piątek, 30 października 2009

Koncert MILLENIUM - Kraków 30.10.2009



W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych triumfy w Polsce święciły małe kina. Nie komercyjne do bólu Multipleksy, zaśmiecone i przepełnione smrodem prażonej kukurydzy (przepraszam popcornu!), która przesolona do granic ludzkiego smaku wymaga dodatkowo wypicia hektolitrów coli. Nie miejsca z szerokimi, perełkowymi czy wykonanymi w innej kosmicznej technologii ekranami, pozbawione refleksów świetlnych. Nie sale wyposażone w nowoczesne fotele lotnicze z miejscami na ów popcorn i colę. Ale malutkie kina, w których było raptem 100 miejsc siedzących. W których było ciasno, bowiem miejsca w rzędach upchane jedno przy drugim nie pozwalały na swobodę ruchu. W Krakowie było takich miejsc kilkanaście. Żeby wspomnieć tylko: Mikro, Pasaż Bielaka, Pod Baranami, Tęcza, Wrzos czy Sztuka na ulicy Świętego Jana. Niektóre z nich, tak jak Tęcza spełniały równocześnie rolę Domów Kultury. A może było na odwrót? Były to miejsca, gdzie młodzież ku uciesze starszych i własnej, wystawiała w pocie czoła inscenizacje, sztuki teatralne, grała w zespołach na użyczonym sprzęcie muzycznym.

Właśnie tam dumni rodzice oklaskiwali swe pociechy. Panie nauczycielki skwapliwie instruowały jak należy wykonać daną partię wokalną przy akompaniamencie pianina, czy też powtarzały do znudzenia kolejne fragmenty tekstów na konkursy recytatorskie. Deski tych scen istnieją po części do dziś. Zaimpregnowane przez łzy porażek i radości, przez pot skraplający się podczas wysiłku młodych artystów. Kiedyś każde małe miasteczko szczyciło się takim kinem. Dziś rządzą nowoczesne Multikina. DOK Tęcza to jedno z niewielu takich miejsc, które mają swój klimat. W tych murach Duch Sztuki unosi się do dziś. Posiada wciąż specyficzną atmosferę. Znajdziemy tu ciężkie wiszące po obu stronach sceny, pluszowe kotary, możemy usłyszeć głosy przeszłości, jakie nawiedzają takie miejsca. Od razu przychodzi do głowy fragment śpiewany dawno temu przez Mieczysława Fogga:

"Małe kino,
Czy pamiętasz małe, nieme kino?
Na ekranie Rudolf Valentino,
A w zacisznej loży ty i ja"

Zrobiło się sentymentalnie, ale nie tylko za sprawą Fogga. Fenomenalnym posunięciem Ryszard Kramarskiego lidera zespołu Millenium było dotarcie do kino-teatru Tęcza w Krakowie i zorganizowanie koncertu Millenium właśnie tutaj. W tym przesiąkniętym sztuką miejscu. Miejscu, w którym skupienie i kameralny nastrój współgrały z potężnym nagłośnieniem, jakie zaserwowało nam Millenium wracając po latach, żeby zagrać koncert na żywo.

Uprzedzony przez Ryśka Kramarskiego wiedziałem, że wszyscy będziemy siedzieć podczas koncertu. Niemniej jednak, kiedy znaleźliśmy się w czwartym rzędzie dopiero wtedy dotarło do nas, że będziemy słuchać koncertu rockowego na siedząco. Na siedząco to można oglądać występy filharmoników, operę czy operetkę, przedstawienie teatralne, ale nie koncert rockowy! Na koncercie rockowym rytm, beat, bas i perkusja powodują, że człowiekowi chce się tupać, skakać, ruszać. Nie da się tego jednak zrobić siedząc w ciasnych rzędach wiekowej sali kinowej. Kiedy zacząłem mocniej tupać podczas „Visit In Hell”, to cały rząd zaczął się rytmicznie ruszać. Poczułem się jak smarkacz, który w kinie wyciągnął szeleszczący papierek i nagle pół kina groźnie zmierzyło go wzrokiem. Tupanie siedząc? Wyobrażacie to sobie? Gdzie ekspresja związana z uczestnictwem w takim show?

Kliknij, aby powiększyć

W środku czwartego rzędu było jednak świetnie widać i świetnie słychać. Spróbujcie jednak wyjść z takiego rzędu podczas któregoś utworu, nie poruszając połowy ludzi po swojej prawej lub lewej stronie. Znów poczułem się jak intruz, który przeszkadza skupionej publice w odbiorze wiekopomnego dzieła. Pomyślałem, że jeszcze jeden taki wybryk i normalnie mnie zlinczują. Nie wróciłem więc już do swojej żony, która dzielnie tkwiła w środku rzędu, ale przycupnąłem przy pierwszych fotelach na wprost Piotra Płonki, który schowany w lekkim półmroku sceny dawał z siebie wszystko podczas gry na gitarze. Miejsce było o tyle ciekawe, iż zza pleców Piotra świeciły kolorowe światła powodując, iż zmieniał on swe oblicze wyglądając jak Elvis (czarna brokatowa koszula i czarna brokatowa gitara). Odnosiłem wrażenie, że za chwilę ugnie nogi w kolanach, a prawa ręka zatoczy szerokie koło ku górze, natomiast z głośników poleci, któryś ze znanych standardów rozpoznawanych na całym świecie.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyćKliknij, aby powiększyć

To znów w czerwonej poświacie wyglądał jak Vlad Dracula, by po chwili znaleźć się w pełnym świetle jupiterów i ukazać swoją postać niczym obcy schodzący z gwiezdnego statku.

Słów kilka o pozostałych muzykach, czyli o tym jak wyrażać ekspresję na małej powierzchni sceny. Wyszli na scenę z pewnym opóźnieniem, ale nie stroili fochów jak rasowe gwiazdy. Każdy z nich wszedł osobno, witany burzliwymi brawami. Czuć było w ich ruchach niepewność: co się wydarzy, czy będzie się podobało, jak nas odbiorą po latach? Ta swoistego rodzaju trema została jednak po pewnym czasie przełamana przejmującym śpiewem Łukasza i gitarowymi solówkami Piotra Płonki, który zaproszony w pewnym momencie przez wokalistę na środek sceny ukazał się oczom widzów w pełnej krasie. Zwłaszcza w „Hundreds Of Falling Rivers” dał wyraz swym emocjom, a publiczność zgromadzona w Sali Tęczy nagrodziła ten występ długo klaskając. Tym samym ostatnie „lody zostały przełamane”. Piotr zyskał pewność siebie i później kilkukrotnie wychodził na środek sceny, żeby zagrać przejmujące melodie. Basista, Krzysztof Wyrwa stał nieporuszony przez cały koncert, skupiony i zamyślony. Tylko kilka razy błysnął krótkim uśmiechem. Nie wiem, jak można tak wytrzymać? Od razu na myśl przychodzą mi słowa Janis Joplin: „Stałam bez ruchu i zwyczajnie śpiewałam. Ale tak się nie da śpiewać, z kapelą rockową z tyłu, w takim rytmie i natężeniu dźwięku. Kiedy za plecami ma się taki kocioł, trzeba śpiewać głośno i ruszać się opętańczo, bo tyle się tam dzieje”. Panie Krzysztofie więcej życia! Natomiast Tomasz Paśko nie był prawie widoczny zza swojego zestawu perkusyjnego. W sumie on akurat nie musiał być widoczny, ważne, że było go dobrze słychać! Rytmiczna stopa i werbel poruszały zadymione powietrze kina. Ryszard Kramarski siedział po lewej stronie otoczony zestawami syntezatorów. Podświetlany z każdej niemal strony, dyrygował, grał, przeżywał i świetnie się bawił widząc swój zespół znów na żywo. Entuzjazm z grania bił od wszystkich. Byli do tego stopnia zafascynowani tworzonym spektaklem, że Ryszard Kramarski zapytał na koniec, czy mogą zagrać trzeci bis.
 
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Minimalne środki wyrazu stosowane przez Łukasza Galla (garnitur, pilot TV, świecąca kulka, kaftan bezpieczeństwa) świetnie oddawały klimat poszczególnych utworów. I tak w pierwszym utworze „Visit In Hell” widzieliśmy go ubranego w marynarkę, w „Drunken Angel” dzierżył w ręce pilota do telewizora, w „Madmanie” przeobraził się w związanego kaftanem bezpieczeństwa Szaleńca, a w „Wishmaker” śpiewał do świecącej kulki, która pod koniec utworu wylądowała w rękach jakiegoś szczęśliwca z publiczności. Trema albo emocje ujawniły się znowu podczas wspólnego ukłonu, który przy żadnej z prób nie chciał wyjść równo, ale w końcu nie o to chodziło na tym koncercie. Co ciekawe na drugiej stronie setlisty znalazły się zapiski o tym w którym utworze Łukasz powinien zastosować dodatkowe eksponaty. I tak przy „Visit In Hell” i „Numbers” oprócz garnituru (była tylko marynarka), elementem charakteryzacji miała być torba z laptopem. Nie pojawiła się jednak podczas koncertu, a więc albo kolejny stres, albo po prostu brakło rekwizytu. Podczas „Insomnia” miał być sam laptop. Natomiast dodatkiem do świecącej kulki w „Wishmaker” miała być gazeta. Łukasz wybrał jednak samą kulkę.

Kliknij, aby powiększyć

Najważniejsza jednak była muzyka - w końcu dla niej zebrała się publiczność. Przejmujący „Wishmaker”, szaleńczy „Madman”, który ekspresyjnie zaśpiewany przeniósł nas do ciasnej celi Domu Wariatów, zaśpiewany bardzo ciekawie i w części po polsku „My Life Domino”. To były prawdziwe gwoździe programu. Podczas kolejnej piosenki (jak to wyrwało się wokaliście, ale szybko się poprawił i użył słowa „utworu” uśmiechając się do Ryszard a Kramarskiego) „Road To Infinity”, zostali nam przedstawieni wszyscy członkowie zespołu, a każdy z nich zaimprowizował krótkie solo. Dźwięk był świetnie ustawiony. Było głośno, ale jednocześnie bardzo wyraźnie. Słychać było każdą nutę i każdy niuans muzyczny. Panowie zagrali utwory z płyt „Vocanda”, „Reincarnations”, „Deja Vu”, „Interdead”, „Numbers and The Big Dream of Mr Sunders”, „7 Years” oraz „Exist”. Materiał na żywo prezentował się doskonale. Według mnie dużo lepiej niż podczas słuchania nawet na najlepszym sprzęcie.

Cały koncert trwał równo dwie godziny. Były to bardzo energiczne i w 100% wypełnione muzyką godziny. Na koniec były też kwiaty, oddające klimat poprzedniej epoki, czerwone goździki wręczone zaskoczonemu Ryszardowi przez jakąś panią z publiczności (znajoma, czy oddana fanka?).


Bardzo ciekawie zaaranżowano światła. Wypełniały scenę, zmieniając kolorystykę z niebieskiej, na czerwoną, fioletową, czy żółtą. Dobrze zsynchronizowane w poszczególnych utworach wolniejszych błądziły przez mgliste dymy wypełniające scenę oraz ekspresyjnie szybkie stroboskopy przy żywszych akcentach muzycznych. Bardzo mocno uzupełniały widowisko w sferze wizualnej.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Millenium podąża z Duchem Czasu podkreślając swoją muzykę świetną grą świateł, pobudzając emocje akcentami choreograficznymi, a przede wszystkim uwypuklając wyrazistość brzmienia nowoczesnym sprzętem nagłośnieniowym. Duże brawa za synchronizację tych wszystkich aspektów przedstawienia!

„W małym kinie,
Nikt już nie gra dzisiaj na pianinie,
Nie ma już seansów w małym kinie,
W małym niemym kinie P'tit trianon”

Nie ma już seansów w małym kinie i nikt nie zagra na pianinie. Władzę nad „małym kinem” w pełni przejęło teraz Millenium, odkurzając czar wspomnień! Wspomnień związanych z miejscem, muzyką i widowiskiem, którego oczekiwali wszyscy wielbiciele ich twórczości. Czekamy na następny koncert Millenium zapowiedziany na grudzień. Będzie on rejestrowany na DVD. Czekamy też na rozpoczęcie Krakowskich Wieczorów Artrockowych. Mamy nadzieję, że wbrew obawom Ryszard Kramarskiego, frekwencja będzie spora.

Millenium zagrało w składzie:
Ryszard Kramarski - instrumenty klawiszowe
Łukasz Gall - śpiew
Piotr Płonka - gitara
Krzysztof Wyrwa - gitara basowa
Tomasz Paśko - perkusja

Setlista:
1. Visit in Hell
2. Waltz Vocanda
3. Circles Of Live
4. Hundreds Of Falling Rivers
5. Higher Than Me
6. Light Your Cigar
7. Insomnia
8. Drunken Angel
9. Light
10. Demon
11. Madman
12. Numbers
13. Back To The Childhood
14. Whishmaker
15. Road To Infinity
Bisy:
1. I Would Like To Say Something
2. The Silent Hill
3. My Life Domino (w tym fragment zaśpiewany świetnie po polsku)

Kliknij, aby powiększyć

Relacja zamieszczona wcześniej na ProgRock
Relacja i zdjęcia: Rychu

środa, 28 października 2009

Koncert PORCUPINE TREE - Wrocław



Wrażenie, jakiego doznałem podczas występu Rose Kemp warte jest uwiecznienia. Punktualnie o 20.00 zespół wyszedł na scenę. Zagrali cztery może pięć utworów, łącznie nie dłużej niż 35 minut.

Niemniej jednak było to specyficzne 35 minut. Zostałem pochłonięty (nie wiem jak reszta publiczności) przez otchłań piekła, które rozbrzmiało wraz z intonacją głosową wokalistki skierowaną do przystawki gitary (w końcu przystawka, jakby na to nie patrzeć to przetwornik, działający na podobnej zasadzie, co mikrofon, jakież to proste, prawda?) oraz z pierwszymi dźwiękami perkusji i basu. Jądro mitycznego Tartaru to niebiańska plaża przy tym, co zaprezentowali muzycy. Były ostre, czarne, mroczne i potężnie brzmiące wibracje. Połamany rytm perkusji, oraz niepowtarzalny głos wokalistki. Myślę, że tak będzie wyglądało, a właściwie będzie brzmiało Piekło, kiedy będzie nas witać. Sceny te zachwyciłyby samego Dantego. A wszystko za sprawą piekielnych dźwięków, pisków, wycia, przejmującego krzyku, czyli odgłosów wydobywających się z gardła wokalistki, którym wtórowała gitara elektryczna i eklektyczne dźwięki basu. Basista z wyglądu, z ruchów i sposobu trzymania gitary basowej przypominał mi trochę Chrisa Novoselica z Nirvany. Grał natomiast w bardzo specyficzny sposób, trzymając gryf gitary nachwytem (nigdy bym na to nie wpadł)!

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Wyglądało to trochę tak, jakby nie potrafił grać. Aczkolwiek dźwięki wydobywane z gitary miały jakiś styl, może nawet melodię, nie ryzykowałbym stwierdzenia, że harmonię, ale … kto wie …? Zmiany gitary najwyraźniej podyktowane były koniecznością zmiany brzmienia, a więc w tym szaleństwie była jakaś metoda. Do basisty jeszcze wrócimy, zajmijmy się Rose, która po pierwszym utworze przywitała publiczność zgromadzoną w Hali Orbita, przedstawiła się i powiedziała, że to ich pierwszy występ w Polsce i czują się zaszczyceni, że mogą grać przed Porcupine Tree, a tym samym dla publiczności zgromadzonej w hali. Później dowiedzieliśmy się, że na świecie mówią o tym, iż polska publiczność bardzo emocjonalnie reaguje na muzykę. Były brawa! Publiczność zaklaskała sama sobie.

Na koniec Rose obwieściła, że zagrają ostatni utwór, co wywołało kolejną burzę oklasków. Pytanie czy był to wyraz ulgi czy zachwytu? Zagrali najbardziej nieziemski kawałek, jaki słyszałem, zapowiedziany jako „The Unholy”. Slayer, King Diamond, Heaven and Hell razem wzięci nie wywołali u mnie takich przeżyć jak właśnie Rose Kemp w utworze „The Unholy”. Piekielne dźwięki poruszyły powietrze, czuć było niemal zapach siarki. Wokalistka śpiewała, mówiła, szeptała, wyła, krzyczała, grając jednocześnie na gitarze. Zarówno Rose jak i basista stali w blado niebieskiej poświacie, co potęgowało jeszcze doznania z piekła rodem. Natomiast perkusista wyglądający niemal jak Jezus, był przez cały czas był podświetlony, co zwiększało efekt jego „niebiańskości”. Rose z kolei wyglądała jak bohaterka horroru "Ring", z tym, że miała na czole jakiś rzemień, co z kolei zbliżało ją wyglądem do indiańskich squaw. Kolega basista natomiast ekstatycznie przeżywał każdy zagrany dźwięk machając instrumentem, potrząsając nim, wznosząc do góry, przy czym całe ciało ruszało się u niego w bliżej nieskoordynowany sposób.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Wokalnie wyczułem delikatne podobieństwo do Dead Can Dance dosłownie w kilku miejscach, ale mogłem się mylić. Nie umiem określić, co to była za odmiana progresywnie progresywnego odłamu progresywnego rocka. Niemniej jednak efekt był powalający i przyprawiający o ciarki na całym ciele. Myślę, że słuchanie tego rodzaju muzyki na odtwarzaczach czy domowym sprzęcie nigdy nie odda tego, co działo się w Hali Orbity. Muzycznie było to ciekawe przeżycie. Z pewnością inne niż to, z czym miałem do tej pory do czynienia.

PORCUPINE TREE – „The Incident Tour”
Weszli na scenę parę minut po 21. Przed pierwszym utworem, a w zasadzie tuż przed pierwszymi dźwiękami 55-minutowego utworu, wpuszczono nas przed scenę z aparatami fotograficznymi. Jako wybrańcy zostaliśmy wpuszczeni do „fosy” oddzielającej scenę od publiczności. Dostaliśmy 10 minut na zrobienie zdjęć. Kiedy więc przygasły światła, a piątka muzyków znalazła się na swoich miejscach, w „fosie” zrobiło się małe zamieszanie. Trzeba było uważać, żeby komuś nie wejść w kadr, a jednocześnie samemu złapać najbardziej emocjonujące ujęcie. Czas przeznaczony na zdjęcia minął jak „z bata strzelił”. Zająłem więc strategiczną pozycję na płycie, w środku tłumu.

Steven Wilson przywitał zebranych mówiąc, że cieszą się, że kolejny raz mogą zagrać w Polsce. Specjalnie dużo nie mówił podczas całego trwającego ponad 2 godziny i 30 minut występu. Trochę jednak rozwiązał mu się język na koniec.

Kliknij, aby powiększyć

Nie jestem znawcą muzyki Porcupine Tree, nie jestem nawet ich fanem. Postanowiłem jednak spróbować zagłębić tajniki progresywnego rocka, żeby sprawdzić jak to smakuje. Dość szczegółowo przesłuchałem ich dwie ostatnie płyty „Fear Of The Blank Planet” oraz „The Incident”, żeby sobie wyrobić jakiekolwiek wyobrażenie o tym rodzaju muzyki. Powiem szczerze, że płyta „Fear Of The Blank Planet” bardziej podbiła moje serce, a może po prostu częściej jej słuchałem. Wydawała mi się mocna i ciężka, ale nie przekombinowana tak jak „The Incident”. W związku z tym pierwsza część koncertu, którą właśnie stanowił materiał z pierwszego CD tej płyty, nieszczególnie mnie ujęła. Było kilka chwytliwych części tej suity, ale dla mnie osobiście to za mało, żeby się rzucić na kolana przed Ich Wysokościami Jeżozwierzami. Zresztą, co by dużo nie mówić publiczność też jakoś specjalnie nie reagowała na tą część spektaklu. Tak spektaklu, bowiem muzyka okraszona była obrazami pojawiającymi się na ekranie nad głowami muzyków. Były filmy, kolaże obrazów, animacje, rysunki zmieniające się klatka po klatce, pojawiały się słowa z poszczególnych utworów, a całość była mocno psychodeliczna. Co ciekawe w ciągu całego koncertu mnóstwo było różnych pociągów. Nie wiem czy to jakaś fascynacja zespołu, ale zaczęło się od jadącego pociągu, wyświetlanego na ekranie, a skończyło się na utworze „Trains”. Natomiast w przeciągu całego koncertu o pociągach, słownie czy muzycznie czy za pomocą obrazów było sporo. Może powinni zmienić nazwę zespołu na „Porcupine Train”? To oczywiście żart, ale tak spodobała mi się ta gra słów, że musiałem ją tu umieścić! Wracając do wyświetlanych filmów i scen. Świetnie podkreślały klimat muzyki. Były bardzo sugestywne zwłaszcza w scenie z dziewczyną na torach i zbliżającym się pociągiem (znów pociąg!). Dramatycznie wzrastające napięcie wykreowane przez muzykę trwało kilka minut. Obrazy świetnie współgrały z muzyką. Oraz apogeum, moment katastrofy, który wydarzył się już tylko w umysłach widzów, spotęgowany muzycznym wybuchem! Rewelacyjne!

Kliknij, aby powiększyć

Muzycznie momentami było naprawdę ciężko, szybko i metalowo. Do tego stopnia, że Steven Wilson podczas jednego z szybszych utworów w pierwszej części zrobił szalony headbanging jak rasowy metalowiec.

Materiał muzyczny pierwszej, trwającej niemal godzinę części, był praktycznie grany bez przerw. Pojawiały się tylko delikatne wyciszenia i płynne przejścia między utworami, które były zapowiedzią zmian. Podczas nich każdy z muzyków miał chwilę, żeby wziąć przysłowiowy „oddech” przed następnym utworem.

Po zagraniu całego pierwszego dysku „The Incident”, Wilson ogłosił przerwę (a więc Richard Barbieri w wywiadzie, którego mi udzielił przed koncertem nie kłamał, rzeczywiście mieli zejść ze sceny na kilka minut). Publiczność dostała czas na chwilę relaksu, wymianę doświadczeń, a całująca się przez cały koncert parka również zrobiła sobie chwilę przerwy. Udzielali się w końcu emocjonalnie non-stop od pierwszych taktów Rose Kemp, więc też mieli prawo się zmęczyć!

Na ekranie pojawił się zegar ukazujący: 09.59.59 i odliczający czas przerwy. Chwila wytchnienia i chwila na przedyskutowanie kilku spraw.

Kliknij, aby powiększyć

Jak wspominałem nie jestem mocno zaangażowany w temacie Porcupine Tree, więc kolega po fachu z Krakowa (spotkaliśmy się przy okazji wywiadu z Richardem Barbierim), poinformował mnie, że setlista, którą z wielkim przejęciem uwieczniłem będąc w „fosie” nie jest zestawem z pierwszej części! Uffff, byłaby wpadka! Chociaż pewnie porównując w domu utwory setlisty z okładką płyty doznałbym olśnienia, a do umysłu dotarłoby, że w górnym rogu kartki jest oznaczenie „part 2”. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!

Kliknij, aby powiększyć

Ale, ale, na zegarze pojawiło się: 00.17.17, a z szatni po prawej wyszli muzycy witani gromkimi brawami. Na około 7 sekundy przed końcem, tłum zaczął odliczać na głos: Siedem!, Sześć! Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! Porcupine Tree pojawili się z dokładnością, co do sekundy. Rozpoczęła się druga część spektaklu. Mając już setlistę w aparacie, wiedziałem, co zagrają. Uprzedzony przez uprzejmego kolegę (wybacz wyleciało mi Twoje imię z głowy!) oczekiwałem przede wszystkim „Russia On Ice”. I rzeczywiście utwór zrobił na mnie kolosalne wrażenie, naprawdę warto było czekać, aczkolwiek kolega poinformował mnie, iż normalnie kawałek ten trwa około 13 minut, a tu był skrócony podobno do 4. Cóż! Widocznie tak miało być! Kolejną sporą dawką emocji okazał się być „Pills I’m Taking”. Niezły kop! W zasadzie każdy z kawałków w drugiej i trzeciej części witany był wyraźnym zachwytem i aplauzem. Jednak, co znane to dobre! Od razu zmieniła się też atmosfera, na bardziej żywiołową, a każdy kolejny utwór przyjmowany był coraz bardziej entuzjastycznie. Przed ostatnimi dwoma utworami Steven Wilson trochę się rozgadał, próbując zgadnąć jak przeliterować słowo Wrocław, namawiając do kupna płyt i powątpiewając, czy ci, co mają już płyty Porcupine Tree zdobyli je w legalny sposób a nie „zdownloadowali” je z sieci. „Obviously not in Poland” - dodał.

Podczas grania wyklaskano też staccato, zaintonowane przez Johna Wesleya, a na sam koniec, kiedy Wilson zaśpiewał „When the evening reaches here You're tying me up I'm dying of love”, po czym przerwał wskazując na publiczność, w odpowiedzi rozległo się chóralne: ” It's OK.” Były to ostatnie słowa wieńczące utwór „Trains” z płyty „In Absentia”.

Stanowczo muszę powiedzieć, że część II i część III koncertu, zrobiły na mnie dużo lepsze wrażenie, niż zagrany w całości zestaw z pierwszego CD ostatniej płyty. Powiem nawet, że spodobało mi się kilka kawałków i zamierzam dzielnie je dołączyć do swej setlisty, ciekawych utworów, do których warto wracać. Dodatkowo jestem pełen uznania dla muzyków za niesamowitą pracę, jaką wykonali zarówno przy tworzeniu tego materiału, jak i przy odtwarzaniu na koncercie. Zapytałem zresztą w wywiadzie Richarda Barbieri jak to jest grać taki długi utwór i czy zdarza mu się pomylić? Odpowiedział, że wszystko jest kwestią nastawienia i koncentracji. Myślę, że ma rację, wszyscy byli mocno skoncentrowani i zaangażowani w to, co grali.

Na koniec jeszcze kilka słów o muzykach:
Steven Wilson - śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna, klawisze. Było go wszędzie pełno, a instrumenty w ciągu jednego utworu zmieniały się u niego jak w karabinie maszynowym. Siedział, stał, chodził, dominował scenę, widać było, kto rządzi w tym zespole.

Richard Barbieri - klawisze. Spokojny opanowany, z rzadka uśmiechał się do pozostałych. Fioletowe okulary kryły cały czas wyraz jego oczu. Na koniec zaskoczył chyba wszystkich, bowiem przy przedstawianiu zespołu przez Stevena Wilsona, który wskazywał i mówił, kto jest kto, Barbieri z syntezatorów wypuszczał dźwięki poszczególnych przedstawianych instrumentów. „Hilarious” (zabawne) skwitował to pod koniec Steven Wilson.

John Wesley - śpiew, gitara elektryczna. Dodatkowy wokal i muzyk sesyjny wynajęty na trasę, natomiast zaangażowaniem podczas grania i śpiewania udowadniał, że jego miejsce jest w Porcupine Tree.

Colin Edwin - gitara basowa. Sympatyczny koleś ustawiony z prawej strony, z uśmiechem nieschodzącym spod czapki. Ciekawa i finezyjna gra na basie to jego chleb powszedni, widać było, że świetnie się bawi, chociaż emocji nie okazywał nad wyraz.

Gavin Harrison – perkusja. Nic dodać nic ująć, świetnie zagrane i chyba tylko jemu przypadła najcięższa fizyczna rola do odegrania. Na koniec zobaczyliśmy szybującą w powietrzu pałeczkę odbitą od werbla i pałeczki kręcące się między palcami.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć


SETLISTA:
Część I:
The Incident
Occam's Razor
The Blind House
Great Expectations
Kneel and Disconnect
Drawing the Line
The Incident
Your Unpleasant Family
The Yellow Windows of the Evening Train
Time Flies
Degree Zero of Liberty
Octane Twisted
The Seance
Circle of Manias
I Drive the Hearse

Część II
Start Of Something Beautiful
Russia On Ice
Pills I’m Taking
Remember Me Lover
Strip The Soul 1 dot 3
Lazarus
Way Out Of Here

Część III
The Sound of Muzak
Trains
I na koniec pojawił się fragment (dosłownie, jako kilkunastosekundowe zakończenie, taki przytup na koniec) utworu, ale niestety z braku wiedzy, w tym zakresie nie umiem powiedzieć, co to było.

Recenzja ukazała się na ProgRock
Rychu

Wywiad z Richardem Barbieri z PORCUPINE TREE


O Ryszardach, Królach, Królach Ryszardach, Królach Muzyki, Muzyce i Fortepianie

Każdy z nas dostał 20 minut na spotkanie i rozmowę z Richardem Barbierim. Nie dużo to czasu, żeby rozwinąć jakieś spore wątki, ale też nie mało. Można było zadać kilkanaście pytań i poprowadzić rozmowę wg własnych zasad, bowiem Richard nie był wylewny w odpowiedziach, ale również nie odpowiadał zdawkowymi „tak”, lub „nie”. Po prostu rzetelnie odpowiadał na zadawane pytania. Był nieprzenikniony, a zza ciemno-fioletowych okularów nie było widać jego oczu. Nie okazywał specjalnych emocji, ale był bardzo uprzejmy i miły. Udało mi się parę razy doprowadzić go do śmiechu, co spowodowało, że rozmowa płynęła bardzo przyjemnie i szybko. Nim się obejrzałem, czas przeznaczony na wywiad się skończył, a następny petent czekał już swoją kolej.

Ryszard Lis: Jak się masz?
Richard Barbieri: W porządku, dziękuję.
RL: Ty jesteś Ryszard, i ja jestem Ryszard. Znasz może znaczenie imienia Ryszard (Richard)?
RB: W różnych krajach to imię ma różne znaczenie. Jakie ty masz znaczenie na myśli?
RL: To jest stare niemieckie imię.
RB: Tak jest!
RL: Ric – znaczy siła, moc, Hart – znaczy twardy, silny. Tak, więc, jesteś człowiekiem posiadającym moc.
RB: Masz rację!
RL: Lubisz Polskę?
RB: Oh, ja kocham Polskę. Spędziliśmy tu dużo czasu. Oczywiście nigdy nie mamy za dużo czasu, żeby wszystko zobaczyć. Podczas poprzednich tras mieliśmy więcej czasu. Teraz wszystko jest większe, wymaga więcej pracy, tak więc nie mamy teraz za dużo czasu na zwiedzanie.
RL: Ile razy byliście w Polsce?
RB: Byliśmy tu już dziewięć, albo dziesięć razy.
RL: W 2007 roku odwiedziliście Kraków, Poznań i Warszawę. Ja właśnie jestem z Krakowa. Czy widziałeś to miasto?
RB: Tak, widziałem Kraków. Wspaniałe miasto, jest jednym z moich ulubionych miejsc. Jest naprawdę piękne.
RL: A jak Ci się podoba Wrocław?
RB: Niestety nie mieliśmy okazji zobaczyć miasta, przyjechaliśmy tu i od razu zabraliśmy się do pracy. Nie było czasu na zwiedzanie. Za godzinę mamy próbę dźwięku.
RL: Czyli jesteście mocno zajęci?
RB: Tak.
RL: Wiesz, że w Polsce mamy taki zwrot, że „wszystkie Ryśki to fajne chłopy”? (przetłumaczyłem to, jako: All Richards are cool guys). To jest cytat z kultowego polskiego filmu.
RB: Nie wiedziałem. Muszę sobie zrobić taki podkoszulek! (śmiech)
RL: Ryszard to również imię królów. Czy czujesz się królem? Królem muzyki?
RB: Nie, nie całkiem (śmiech),
RL: Dlaczego nie?
RB: Jestem zbyt skromną osobą.
RL: Kto według Ciebie jest królem muzyki?
RB: Król to taki ktoś, kto wydaje rozkazy i nie wszyscy go lubią. Królem muzyki? Hmmm… Tak wiele osób można wymienić. Moim ulubionym artystą jest na przykład David Bowie. Jest naprawdę wielu wspaniałych muzyków i grup z lat 60-tych. Beatlesi byli królami. Lubię też wielu artystów z lat siedemdziesiątych, grupy takie jak Led Zeppelin. Wiele się działo w tych latach ze wszystkimi rodzajami muzyki. Na przykład: folk i Joni Mitchell. Soul i Stevie Wonder. To było coś niewiarygodnego - glam rock i Bowie, czy też Roxy Music, ale również grupy progresywne. No i oczywiście doceniam zespoły punkowe, które doszły do głosu pod koniec lat 70-tych. Wydaje mi się, że to była najlepsza dekada dla muzyki.
RL: A co z Michaelem Jacksonem, może on nie jest akurat królem muzyki, ale na pewno królem popu?
RB: On jest, a w zasadzie był wspaniały, niewiarygodny! Spotkałem go!
RL: Naprawdę? Kiedy?
RB: Spotkałem go w Londynie w studio. Pracował z Paulem McCartneyem.
RL: To było w latach osiemdziesiątych?
RB: Dokładnie w osiemdziesiątym drugim. Dawno temu. Paul McCartney jest bardzo przyjacielskim facetem. Normalnym, przyjacielskim kolesiem. Spacerował sobie wokół studio interesując się, co się dzieje wokół. Nagrywałem wtedy ze swoją grupą Japan. Paul wszedł do studia i przysłuchiwał się jak gramy. Tam również nagrywał Michael Jackson. Uścisnąłem mu dłoń, która była taka miękka. On był jak „obcy”. To było jak spotkanie z kimś, kto nie był człowiekiem. Coś jak inna forma życia. Naprawdę dziwne.
RL: A co sądzisz o tym wielkim show wokół jego pogrzebu i śmierci? To było naprawdę smutne. To było takie komercyjne.
RB: Tak samo było z księżną Dianą, kiedy zmarła w Anglii. Wszyscy nagle zaczęli się smucić, wszystko wokół było takie szalone. Jest mi przykro z tego powodu. Nie mogę uwierzyć, że był złą osobą (dot. Jacksona), że zrobił te wszystkie rzeczy, o których mówili. W Anglii to się nazywa aseksualnością. On tylko zawsze chciał odzyskać swoje dzieciństwo, którego przecież tak naprawdę nigdy nie miał. Na pewno był dość dziwny i oryginalny, ale nie był zły.
RL: Zadam Ci teraz podchwytliwe pytanie. Jakie znane osoby znasz z Polski?
RB: Z Polski?
RL: Niekoniecznie królów! I niekoniecznie ze świata muzyki? Kogo pamiętasz albo rozpoznajesz?
RB: Czy Klaus Kinski jest Polakiem? My lubimy Klausa Kinskiego. Był bardzo znanym twórcą. Nie wiele osób wie, że był Polakiem, ale on naprawdę był Polakiem. Próbuję sobie teraz coś przypomnieć. (prawdopodobnie Richard miał na myśli Klausa Kinskiego, a właściwie Nikolausa Karla Günthera Nakszyńskiego, ur. 18 października 1926 w ówczesnym Zoppot - obecnie Sopocie - wchodzącym w skład Wolnego Miasta Gdańska, zm. 23 listopada 1991 w Lagunitas, w Kalifornii, niemieckiego aktora, epizodycznie pisarza, reżysera i scenarzystę. Ojca znanej aktorki Nastassji Kinski).
RL: Nie znam tego nazwiska (Richard powiedział to nazwisko tak, że zabrzmiało dla mnie jak: Klaskinski, dlatego też nie mogłem sobie wtedy uzmysłowić o kogo chodzi).
RB: On był naprawdę bardzo znany. Jak Mozart. Więcej sławnych Polaków nie znam! Kto jest sławny z Polski?
RL: A co z Janem Pawłem II? Papieżem?
RB: Tak! Papież. I jeszcze Lech Wałęsa.
RL: Lech Wałęsa, człowiek, który się przeciwstawił sowieckiej sile! Ikona wolności.
RB: Oczywiście! Absolutnie masz rację.
RL: A co z muzyką? Czy znasz jakieś polskie zespoły rockowe i progresywne?
RB: Myślę, że nie znam żadnych. Naprawdę nie znam. Czy jest taka grupa Riverside? To jest prawdopodobnie jedyna grupa, o której słyszałem. Wprawdzie nie słyszałem żadnego ich albumu, ale widziałem ich na festiwalu, na którym graliśmy. Słyszałem ich grających na scenie. Oni wtedy brzmieli zupełnie jak Porcupine Tree.
RL: Wg mnie brzmią ciężej.
RB: Myślę, że się teraz zmienili.
RL: Jaka jest różnica między publicznością amerykańską, dla której graliście w zeszłym miesiącu, a publicznością europejską? Czy są tacy sami?
RB: Są bardzo podobni. Amerykanie są trochę bardziej otwarci. Tak samo jest według mnie w Polsce, w Grecji czy we Włoszech. Ludzie nie przejmują się zbytnio tym co jest modne, a czego nie lubią. Wszyscy potrafią się bawić i pokazują to. Ostatnio graliśmy w Niemczech i tam ludzie są bardzo zamknięci, na pewno się cieszą, ale tak w środku, można zwariować, bowiem nie pokazują na zewnątrz swoich emocji.
RL: Czy Anglicy są też zamknięci?
RB: Anglicy są ok. Najlepiej gra się w Londynie. Londyn jest bardzo wymagający, ponieważ tam jest organizowanych wiele koncertów. Mieliśmy dobry występ w Londynie podczas tej trasy.
RL: Jutro jedziecie do Niemiec.
RB: Tak, jutro wracamy do Niemiec.
RL: Czy macie alternatywny zestaw instrumentów, scenę, konstrukcję, czy tylko jeden zestaw?
RB: To jest cały czas ten sam zestaw. Cały ten sprzęt jeździ z nami. Podróżujemy głównie nocą.
RL: W jednym z polskich wywiadów znalazłem zdanie o Tobie i fortepianie. Podobno nie lubisz grać na fortepianie. Jaka jest różnica dla muzyka takiego jak ty w graniu na keybordzie i na fortepianie? W końcu i tu i tu są biało-czarne klawisze.
RB: Fortepian jest instrumentem akustycznym, który ma w zasadzie jedno brzmienie. Nie jestem technicznym muzykiem. Nigdy nie byłem dobry w grze technicznej. Mój styl gry jest bardzo prosty. Dzięki syntezatorom wszystko jest możliwe, mogę wydobyć każdy dźwięk. Dla mnie najważniejszą rzeczą jest kontrolowanie dźwięku i to właśnie lubię. Kiedy byłem młodszy mogłem grać jedną nutę i ona mogła być była interesująca ze swoim dźwiękiem. Kiedy grasz dwieście nut to zaczyna robić się nudne.
RL: Rozumiem, że potrzebujesz bardziej ekspresyjnych środków wyrazu.
RB: Mogę grać na fortepianie bardzo spokojnie, trochę w stylu Erika Satie czy Talk Talk. Jednak większość muzyków gra na fortepianie bardzo ciężko uderzając w klawisze (tu zastukał w stół, żeby zobrazować jak się gra w taki sposób). Ja wolę grać na tanich plastikowych klawiszach.
RL: A co myślisz o Jean Michael Jarre? On gra na świetlnych harfach i na różnych instrumentach i syntezatorach.
RB: Jean Michael Jarre gra rzeczywiście na syntezatorach od wielu lat. On jest bardzo ukierunkowany w stronę elektronicznych dźwięków i wielkich widowisk. Takich spektakli.
RL: Na ostatniej płycie gracie 55-cio minutowy utwór. Czy zagracie go dziś w całości?
RB: O tak. Gramy rzeczywiście 55 minut a potem wychodzimy na 5-cio minutową przerwę (w rzeczywistości 10-cio minutową), a potem wracamy i gramy starsze kawałki.
RL: Jak zapamiętujesz ten cały materiał, dźwięki, frazy? Co robisz, żeby się nie pomylić?
RB: Po to właśnie robimy wcześniej próby. Ćwiczymy to oddzielnie w domu, a później już wspólnie jako zespół gramy całość. Na początku było trudno, ale teraz jest już w sumie łatwo.
RL: Ok, rozumiem, że po kolejnych powtórkach, w zasadzie ciągłym powtarzaniu zapamiętujesz wszystkie elementy.
RB: Trzeba się skoncentrować. A tak naprawdę, w końcu ćwiczymy to podczas każdego wieczornego koncertu.
RL: Jaka jest wg Ciebie przyszłość płyt CD?
RB: Nie jest dobrze.
RL: Nie jest dobrze, czyli tak jak z winylami w przeszłości?
RB: O, tak. Całkiem podobnie. Wielu ludzi jest tym rozczarowanych, takim obrotem sprawy. Dla nas i dla naszych fanów to też jest problem, bo ludzie wciąż chcą kupować fizyczny produkt. Tak wiec kontynuujemy wydawanie specjalnych edycji, naprawdę ładnych wydań czy książek.
RL: … mp3 nie można dotknąć. Nie można położyć na półce, wziąć do ręki, wyciągnąć wkładki, czy okładki.
RB: Robimy to wszystko. Robimy też produkty dla tych, którzy chcą sobie ściągnąć, robimy specjalne edycje (de-lux), które kosztują czasami 70 funtów.
RL: Jak Porcupine Tree znajdzie się w tej muzycznej przyszłości?
RB: Oferujemy wszystkie formaty, ludzie mogą sobie po prostu wybrać. Nasze preferencje idą w kierunku fizycznych opakowań, one są cały czas na sprzedaż. Produkujemy cały czas naprawdę ładne opakowania na płyty. Mamy nadzieję, że nasi fani będą cały czas chcieli je kupować. W muzycznym biznesie wszystko jest aktualnie oparte na koncertach. To jest najważniejsza z części tego biznesu. Sprzedaż CD jest w tej chwili promocją dla koncertów.
RL: Czy przygotowaliście coś specjalnego na dzisiejszy koncert?
RB: Nic! (z uśmiechem)
RL: Nic?
RB: Dlaczego mielibyście dostać coś specjalnego w Polsce skoro nikt inny nie dostał. (śmiech)
RL: ...może coś, czego nie graliście nigdy wcześniej?
RB: Mamy nadzieję, że to będzie tak czy inaczej inne/specjalne. Zmieniamy trochę utwory w drugiej części. Każdy show jest inny. Różnica jest widoczna w drugiej części. Pierwsza część koncertu jest taka sama każdego wieczoru.
RL: Czyli usłyszymy 55-minutowy utwór.
RB: Tak, wszystkie te kawałki są ze sobą połączone.
RL: Poza graniem w Porcupine Tree rozwijasz także swoją solową twórczość, czy łatwo jest pogodzić te obie działalności?
RB: Twórczość solowa jest dla mnie problemem, ponieważ nie lubię pracować sam ze sobą. Cieszy mnie praca z innymi muzykami. Lubię pracować z ludźmi. Lubię być w grupie. Kiedy pracujesz sam, jesteś tylko ty, nie ma żadnych niespodzianek. Nie ma nikogo, kto Cię o coś zapyta, porozmawia z Tobą. Mimo tego, że ciągle to robię (nagrywam albumy solowe), to jednak wolę pracować z innymi ludźmi. W ostatnim czasie wydałem dwa solowe albumy.
RL: Planujesz coś stworzyć w najbliższej przyszłości?
RB: Mam zamiar nagrać następną płytę. Tym razem będę nagrywał z moim przyjacielem Steve’em Hogarthem z Marillion. Chcieliśmy popracować trochę razem. Tak, więc będą wspólne utwory. Ja odpowiadam za muzyczną stronę tego przedsięwzięcia, a on za teksty.
RL: Jakie masz zainteresowania niepowiązane z muzyką?
RB: Tenis. Gram w tenisa. Gram często w turniejach.
RL: Ale do tego potrzeba czasu! Pomiędzy koncertami chyba nie masz czasu grać w tenisa?
RB: No to jest właśnie problem. Lubię grę z przeciwnikami. Gram w turniejach i reprezentuję moją okręg w Anglii. Mieszkam w hrabstwie/okręgu i ich reprezentuję.
RL: Jesteś na topie listy?
RB: Wygrałem ostatnio turniej dla weteranów powyżej 45 lat. Teraz jestem kontuzjowany, więc i tak nie mogę grać.
RL: Jesteście perfekcyjnymi muzykami. Kto jest waszym idolem? Kogo naśladujecie? Kto Was inspiruje?
RB: Wiele rzeczy mnie inspiruje. Myślę, że zespół, który widziałem ostatnio jest niewiarygodny. To był zespół Magma. Francuski zespół progresywny. Grają od 40-tu lat. Perkusista nazywa się Christian Vander. To jest zespół z dużą historią. Ich występy są wspaniałe. Są niesamowici. Jest wiele aspektów, które mnie inspirują. Ich życie, rodzaj napędzającej ich energii i samo podejście do grania. Bardzo inspiruje mnie również Mark Hollis z Talk Talk. Wszyscy lubimy Sigur Ros. To grupa z Islandii. Ich muzyka jest po prostu wspaniała.
RL: To wszystko muzycy i zespoły, a co cię inspiruje z otoczenia? Może drzewa, wiatr, odgłosy natury.
RB: To inspiruje mnie najbardziej. Wiesz, muzycy swoją drogą, ja nie chce brzmieć jak oni. Lubię Joni Mitchell czy Neila Younga. Ale masz rację takie rzeczy jak miejsca, dźwięki, atmosfera, takie rzeczy jak emocje wpływają mocno na moją muzykę.
RL: Richard, dziękuję Ci bardzo! Życzę, udanego koncertu. Mam nadzieję, że spotkamy się na następnej trasie w Polsce.
RB: Tak, mam nadzieję, że odwiedzimy wtedy więcej miejsc.
RL: Czy mogę Ci zrobić zdjęcie? (I tu było wielkie BUUM! Zaplątałem się w pasek torby od aparatu, pociągnąłem za stołek i prawie wylądowałem pod stołem. Na szczęście aparat przeżył, Richard też przeżył, mnie się nic nie stało, a w efekcie możecie przeczytać niniejszy wywiad i zobaczyć kilka zdjęć, jakie udało mi się zrobić.)

Kliknij, aby powiększyć

Wywiad ukazał się na ProgRock

Rychu

poniedziałek, 26 października 2009

Wywiad z Ryszardem Kramarskim MILLENIUM


Trochę miałem stracha jadąc do LYNX MUSIC. W końcu jakby nie było, to po pierwsze: pierwszy wywiad w moim życiu, po drugie: wywiad z kimś znanym i poważanym w środowisku Progresywnego Rocka. Nie żebym miał od razu tremę. Raczej czułem się niepewnie i trochę nieswojo. Nie wiedziałem jak będę potraktowany - źle czy dobrze? Jak równy z równym, czy z góry z nonszalancją? Tu gwiazda, a tu początkujący „pismak”. Skończyło się jednak na samych superlatywach i pozytywach. A właściwie to zaczęło się, zaczęło się od „wszystkie Ryśki to fajne chłopy” (ten wywiad był nagrany przed wywiadem z Richardem Barbieri z Porcupine Tree, więc Ryszard Kramarski był pierwszym sławnym Ryśkiem, z jakim miałem do czynienia). Na początku doszło do wymiany zadań o zakorkowanym Krakowie i w ten sposób niepewność zniknęła. Możliwe, że była ona tylko z mojej strony, bowiem Rysiek Kramarski, był przez cały czas uśmiechnięty, spokojny i odpowiadał z przyjemnością na zadawane pytania. Pewnie, gdyby nie goniący nas czas i obowiązki spędzilibyśmy w studio całe przedpołudnie. Spotkanie zakończyło się odsłuchaniem trzech utworów z płyty „Interdead” (ponownie wydanej w 2008 roku) na studyjnym sprzęcie. Żałujcie, że nie dane było Wam tego posłuchać! Sam chciałbym mieć taki sprzęt w domu. Konkluzja odnośnie miejsc do słuchania była z obu strona taka sama: najlepiej słucha się jadąc samemu w samochodzie, ponieważ wtedy nikt nie przeszkadza, nie ścisza, nie marudzi, że za głośno, że za długo … Wróćmy jednak do meritum, czyli do samego wywiadu, który rozpoczął się, kiedy Ryszard płynnie przeszedł z tematu „korkowych bolączek miasta Krakowa” do opowieści o muzyce … 1. O nauczaniu WF-u, pasji do muzyki i melodiach … Ryszard Kramarski : Miłość do muzyki to dla mnie pasja. Mimo, że jestem z zawodu nauczycielem wychowania fizycznego, i skończyłem AWF, to jednak od zawsze byłem związany z muzyką. Początkowo uczyłem studentów i dzieci w różnych szkołach. Byłem też instruktorem, ale muzyka zawsze była obecna u mnie w domu. Najważniejsze było przede wszystkim słuchanie, słuchanie, słuchanie. Słuchałem muzyki z lat 70-tych i początku lat 80-tych, gdyż w głównie w tych klimatach się obracałem. Muzyka lat 90-tych to jest dla mnie tragedia. To, co się teraz dzieje to jest dla mnie w ogóle dziwne. Oczywiście doceniam nowoczesne produkcje, doceniam to, co jest teraz na topie, jeżeli to jest fajnie zrobione. Ryszard Lis: A co z latami 60-tymi i wczesnymi latami 70-tymi? RK : Oczywiście też lubię te okresy muzyczne. Elvis Presley był dla mnie ważny. To moje pierwsze spotkanie z muzyką, którą poznałem dzięki mojemu ojcu. On był fanem Presleya. Potem byli The Beatles. Natomiast nigdy zupełnie mnie nie pociągały takie zespoły jak The Rolling Stones. Musiałem mieć w muzyce zawsze dużo melodii. W szkole podstawowej fascynowały mnie ABBA, BONEY M, BEE GEES, czyli zespoły grające zawsze dużo melodii. Pierwszy poważny zespół to klasa szósta szkoły podstawowej - i odkrycie Electric Light Orchestra. Od tego w sumie zaczęła się moja przygoda z muzyką. Zaraz po Electric Light Orchestra był Pink Floyd. A po Pink Floyd poleciały wszystkie te zespoły z tak zwanej „stajni” Art Rocka, czyli Yes, King Crimson, Marillion. Na Marillion właściwie się wychowałem. Jestem rocznik sześćdziesiąty siódmy, więc trochę tych lat 60-tych, 70-tych mam w sobie. Podczas lat 80-tych rozwijałem się muzycznie razem z tymi wszystkimi zespołami. RL: Czemu rzuciłeś nauczycielstwo i lekcje WF-u? RK : Zdawałem sobie sprawę, że jest to fajne zajęcie w okresie nauki, studiowania, może parę lat po studiach. Lubiłem to robić, ale już na studiach otworzyłem firmę muzyczną, a ponieważ muzyka mnie pociągała nie tylko, jako słuchacza, więc przestało mi to (nauczycielstwo) wystarczać. Musiałem realizować coś sam od siebie. Nigdy nie lubiłem grać na gitarze czy pianinie coverów, czyichś utworów. Nie robiłem tego, co moi koledzy i koleżanki ze szkoły muzycznej, którzy mieli ograne przeboje na bankiety i wesela. Nie chciałem tracić czasu na taka muzykę. Wolałem tworzyć coś swojego i to mi sprawiało dużą przyjemność. W pewnym momencie stwierdziłem, że trzeba iść albo w lewo albo w prawo. Wybrać albo sport i nauczycielstwo, albo muzykę. No i muzyka wygrała. Byłem tym wszystkim oczywiście przerażony, ale wiedziałem, że oprócz tego, że chcę mieć własny zespół, chcę nagrywać w przyszłości muzykę i mieć własne studio żeby robić to po swojemu. Nie chciałem patrzeć na ręce innym realizatorom, bo takie doświadczenia też miałem. Zanim powstało moje studio (LYNX MUSIC) musiałem nagrać kilka płyt w różnych studiach i nigdy jakoś nie byłem z tego zadowolony. Zawsze były jakieś tarcia, nie wychodziło to tak jak teraz. Teraz oczywiście też nie jestem zadowolony do końca ze wszystkich rzeczy, ale przynajmniej zrobiłem, co mogłem w tym czasie, który miałem do dyspozycji. Można siedzieć nad płytą i produkować ją przez rok. Są wtedy duże możliwości, tylko wtedy nie zarabiasz w zasadzie żadnych pieniędzy. A trzeba jednak iść do przodu. RL: Czy remastering płyty „Interdead”, który zrobiłeś ostatnio zrealizowany został w tym studio? RK : Pierwszą płytę, jaką tu zrobiłem z zespołem Millenium to było „Deja Vu”. Studio nie było jeszcze tak wyposażone jak teraz. Nie mieliśmy jeszcze wtedy takiego sprzętu, jaki jest obecnie, ale tu właśnie nagraliśmy tę płytę. Tu została zmiksowana i wyprodukowana. Mastering powierzyłem Grzesiowi Piłkowskiemu z Warszawy, który był specem w tym zakresie. Jednym z niewielu w tamtych czasach. Płyta „Interdead” była również nagrywana w tym studio. Właściwie wszystkie płyty od „Deja Vu” w górę powstały w tym studio. No i nie zamierzam nagrywać gdzie indziej.
2. O zgniło-zielonej klawiaturze, czyli komplikacjach drukarskich…
RL: Skąd w ogóle pomysł na remastering płyty „Interdead”?
RK : Chodziło o dwie sprawy. Pierwsza, bo byłem bardzo niezadowolony z pierwszej okładki. Powstał konflikt między drukarnią a grafikiem, który to dla mnie robił. Ta okładka miała mieć zupełnie inne kolory. Jak to bywa z drukarniami zawsze są przekłamania, ale to przekłamanie było zbyt duże. Okładka płyty miała być w biało-beżowych kolorach, a wyszła zgniła zieleń. Zrobili taką jakąś żółto-zieloną. Byłem przerażony, a ponieważ zamówiłem od razu dosyć dużą ilość tych płyt, wydrukowali sporo tych okładek. Premiera płyty była już blisko, termin nas gonił, ciśnienie zaczęło być duże, bo Millenium, jako grupa już wtedy zaczęła coś znaczyć na rynku… Jedna strona mówiła, że źle został przygotowany materiał na projekcie graficznym do wydruku, grafik twierdził, że to jednak drukarnia zawaliła. Poczekałem, aż się sprzeda cały ten nakład, a jak się sprzedała ostatnia sztuka to zaplanowałem, żeby zrobić coś innego. Po pierwsze miałem już wcześniej ochotę zrobić wszystkie edycje w digipackach, po drugie chciałem zmienić okładkę. Remastering jest bardzo delikatny, jeśli chodzi o muzykę. Zostały inaczej podzielone utwory i skrócony jeden kawałek, który wydawał mi się za długi. Zmiany zostały zrobione pod wpływem ludzi, sympatyków Millenium, którzy pisali maile, dzwonili: „szkoda, że nie dałeś ostatniego utworu, jako przedostatni, a przedostatniego, jako ostatni, dużo lepiej by się tego słuchało, powstało by jakieś konkretne zakończenie”. Posłuchałem ich i stwierdziłem, że tak zrobię. Będzie inna kolejność, dam nową okładkę. A ponieważ zostały mi książeczki z poprzedniego wydania płyty, bo zrobiłem duży nakład, to postanowiłem z niej zrobić wkładkę. Zostawiłem oryginalną książeczkę w środku, żeby było powiązanie. Pewnie gdybym ich nie miał to zrobiłbym jakąś inną, nową książeczkę. 3. O definicjach… RL: Ja zacząłem moja przygodę z Millenium od płyty „Exist”. Generalnie do tej pory nie siedziałem głęboko w progresywnym rocku. No właśnie i tu pojawia się pytanie: Progressive Rock, Neoprogressive Rock? Jak Ty to definiujesz? Czy szufladkujecie swoją działalność w jakiś sposób? RK : Ja w ogóle nie używam określenia Neoprogresywny Rock. Generalnie muzykę dzielę tylko i wyłącznie (przynajmniej w tych klimatach) na Rocka Progresywnego i Art Rocka. Przy czym Art Rock jest tu dla mnie rozumiany, jako coś, co wychodzi poza tradycyjny Rock, a więc poza ramy, w których jest solo na gitarze czy na syntezatorach, a oprócz tego na przykład często pojawiają się elementy jazzu, albo elementy symfoniczne, kawałki muzyki poważnej klasycznej. W Art Rocku zmieści się wszystko, jest to dla mnie szersze pojęcie. Z tym nazewnictwem to jest tak, że wszyscy się pytają, co to jest ten Rock Progresywny? Progress to postęp i można szukać tego typu kierunków, ale można to nazwać też regresem, ponieważ się nic nie zmieniło od wielu lat. Dlatego dla mnie Millenium to jest Progresywny Rock. Utwory, które mają wydłużone miejsca na solówki gitarowe i klawiszowe. Są tu tak samo bridge, refreny, zwrotki , ale dla mnie najważniejsze jest, żeby zwrotki były za każdym razem różne, żeby refreny były różne, żeby to się w kółko nie powtarzało. Ważne jest, żeby było kilkanaście bridge’ów, a nie tylko jeden w utworze. Żeby utwór zaczynał się bridge’m, a kończył zwrotką, a nie refrenem. To jest tylko i wyłącznie kwestia formy utworu. To jest dla mnie definicja Rocka Progresywnego. Wiem, że za granicą Millenium nazywane jest Rockiem Neoprogresywnym, czyli tym zespołem, który powstał po wielu latach i gra muzykę taka, jaką się kiedyś grało - czyli Rock Progresywny. Ale jakie to ma za znaczenie? 4. O historii słów kilka… RL: Powiedz mi coś o nazwie Millenium. RK : Ta nazwa to moje nieszczęście. RL: Czy to, że nazwa Millenium zaczyna się na M, ma dwie litery L i I w środku i składa się z dziewięciu liter tak jak Marillion, to przypadek, czy zamierzone działanie?
RK
: Jak zapewne wiesz, miałem wcześniej taki zespół Framauro. To były muzyczne zabawy z kuzynami nagrywane na magnetofonie ośmiośladowym. Spędzaliśmy w ten sposób czas grając moje pierwsze kawałki. Framauro przestało praktycznie istnieć w momencie, kiedy weszliśmy do profesjonalnego studia muzycznego, ponieważ moi kuzyni zaczęli nie nadążać za tym, co ja chcę przekazywać w muzyce. Zacząłem szukać profesjonalnych muzyków. Znalazłem wokalistę, basistę, perkusistę, gitarzystę i wówczas pożegnałem się z kuzynami i stwierdziłem, że muszę zacząć wszystko od początku. To był przełom roku 1999 i 2000, a więc wchodziliśmy w nowe Millenium. Ktoś ze znajomych podrzucił ten pomysł. Ktoś lubił słuchać tej muzyki i powiedział: „to nazwijcie się Millenium”. Wtedy ta nazwa nie była taka popularna. Nie było banku Millenium, nie było serialu Millenium, nie było wielu rzeczy, które później nazywały się Millenium. Każdy wiedział, że taka nazwa istniała, ale nie używało się jej w języku potocznym. Zauważyłem, że to jest fajna nazwa. Potem stwierdziłem, że jest pewna analogia do Marillion, które wtedy bardzo lubiłem (teraz może trochę mniej ze względu na zmiany stylistyczne). M na początku, M na końcu, te dwa L w środku. Była jeszcze kwestia czy nazwa powinna być pisana przez dwa L czy przez dwa N? Która forma jest właściwa i jak powinno być poprawnie po polsku? Kiedy wydaliśmy płytę „Vocanda”, dostał ją ktoś z Francji. Zapytał mnie jak ja mogłem nazwać zespół z błędem ortograficznym. Okazało się, że funkcjonują dwie wersje i obie są poprawne. W 2007 roku założyłem profil na MySpace i jak zobaczyłem ile jest zespołów Millenium to byłem przerażony. Ponad sto stron zespołów z nazwą Millenium. Teraz dałbym dużo, żeby zmienić nazwę. Na szczęście jestem na pierwszej stronie na MySpace. Tylko jeden zespół ma większą ilość odsłon - to amerykański zespół progmetalowy z Florydy. Jest znany już od lat osiemdziesiątych, więc ciężko mi było z nimi konkurować, aczkolwiek doganiam ich powolutku, jeśli chodzi o ilość odsłon. RL: Czyli nazwa Millenium zostaje dalej? RK : Zostaje, zostaje. Pytałem kiedyś znawców tematu, a oni powiedzieli, „no, co ty jak możesz zmieniać nazwę zespołu?”. To było przy okazji płyty „Deja Vu”. Stwierdzili, że byłoby bez sensu zmieniać nazwę zespołu przy czwartej płycie. Istne samobójstwo. Tak, więc jest Millenium. Szczerze mówiąc wolałbym, żeby Millenium było moją pierwszą nazwą, a Framauro drugą. Framauro jak się wystuka w Internecie jest tylko jedno. Nazwa jest niepowtarzalna. Ludzie być może wiedzą, że to jest wenecki astronom, który sobie oglądał gwiazdy. RL: Rozumiem, że Framauro już nie wróci? RK : Nie wróci. Nie ma takiej możliwości. Framauro to jest taki mój mały „wstydzik”. Wiem teraz, że gdybym ta płytę wznowił to ona zeszłaby momentalnie. Mam na nią zamówienia do tej pory. Dostaję zapytania mailem, gdzie można zamówić tę płytę, czy nie mam gdzieś w szafie schowanej kopii? Proszą mnie o nagrywanie CD. Nie robię tego już od jakiegoś czasu. Nie ma, skończone. Często mnie proszą, żeby wysłać płytę do zrecenzowania - nie pozwalam na to. RL: Jesteś bardziej biznesmenem czy muzykiem? RK : Stanowczo muzykiem, ale muszę prowadzić jakoś ten biznes i daję sobie radę. Chociaż powoli mnie to przerasta. Myślę, że będę musiał niedługo zatrudnić więcej ludzi do pomocy. Rano i wieczorem jestem księgowym, osobą, która przyjmuje zlecenia, odpisuje na maile, która przygotowuje płyty do wysłania. Z drugiej strony między 10.00 a 19.00 jestem realizatorem w studio oraz akustykiem. Ciężko to wszystko ze sobą pogodzić. 5. W starym kinie… RL: Czy Krakowskie Wieczory Art Rockowe to Twój pomysł? RK : To mój pomysł, w którym uczestniczy i pomaga mi również Marek Juza z METUS. Mam nadzieję, że się uda. Zobaczymy, co się z tego zrodzi. Oczywiście chodzi mi o frekwencję. Wszystkie bilety na Millenium sprzedały się w ciągu tygodnia. Natomiast nie wiem jak będzie z pozostałymi zespołami. Nie chciałbym sytuacji, kiedy mają grać zespoły takie jak: Nemezis, Grendel, Crystal Lake, a na koncert przychodzi tylko 30 czy 40 osób. Niestety tak teraz jest w Polsce. Jak gra zespół i przyjdzie 50 osób to już jest super frekwencja. Stawiam, na jakość i na wygodę słuchających. To jest oczywiście mała sala. To kino-teatr mający 130 miejsc siedzących. Jest jednak wygodnie, jest świetna akustyka. Fajna scena. To kino i ten teatr znałem od lat, bo to jest miejsce gdzie się w pewnym sensie się wychowywałem. Niedaleko, obok tego kina mieszka moja babcia. Chodziłem jako dziecko do tego kina. Do Kina Tęcza. Wtedy kino inaczej wyglądało. Siedzenia były drewniane i rozkładane. Po latach kolega polecił, żebym zaglądnął do Tęczy. Miałem specyficzne wymagania, co do miejsca, w którym ma koncertować Millenium. Szukałem sali z głęboką, wysoką, sceną z kotarami. Miejsca z dobrą akustyką, ale jednocześnie sala nie mogła być za duża. Miało się w niej zmieścić koło 200 osób. I udało się. Poszedłem tam, żeby zobaczyć efekt. Kino jest po remoncie. Brakuje wprawdzie profesjonalnych świateł i nagłośnienia, dlatego muszę to załatwiać z firmą nagłośnieniową. Zadanie to będzie realizować profesjonalna firma OMEN ART. Zajmą się wszystkim na koncercie i prawdopodobnie na pozostałych koncertach również. To, co zobaczyłem bardzo mi się spodobało i stwierdziłem: „no to robimy koncerty”. Koncerty artrockowe oczywiście. Jest pomysł, żeby oprócz organizowania koncertów również je rejestrować, tak, żeby z każdego koncertu wychodziła płyta CD lub DVD. RL: Czy koncert Millenium też będzie rejestrowany? RK : Tak, będzie. Będzie rejestrowany na CD. Drugi koncert za miesiąc też, z tym, że to będzie już rejestracja na DVD. RL: Są miejsca siedzące, ale przecież można wpuścić pewnie więcej osób. Jak rozumiem nie chcesz przepełniać tej sali? RK : W ogóle nie będzie takiej opcji, żeby ludzie stali. To ma być ekskluzywny koncert. Taki był zamiar. Miałem propozycję z klubu Lizard w Krakowie i nie spodobało mi się tam. Dla zespołów typu Lady Pank, czy dla Maleńczuka jest to świetna sprawa, ale to nie jest klimat na artrockowe słuchanie muzyki. Tam ludzie przychodzą na piwo, a przy okazji słuchają, kto śpiewa. Albo rozmawiają albo słuchają. Natomiast takie warunki mnie denerwują, rozpraszają i nie oto mi chodziło. Muzyka Millenium jest do słuchania w spokoju i zakładam, że trzeba się, chociaż trochę przy tym skupić. Nie chciałbym, żeby podczas koncertu, na którym Łukasz (Gall) będzie śpiewał, ktoś mu gadał pod sceną, czy koło sceny, bo to po prostu rozprasza. RL: Co zagracie podczas koncertu? RK : Nie powiem tytułów. Jesteś już kolejną osoba, która próbuje się dowiedzieć. Powiem tak, to będzie kalejdoskop millenijny. Będą wszystkie najbardziej znane i lubiane utwory. RL: Pytam o to, ponieważ każda z Waszych płyt jest płytą koncepcyjną. Można oczywiście zagrać całą płytę, wtedy jest to zamknięta całość i nie ma problemu. Czy trudno jednak wybrać z tych wszystkich płyt najlepsze i najważniejsze utwory? RK : My mamy straszne zaległości, zakończyliśmy koncertowanie w 2000 roku, tuż przed nagraniem płyty „Vocanda_”. Mieliśmy materiał z pierwszego „Framauro” i z pierwszego „Millenium”, czyli z dwóch bardzo kiepskich jak dla mnie płyt. Uparłem się jednak, że mogę z nich wyciągnąć coś ciekawego i z tych płyt zrobiłem właśnie płytę „Deja Vu”. Nieszczęśliwie się złożyło, że podczas tej płyty opuścił zespół „na chwilę” gitarzysta Piotr Płonka, a przyszedł nowy gitarzysta Przemek Drużkowski, który trochę zmienił oblicze brzmienia Millenium. Nie byłem z tego zadowolony, dlatego już od „Interdead” jest już z nami z powrotem Piotr. Natomiast wybór tych utworów to jest ciężka sprawa. Wiadomo, że najlepiej by było zagrać cały koncept album. Jeżeli te koncerty przyniosą rzeczywiście jakaś satysfakcję i będę widział, że to ma sens, że faktycznie ludzie chcą nas słuchać i zobaczyć, to nie wiem, czy nie będę organizował koncertów za dwa, trzy miesiące. Będziemy grali właśnie jedną płytę, jako zamkniętą całość. Będzie to coś na styl koncept-koncertu. Koncert będzie wówczas zamkniętą opowieścią od początku do końca. „Vocanda_”, „Interdead”, „Numbers…” plus na koniec kilka piosenek z innych płyt, żeby koncert nie trwał tylko godzinę. Natomiast dobierając utwory na ten koncert i na następny, stwierdziłem, że mamy nagranych dziesięć płyt. Tego materiału jest dużo i musiałem zrobić coś w rodzaju The Best Of Millenium. Czyli zestaw takich utworów, które się najczęściej pojawiały w radio. W stacjach lokalnych zajmujących się Progresywnym Rockiem, czy w Trójce u Kosińskiego czy też u Kaczkowskiego, czy Krakowski Mały Leksykon Wielkich Zespołów. Co jakiś czas dostaję nawet z zagranicy listę, jakie utwory Millenium zostały puszczone i widzę, co jest najczęściej grane. Ja nikomu nic nie sugeruję, nic nie mówię, to oni sami sobie wybierają. Jak im się spodobają wszystkie utwory z danej płyty to puszczają je wszystkie. 6. O nowościach wydawniczych… RL: Mamy więc zapowiedź w najbliższym czasie płyt CD i DVD, czyli nagrań koncertowych zespołu Millenium. Czy jest duże zapotrzebowanie na nową studyjną płytę Millenium? RK : Tak. Ludzie od dawna się pytają o nową płytę. Zrobiliśmy „Exist”, płyta ta dobrze się sprzedaje i jest ciekawie recenzowana. Zebrała dobre oceny i ludzie twierdzą, że ciężko mi to będzie teraz przebić, nie wiadomo, co teraz wymyślę. A ja mam pomysły na nową płytę i wiem, co będę chciał zrobić. Teraz brakuje mi czasu, ze względu na koncert i realizację DVD. Będzie to dla mnie nowe doświadczenie. Dodatkowo oprócz „wieczorów krakowskich”, chcę ruszyć jeszcze z nową inicjatywą związaną z Lynx Music. Chcemy przygotowywać, nagrywać i wydawać płyty DVD zespołom, które mają małe szanse na nagranie własnego koncertu. Do tej pory robi to Metal Mind. Wydają płyty wszystkim znanym zespołom. Koncerty są przeważnie realizowane na Śląsku w Teatrze Wyspiańskiego. Ja chcę zrobić to tutaj, w Krakowie, za dużo mniejsze pieniądze. W sali kina Tęcza, bo uważam, że jest świetna. Nie jest wielka, ale do kręcenia takich koncertów nadaje się idealnie. Zobaczymy jak wyjdzie nasza płyta i czy potrafimy realizować płyty DVD w technice Dolby 5.1. Premiera płyty DVD Millenium planowana była początkowo na grudzień 2009. Teraz już wiemy, że realny termin to luty 2010. Zaraz po tym zabieram się za pracę nad płytą studyjną i może uda się ją zrobić do października przyszłego roku (2010). Zastanawiałem się jak przebić płytę „Exist”. Wpadłem tylko na jeden pomysł. Oczywiście muzycznie, nie mnie oceniać, czy nowa płyta przebije poprzednie dokonania. Na pewno przebije jednym: zrobię teraz dwupłytowy album, który też będzie koncepcyjny. Mam już dwa pomysły. Nie chcę ich jeszcze zdradzać na tym etapie. Któryś z tych pomysłów wybiorę i zrobię kilkanaście utworów na te dwie płyty. RL: Czy bracia Sunders jeszcze powrócą? RK : Nie. Tamta historia się już skończyła.
RL: Czy Millenium, biorąc pod uwagę koncepcję działania, ma szanse nagrać płytę akustyczną? Czy to nie ten nurt, nie ten klimat, nie ten trend?
RK
: Kiedyś rozmawialiśmy na ten temat, że fajnie byłoby pójść w tym kierunku. Nawet myśleliśmy, żeby na koncercie zrobić taki zestaw akustyczny. Mamy jednak zbyt dużo utworów i ciężko wybrać te właściwe. Do dyspozycji mamy w tej chwili prawie 120 kawałków. Na najbliższym koncercie zagramy 18 utworów, jak będą bisy (śmiech). RL: 20 utworów, każdy trwa po kilkanaście minut… RK : Nie, takie długie nie będą. Wybrałem utwory krótsze. Nie są to oczywiście zupełnie krótkie utwory. Chyba tylko jeden utwór w historii Millenium ma cztery minuty, a cała reszta to utwory po 7,8 minut. Wybieramy, więc takie, żeby koncert trwał tyle, co dobry film w kinie, czyli półtorej godziny. Zdaje sobie sprawę, że światła, natężenie dźwięku może ludzi zmęczyć, więc mamy przygotowane półtorej godziny plus pół godziny bisów, (jeśli będą nas jeszcze dalej chcieli słuchać). Całość powinna się zamknąć w dwie godziny. 7. O promocji, młodych zespołach, nagrywaniu i wielkiej wpadce… RL: Zmieniając trochę temat, powiedz proszę, jak do Was (Lynx Music) trafiła grupa Sinus z Trójmiasta? Czy w Trójmieście nie ma takiego studia? RK : Wygląda na to, że nie ma, nie wiem. To nie tylko Trójmiasto, nagrywali u nas Grendel z płytą „The Helpless” z Białogardu Szczecińskiego, teraz prawdopodobnie drugą płytę będzie nagrywać Crystal Lake z Torunia. Generalnie północna Polska - podobno - nie za bardzo „kocha” klimaty progresywne, chociaż jest dużo osób, które uwielbiają taką muzykę, są audycje radiowe, koncerty. RL: Jak ściągasz młodych ludzi do siebie? Jak dajesz znać młodym zespołom, że jesteś chętny, żeby z nimi współpracować? RK : Ja ich nie ściągam. Oni sami do mnie przyjeżdżają. Wysyłają maile, dzwonią, przysyłają swoje nagrania z prośbą: „jesteśmy takim, a takim zespołem, przesłuchaj proszę nasz materiał muzyczny”. Tak, więc ja to robię. Tak było z Crystal Lake, który wysłał swoje demo z trzema lub czterema utworami. Przesłuchałem i znalazłem w tym potencjał. Podobało mi się wszystko od wokalu po melodie. Mimo, że brzmiało to trochę progmetalowo – a ja nie jestem fanem metalu – to odezwałem się momentalnie i rozmawiałem z zespołem o podjęciu współpracy. Wszystkie inne firmy odezwały się do nich dopiero po tygodniu. Ja reaguję bardzo szybko, zwłaszcza jak mnie coś zaintryguje i zainteresuje. Niedługo po Sinusie będziemy wydawali kolejny ciekawy materiał. To będzie bardziej projekt niż zespół - ORDINARY BRAINWASH - coś w stylu Porcupine Tree i Blackfield. Zobaczymy jak to wyjdzie. Bardzo ciekawie i oryginalnie się zapowiada. Mamy plan, żeby ta płyta wyszła już w tym roku. Dużo przesłanych nagrań ląduje jednak w szufladzie. Przesłuchuję je oczywiście wszystkie, ale nie każde jest ciekawe. Czasami po prostu nie podoba mi się styl grania danego zespołu. W ten sposób zawaliłem z Riverside. Kiedyś dawno temu, odrzuciłem Riverside. Nie byli wtedy jeszcze popularni. Przysłali mi swoje nagrania z prośbą o współpracę. Materiał ten miał się znaleźć na składance Polish Art Rock lub Polish ProgMetal, które wydawałem. Wówczas pytali się, czy bym im nie wydał jakiejś płyty w przyszłości. Oni wtedy grali taki dość mocny metal, a ja nie jestem fanem takiego grania i odpisałem im, że niestety nie za bardzo jestem zainteresowany. Powiedziałem im, że Rock Progresywny - tak. Takie kierunki jak Genesis, Marillion, to owszem, ale bez metalu. To była jedna z moich najgłupszych decyzji. RL: No cóż, rozwijają się, ale już bez Ciebie. RK : I bardzo dobrze. Życzę im powodzenia. Zrobili bardzo dużo dla polskiej sceny progresywnej. Pokazali, że Polacy potrafią grać fajną muzykę. Są bardzo popularni. Dostaję dużo maili z zagranicy, w których ludzie piszą, że nie wiedzieli do tej pory, że Polacy są tacy dobrzy. Są niemal najlepsi w Rocku Progresywnym na świecie. Biją Anglików. Mówimy tu oczywiście o nowych zespołach. Nie będziemy ich przecież porównywać do nieistniejących już gigantów takich jak: Genesis czy Pink Floyd, czy istniejącego, lecz już innego Marillion.
RL: Czy będziesz jeszcze współpracował w przyszłości z Sabiną Godulą?
RK
: Sabina działa aktywnie w LoonyPark. Będzie niedługo mamą, więc na pewno na jakiś czas przestanie się zajmować muzyką. Wiem, że LoonyPark przygotowuje drugą płytę, wiem, że Sabina będzie na niej też śpiewała. Miesiąc temu nagrywała u mnie w studio kolędę progresywną. Wydajemy bowiem na dniach Progresywne Kolędy. W projekcie uczestniczyło piętnaście zespołów, między innymi LooonyPark i Sabina. Myślałem o jakimś pobocznym projekcie z Sabiną, ale w między czasie Krzysztof Lepiarczyk stworzył LoonyPark i wziął ją do siebie. Więc na razie jej przyszłość jest mocno związana z LoonyPark. RL: Jak wygląda projekt solowy Łukasza Galla (wokalisty Millenium)? RK : Trwają intensywne prace. Mamy już nagraną perkusję i bas oraz klawisze. Jesteśmy na etapie nagrywania gitar. Po gitarach będą nagrania Łukasza i płyta będzie gotowa. Jest już nawet zaprojektowana okładka. Uczestniczy w tym projekcie cała plejada różnych gwiazd progresywnych . Łukaszowi się ten pomysł bardzo spodobał. On niespecjalnie lubi Art Rock, bardziej idzie w kierunku Pop Rocka. Jest fanem takich wykonawców jak Bon Jovi, Sting, Brian Adams. Jego to właśnie kręci i podoba mu się najbardziej. I to jest właśnie fajne, bo dzięki temu dokłada do muzyki Art Rockowej taką przebojową melodyjność. Płyta Łukasza będzie gotowa prawdopodobnie pod koniec listopada. Będzie to jednorazowy projekt - no chyba że się bardzo spodoba, to pomyślimy nad jakąś kontynuacją. W każdym razie nie ma to nic wspólnego z Millenium. Ja oprócz produkcji i intra na tę płytę nie robię nic, żeby nie było to postrzegane, jako Millenium tylko pod inna nazwą. Tak więc muzykę tworzą członkowie Albion (Krzysztof), Moonrise (Kamil), LoonyPark (Krzysztof). Trzech kompozytorów odpowiedzialnych jest za kształt i formę muzyczną tego projektu. Natomiast zadaniem Łukasza jest wymyślić przebojowe melodie i napisać teksty. W tym projekcie jest mieszanka różnych stylów: starego klasycznego Art Rocka, nowoczesności i popowych melodii. RL: Kto zagra w składzie Millenium w piątek w kinie Tęcza? RK : Wystąpimy w starym składzie. Czyli tym, który jest znany słuchaczom od płyty „Interdead” do „Exist”. Będą to: Piotr Płonka - gitara, Tomasz Paśko - perkusja, Ryszard Kramarski - instrumenty klawiszowe, Krzysztof Wyrwa - gitara basowa, Łukasz Gall - śpiew. 