środa, 23 czerwca 2010

Qube - “Incubate” (2010)

Tracklista:

01. Nothing [7:50]
02. Mantis [6:25]
03. Obsession [6:58]
04. In the name of God [7:40]
05. Blame [11:00]
06. Way to nowhere [11:06]

Po bardzo emocjonalnym wstępie, w którym słychać niemal rytm bicia serca, odgłosy burzy, krzyki, pociąg, szumy, przechodzimy w rejony niemal etniczne za sprawą kilku ekspresyjnych dźwięków wydobywających się z gitary. Bicie serca wygasa a rytm ustala już teraz perkusja, pod dowództwem Pawła Gajewskiego, którego słychać w dodatkowych wokalach. Powoli rośnie napięcie i natężenie dźwięków. Wokal jest lekko oddalony, z delikatnym echem. Cicho przygrywa gitara. Ale już po chwili zmienia się tempo i rytm. Dwie stopy perkusji wrzucają nas w otchłań ekstremalnych dźwięków. Śpiew zamienia się prawie w growling. Rytm znacząco przyspiesza, gitary nabierają „drapieżnej” mocy. Momentami słychać samotną linię basu. Znów pojawia się ten etniczny motyw, ale stanowczo zmierzamy w kierunku bardzo mocnych, energetycznych brzmień. Prawie osiem minut zmiennych aranżacji, gwałtownych przejść perkusyjnych, podwójnej stopy, ostrych, tnących powietrze solówek gitarowych i zróżnicowanych brzmień głosu Daniela Gielza, przechodzących od szeptu, przez śpiew po krzyk. To kwintesencja rozpoczynającego płytę „Incubate”, utworu nazwanego „Nothing” (tak zupełnie przy okazji można go ściągnąć ze strony zespołu). Druga kompozycja nie pozostawia zbyt wiele czasu na złapanie oddechu. Ostre riffy gitar rytmicznych, szybkie, dynamiczne rytmy perkusji i zaczyna się kolejna jazda. Ale, ale … gdzieś koło 2-giej minuty następuje kolosalna zmiana stylistyczna. Śpiew jest śpiewem, a całość aranżacji opleciona jest wokół połamanego perkusyjnego pulsu. Gitarowe wstawki wirują gdzieś wokół. Robi się też progresywnie. Progresywny thrash metal? No, bo jak inaczej nazwać tą swoistą mieszankę melodii i szybkości?

Przechodzimy do „Obsession” i znów nie ma litości, chociaż tu rodzi się już zupełnie inny klimat. Perkusista nadaje iście szatański rytm, jednak pozostałe instrumenty idealnie nadążają. Świetna linia basu przebijająca się wyraziście przez tą istną huraganową zawieruchę. I kolejna zmiana stylistyczna w tej kompozycji, jakby jazzująca, jakby funkowa, by po chwili z pierwotną dzikością powrócić do „mocnych” korzeni.

„In the Name of God” zaczyna się delikatnie i melodyjnie, słychać pełzające w przestrzeni melodie gitar akustycznych. Gitarowe solo niczym dym z papierosa krąży gdzieś nad głową słuchacza. Początek początku to jednak głosy ludzi. Dyskusja. W tle słychać przejmujące krzyki. Całość jest mocno stonowana. Spokojna. Przytłumiona. Melodyjna. Poprzez dźwięki gitar i głos wokalisty przypomina trochę spokojniejsze dokonania Alice In Chains. Pojawia się tu też dodatkowy głos perkusisty, brzmiący trochę jak echo wzmacniające siłę wyrazu. Mniej więcej w połowie utwór zaczyna nabierać szybszego tempa i czuć zbliżającą się moc. Znów za sprawą rwącej do przodu perkusji i ciężko brzmiących gitar prowadzących. Znika patos pierwszej części. Zastępuje go nieposkromiony żywioł i pierwotna energia. Całość zostaje zamknięta przestrzennie wibrującymi popisami gitarowymi oraz rytmicznymi, marszowymi akordami. Z kolei „Blame” to w dużej mierze nieokiełznana siła, która wbija się w mózg jak wiertarka udarowa, ale są tu również momenty wybitnie spokojne, które znacząco urozmaicają tę kompozycję. Po mocnej, energicznej i szybkiej pierwszej części przechodzimy do spokojniejszej, bardziej progresywnej części drugiej. Tu pojawiają się wypełniacze w postaci efektów głosowych i gitarowych. Utwór trwający 11 minut kończą psychodeliczne odgłosy i dziwne gitarowe dźwięki. „Way To Nowhere” również trwa 11 minut i w zasadzie zamyka płytę, (co większe bystrzaki zauważą, że jednak nie zamyka, ale o tym poczytajcie w post scriptum) równie ekscytującymi klimatami. Zaczynamy powoli i subtelnie, ale ponieważ energia kumulowana w sześcianie nie może długo trwać bez wybuchu, tak, więc i tu po minucie odczuwalny jest znaczący wzrost ciśnienia, które wydobywa się w postaci energicznego wokalu, melodyjnych, ale szybkich solówek gitarowych oraz ostrego growlingu wokalisty. Są wolniejsze chwile, są szybkie tyrady gitarowe i jest (a jakże) świetnie dopracowany rytm basu i bębnów, a pod koniec słychać morskie fale.

