumentalny, potężny, ciężki i wypełniony zdjęciami po brzegi (dosłownie!). Jest niczym twórczość zespołu Queen. Ma grację, wdzięk, jest szarmancki niczym Królowa, posiada ten specyficzny rozpoznawalny na całym świecie blichtr. Wdzięczy się do czytelnika swym rozmiarem, ciężarem, zawartością i wspaniałymi zdjęciami. Taki właśnie jest najnowszy album poświęcony zespołowi Queen, wydany przez wydawnictwo KAGRA.

To już druga książka poświęcona Queen w dorobku wydawnictwa Kagra. Recenzję poprzedniej pozycji „Queen – Dzieła zebrane” Georga Purvisa można znaleźć w naszym dziale Archiwum. Tym razem mamy do czynienia ze specjalnie przygotowaną historią zespołu i obszerną dyskografią - autorstwa wieloletniego dziennikarza muzycznego, Phila Sutcliffe’a. Zawiera również komentarze innych autorów i zdjęcia fotografów takich jak: Jon Bream, Jim Derogatis, Harry Doherty, Greg Kot, Daniel Nester, Denis O’Regan, Michael Putland, Mick Rock czy Sylvie Simmons. Ukazuje nieznane fakty, wspomnienia, i rzadkie zdjęcia z archiwum Petera Hince’a, wieloletniego szefa ekipy technicznej Queen oraz producenta i przyjaciela zespołu, Reinholda Macka.

Album ten opowiada historię zespołu Queen od zarania jego dziejów, od momentu, w którym Brian May poznaje czar muzyki wydobywającej się z ukulele jego ojca oraz buduje wraz z nim teleskop do oglądania nieboskłonu, aż do śmierci charyzmatycznego wokalisty, a następnie kontynuacji działań zespołu już z nowym wokalistą Paulem Rodgersem w projekcie nazwanym już „Queen + Paul Rodgers”. Opowiedziana historia to wprawdzie nieautoryzowana biografia zespołu, ale opowieść uwypuklająca najważniejsze wydarzenia, najznakomitsze koncerty, zawierająca również wspomnienia innych znanych artystów. W książce pojawiają się specjalnie zebrane komentarze i wspomnienia współpracowników Queen (Billy Squier) i muzyków będących fanami twórczości zespołu jak Slash, Tommy Lee z Mötley Crüe, Chris Squire z Yes , Rob Halford z Judas Priest, Geddy Lee z Rush, Neil Diamond, Tom Morello z Rage Against The Machine, Kid Rock i wielu innych!

„Kiedy zacząłem słuchać Queen najbardziej przyciągnął mnie ich hardrockowy materiał. Od tego się zaczęło, a kolejne ich oblicza zacząłem doceniać dopiero później. I nawet tak wyraźnie rock’n’rollowe piosenki jak ‘Tie Your Mother Down’ czy wyśmienity ‘Fight From The Inside’ z "News Of The World" mają to unikalne podejście Briana. Tak dobiera dźwięki, że brzmi to rockowo - ale w bardzo specyficznym stylu, naturalnym, ale trudnym do sprecyzowania.”

Slash

W albumie znalazły się nie tylko zdjęcia zespołu, ale również kopie biletów, plakatów, wejściówki na koncerty dla obsługi technicznej i dla prasy, okładki płyt oraz singli, a nawet koszulki z nadrukami rozdawane i sprzedawane na koncertach. Cała plejada pamiątek, które stanowią własność największych zbieraczy pamiątek po zespole, którzy udostępnili autorowi swoje archiwa. Ponad 500 zdjęć i fotografii pamiątek związanych z zespołem zebranych z kolekcji całego świata - w tym mnóstwo wspaniałych zdjęć koncertowych i zza kulis (wiele z nich dotąd nieopublikowanych), biletów, plakatów, identyfikatorów. Co więcej, można natrafić na takie rarytasy jak pocztówki dźwiękowe wydane w latach 80-tych w Polsce. Fotografię, na której znajdują się księżna Diana, David Bowie, Brian May, Roger Taylor, książę William i Bob Geldof podczas Live AID w roku 1985, ale również krótką opowieść o spotkaniu dwóch skrajnych nurtów muzycznych, które miało miejsce pewnego jesiennego dnia roku 1976. Wówczas to członkowie Sex Pistols i Queen przebywali w jednym studio nagraniowym. Rok później w tym samym studio Sex Pistols nagrywali materiał na płytę „Never Mind The Bollocks”. W reżyserce siedzieli członkowie zespołu Queen, kiedy wparował do niej basista Pistolsów, niejaki Sid Vicious zagadując do Freddiego lekko nawalonym głosem: „Udało Ci się już przekonać tłumy fanów do baletu?”. Był to komentarz do wypowiedzi Freddiego w prasie, gdy zaczął występować w trykocie na scenie. Odpowiedź Mercury'ego była groźna, ale i nieco żartobliwa, kiedy chwytając za obrożę na szyi wyrzucił go z reżyserki: „A ty jesteś ten Groźny Stanley, czy jakoś tak?”. Czytając wnikliwie dowiecie się także, jaka była historia najbardziej znanej w świecie gitary elektrycznej zwanej Red Special, którą to zaprojektowali i skonstruowali własnoręcznie Brian May wraz ze swoim ojcem.

„Wszystko wynikło z biedy. Podchodziliśmy do tego naukowo, metodą prób i błędów. Mój ojciec był jak czarodziej w kwestiach elektroniki. To piękne wspomnienie. Musiał iść na wiele kompromisów by mi pomóc - przecież chciałbym skoncentrował się na studiach…”

Brian May

Całość uzupełniają na przykład przedruki komiksów z członkami zespołu w roli głównej, kwestionariusze osobowe zespołu uzupełnione na konieczność przekroczenia granicy japońskiej, grafiki koncertów z przed lat, a także wypowiedzi wielkich muzyków i artystów wspominających Freddiego i zespół. Każdy rozdział zamykany jest listą koncertów, które odbyły się podczas danej trasy koncertowej.

Pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów, ale też dla każdego, kto miał, choć minimalny kontakt z zespołem, a chciałby zobaczyć rodziła się sława zespołu. Z pewnością każdy będzie zachwycony tym, że osobiście gościła u niego Królowa w takiej właśnie oryginalnej formie.

P.S. Po przeczytaniu książki, miałem niesamowitą ochotę przejrzeć jeszcze raz wszystkie zdjęcia, obrazki i grafiki umieszczone wewnątrz. Uczyniłem to z wielką przyjemnością, a potem jeszcze raz i jeszcze raz … Ta książka przyciąga jak magnes. Człowiek ma ochotę analizować każde zdjęcie, każdą okładkę, każdy umieszczony tam plakat czy kopię biletu. I można to robić w zasadzie w nieskończoność.

Liczba stron: 286 stron
Nr wydania: 1
Rok wydania: 2010
Wydawnictwo: Kagra
Okładka: twarda

Wszystkie cytaty, które umieściłem w niniejszej recenzji zaczerpnięte zostały z książki „QUEEN - ILUSTROWANA HISTORIA KRÓLOWEJ ROCKA” Phila Sutcliffe’a.

Recenzja ukazała się wcześniej na www.rockline.pl