8. Czas ruszać w trasę… RL: Czy macie ambicje, żeby wyjechać w trasę po Polsce, a może nawet za granicę? RK : Jesteśmy proszeni na różnego rodzaju koncerty zagraniczne. Przy czym taka akcja ma sens, jeżeli to jest rzeczywiście zorganizowane, jako trasa, a nie pojedyncze, sporadyczne występy w klubach. Natomiast cała procedura związana z przewożeniem instrumentów, przejazdów, noclegów, za to, żeby tam tylko zagrać i dostać symboliczne pieniądze nie jest w tej chwili przez nas brana pod uwagę. RL: Nie sądzisz, że będą jakieś odzewy po tym jak wydacie koncertowe CD i DVD i że zacznie się przysłowiowe „ssanie” na Millenium? RK : Po to właśnie to robimy. Będę oczekiwał jakichś konkretnych zapytań z rynku. Może uda się dopracować jakiś kontrakt na dziesięć lub więcej koncertów. Jesteśmy otwarci na poważne propozycje i mam nadzieję, że takowe dojdą do skutku. Nie musimy się już promować grając dla zasady. Mamy już dziesięć płyt i sporą historię, więc zależy nam na poważnych propozycjach. 9. Only English… RL: Wydajecie płyty z angielskimi tekstami. Są wprawdzie polskie tłumaczenia, ale Łukasz śpiewa głównie po angielsku. Jedynymi płytami zaśpiewanymi po polsku były: „Reinkarnacja” oraz „Millenium”. Skąd taki pomysł? RK : Ludzie (słuchacze) są podzieleni na tych, którzy są słuchać utworów po polsku i po angielsku. Kiedy robiliśmy „Reinkarnację” to zrodził się taki pomysł, żeby nagrać właśnie polskie teksty i zrobić ukłon w kierunku obu stron. Będą mieli zarówno polską jak i angielską wersję. Powiem jednak szczerze, zabieg nie był trafiony. Był tragiczny. Nawet na pierwszej płycie „Millenium” polski wokal Łukasza brzmiał koszmarnie. Nie jest to oczywiście tylko jego wina. To wina wszystkich, od realizatora począwszy, który nam żółtodziobom, którzy wchodzili do takiego studia po raz pierwszy, nie powiedział, że to jest nie do przyjęcia, że tego się nie da słuchać, zapomnijcie o tym, zróbcie to po angielsku, albo niech Łukasz śpiewa z większym „pazurem”. Tego brakło. Wtedy już wiedziałem, że następna płyta, czyli „Vocanda_” musi wyjść po angielsku. Potem pojawiły się głosy, że fajnie by było mieć jednak polską wersję płyty „Reinkarnacja”. Nie wydałem jej oficjalnie. Była dodawana, jako bonus do „Reinkarnacji” angielskiej. Nakład na szczęście już się kończy. Ja do tego osobiście nie sięgam i nie lubię słuchać Łukasza śpiewającego po polsku. Uważam, że jego głos się świetnie broni w języku angielskim. Ma ciekawą barwę, dobrą skalę, ale brzmi najlepiej po angielsku. Oczywiście Łukasz ma swoje doświadczenie w śpiewaniu również po polsku, miał swój zespół Żandarm, z którym występował w Opolu. Występował w Sopocie, gdzie doceniono go i obdarowano nagrodą publiczności. Jednym słowem po polsku sprawdza się bardziej w popowej konwencji. RL: Czyli na koncercie w piątek nie będzie śpiewał po polsku? RK : Jest tam mały wyjątek, ale trzeba poczekać do bisów. 10. O pracy twórczej… RL: Kolejne pytanie dotyczy koncept albumów. Kto jest twórcą historii zawartych na płytach? Wiemy, kto śpiewa, ale kto wymyśla te historie i je opisuje? RK : Wszystko jest na mojej głowie. To też był jeden z powodów, dla których Millenium przestało koncertować. Ja wymyślam historie, przygotowuję je, piszę szkice, piszę polskie teksty do tych utworów. Łukasz tłumaczy je na język angielski. Wszystkie historie utrwalone na płytach to moje pomysły. Jedynym wyjątkiem są płyty „Reinkarnacja” i „Deja Vu”, gdzie są teksty Łukasza. Dostał ode mnie wytyczne, temat i mniej więcej zamysł, natomiast sam wymyślił teksty. RL: Czy pomysły są odzwierciedleniem rzeczywistych sytuacji życiowych czy to tylko fantazja? RK : Fantazja. Te pomysł są takie bardziej filmowe niż literackie. Lubię takie historie jak robi Tarantino. On się bawi formą. Na przykład znamy koniec opowieści i wracamy do początku. Takie rzeczy mnie interesują i staram się coś takiego robić z muzyką. RL: Kto tworzy okładki do płyt Millenium? RK : Grafiki. Robi to zawsze jedna osoba Maciej Stachowiak. Tylko pierwszej płyty (tej z Klepsydrą) nie robił nasz grafik. Niemniej wszystkie okładki realizowane są na podstawie moich własnych pomysłów.
RL: Czy w związku z tym Ty mu rysujesz jak miałaby wyglądać okładka, czy on po prostu słucha muzyki i sam tworzy swoją wizję?
RK
: Dokładnie mu rysuję, a nawet robię zdjęcia. Pokazuje mu za pomocą prymitywnej oczywiście metody/techniki, co chciałbym uzyskać. Tak było w przypadku płyty „Exist”, gdzie na okładce jest mój syn, który się czołga po piasku w Egipcie. Powiedziałem grafikowi, że chcę mieć postać pełzającą do morza, walczącą o przeżycie. Potem wpadły mi do głowy te meduzy. Z kolei Maciek (grafik) wymyślił, że zrobi drzwi. Zegar schowany pod morzem to mój pomysł. Okładek, których nie wymyśliłem to „Deja Vu” i „Reinkarnacja”. RL: Jednym słowem człowiek-orkiestra. Komponuje, wymyśla, tworzy okładki, układa opowieści do tekstów, nagrywa, wydaje muzykę. RK : Dlatego też właśnie nie było koncertów. Do płyty „Reinkarnacja” byliśmy zespołem z krwi i kości. Spotykaliśmy się wszyscy w Nowohuckim Centrum Kultury na próbach. W jednej sali występowały Brathanki. Tam ćwiczyli materiał do swojej pierwszej płyty. W drugiej my z Millenium. Myśmy tam „młócili” te ciężkie, długie, pokręcone numery, a oni tam odstawiali jakąś „góralszczyznę”w sali obok. Do tego momentu byliśmy zespołem. Potem jak wybudowałem to studio (Lynx Music) postanowiłem, że po roku wracamy z „Vocandą” i „Reinkarnacją” na koncerty. Mieliśmy tu próbę. To był jednak zły okres dla naszego perkusisty, dla Tomka. Miał „doła” albo problemy i stwierdził, że on się do tego nie nadaje, że mu się już nie chce. Powody mogły być też inne, ale to już jego sprawa, w każdym bądź razie stwierdził, żebyśmy poszukali na koncerty innego perkusistę. Nie chciało nam się wtedy szukać zastępcy. Studio zaczęło coraz lepiej funkcjonować. W związku z tym spędzałem tu coraz więcej czasu i to mnie pochłonęło. Brakło czasu na próby, bowiem sesje nagraniowe trwały po kilka dni z rzędu, po kilkanaście godzin. Nie było czasu na zespół, na zaczynanie wszystkiego od początku. Stwierdziłem jednak, że Millenium musi żyć, więc niech przynajmniej żyje studyjnie. Spotykaliśmy się tylko podczas sesji nagraniowych. Prawda jest taka, że do końca nie wiedzieli (muzycy), co usłyszą. Każdy nagrywał tylko swoją partię. Nie znali mojego pomysłu na całość. Potem przychodzili po gotową płytę i byli w ciężkim szoku. W końcu jednak naciski ludzi zaowocowały konkretnym pomysłem zagrania koncertu na żywo. Nawet Węgrzy dzwonili, żebyśmy zagrali koncert. Chcieli przyjechać wręczać nam nagrody, ponieważ płyta „Exist” zdobyła duże uznanie na tamtym rynku. Przyjadą najprawdopodobniej na ten koncert, na którym będziemy kręcić DVD, ponieważ koniecznie chcą nam wręczyć dyplomy uznania za naszą muzykę. W końcu nie dało się od tego uciec. Zadzwoniłem do wszystkich tych, którzy chcieli nas zobaczyć na koncercie oraz do muzyków, żeby im obwieścić, iż zagramy koncert. Omówiliśmy wszystkie sprawy, zaczęliśmy próby i wróciliśmy. Czy jednak na krótko, czy na długo, to się okaże. Na pewno możemy teraz grać koncerty. Czekamy na ciekawe propozycje od organizatorów i jesteśmy gotowi ruszyć w trasę. Ważne jednak, żeby to było na naszych warunkach. Każdy z nas ma swoją pracę, takie czy inne zajęcie i zobowiązania, więc wyjazdy tylko dla samej promocji nas nie interesują. Tak z ciekawostek, na ten najbliższy koncert przyjadą ludzie ze Słowacji, z Krakowa jest tylko kilkanaście osób, będą również ludzie z Warszawy. Zamówienia są również z Wrocławia, Nowego Targu, Nowego Sącza, Tarnowa, Torunia. Naprawdę nie podejrzewałem, że mamy słuchaczy w tylu miastach. Wydawać by się mogło, że jak koncert w Krakowie to przyjadą tylko Krakusy i sprawa zamknięta, a tu takie zaskoczenie. RL: Dziękuję za spotkanie i wywiad. Do zobaczenia na koncercie i życzę udanego występu. Ryszard Kramarski : Dziękuję i pozdrawiam cały portal ProgRock.org.pl
Kliknij, aby powiększyć

Wywiad ukazał się na ProgRock

Rozmawiał: Ryszard Lis