Qube to lubelski zespół grający nowoczesny rock progresywny. Ich muzyka łączy w sobie bardzo różnorodne nurty. Od hardcore'u, energicznych nu-metalowych riffów, poprzez granie typowo progresywne, techniczne, lecz niepozbawione duszy, aż po rozbudowane figury psychodeliczne czy artrockowe, a nawet funkowe fragmenty.

QubeZespół Qube powstał w Lublinie, w październiku 2005 roku. Paweł "Gajos" Gajewski oraz Tomasz Otto poszukiwali muzyków, po rozpadzie swojego poprzedniego projektu. W dość przypadkowy sposób otrzymali kontakt do Kamila Wiśniewskiego. Już przy pierwszym spotkaniu zdecydowali się połączyć siły. Od tej pory we trzech poszukiwali wokalisty i basisty. Przez krótki okres w roli wokalisty występował Michał "Seed" Kowalczyk, który jednak wkrótce wyjechał z kraju. Pozostawił jednak kontakt do kolegi ze swojej poprzedniej formacji. W ten sposób do zespołu trafił Daniel "Perła" Gielza. W tym samym czasie Paweł nawiązał kontakt ze znajomym ze studiów - Piotrem "Toperem" Torbiczem. Od tego momentu Qube tworzą:

Daniel Gielza (Perła) - wokal
Kamil Wiśniewski - gitara
Tomek Otto - gitara
Piotr Torbicz (Toper) - bas
Paweł Gajewski (Gajos) - perkusja

W styczniu 2010
Qube zakończył pracę nad nowym krążkiem "Incubate" oraz podjął współpracę z wytwórnią Electrum Production, za sprawą, której dzieło "Incubate" z początkiem czerwca 2010 roku ukazało się na rynku.

Podsumowując: pięciu zwolenników ciężkiego rocka, odkrywa nowe brzmienia łącząc elementy progresywne, komponując ciekawie melodie gitarowe z klimatycznymi efektami dźwiękowymi, uzupełniając to galopującą perkusją i dodając do całości ciężkie, drapieżne gitary rytmiczne, znane miłośnikom sceny metalowej. Nie boją się eksperymentować, nie boją się przekraczać granic stylistycznych, nie boją się wyjść do słuchacza z nowatorskimi formami muzycznymi. Doskonałe wyczucie nastroju, różnorodne (czasami zaskakujące) kompozycje, składane w mniejsze całości powodują, że sześć utworów umieszczonych na płycie długo brzmi jeszcze w umyśle słuchacza, mimo, że muzyka dawno się już skończyła.

P.S. Na płycie znajduje się właściwie 7 utworów. Ostatnia kompozycja, mająca długość 3: 56, nie została ujęta w spisie na okładce, ani we wkładce, ani nawet na stronie internetowej zespołu. Jest to tak zwany „hidden track”. To radiowa wersja utworu "Nothing", skrócona miedzy innymi o opisane wcześniej pulsujące przeszło minutowe Intro i pozbawiona intrygującej rozbudowanej części utworu, za to kończąca się dokładnie tak samo jak oryginał.

Moja ocena 4/5

Ryszard Lis

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz