poniedziałek, 15 marca 2010

AC/DC "Black Ice"



Chyba żaden zespół nie ma u mnie takiego kredytu zaufania, jakie ma AC/DC. Piszę „chyba”, ponieważ nie są oni jedyni w moim muzycznym panteonie bogów rock’n’rolla. Czasami dominują też inne gwiazdy, ale nigdy na tak długo jak Australijczycy. Ci zajmują miejsce najwyższe i niepodważalne. Niezależnie od tego, co w danym momencie wyprodukowali, co zamierzają wyprodukować lub czego nie udało im się wyprodukować. Można ich nie lubić za to, że od niemal 40-tu lat nieprzerwanie grają te same akordy, można ich nienawidzić za piskliwy głos Briana Johnsona, za przewidywalność, można nie znosić ich nikczemnego wzrostu, kaczego chodu Angusa, ale nie sposób im odmówić nadprzeciętnej werwy i rockowych pomysłów, które powodują, że człowiek ma ochotę ruszać się w rytm granej muzyki. AC/DC to bowiem nieujarzmiony rytm, beat i świetne gitarowe riffy.

Są u mnie na czołowej pozycji, ponieważ byli pierwszym rockowym zespołem, jaki usłyszałem w młodości (w zasadzie w dzieciństwie). Ktoś ze znajomych przywiózł z zagranicy kompilację „The Best Of ...”, na której było między innymi „T.N.T.”, „Let There Be Rock”, „High Voltage” i inne nie mniej znane kawałki. Wtedy się zakochałem. I ta moja miłość do nich trwa nieprzerwanie od ponad trzech dekad. Pewnie, że mieli słabe płyty, zmieniali składy, zmarł Bon, ich gwiazda momentami przygasała. I co z tego? Jestem im wierny i pozostanę wierny do końca - ich lub swojego.

Uwielbiam okres z Bonem, czyli czas, w którym każda płyta była lepsza od poprzedniej, a ukoronowaniem tej działalności było wydanie „Highway To Hell”. Mam też sentyment do pierwszych płyt z Brianem, na których brzmiał piekielny dzwon, w których słychać armatę strzelającą w hołdzie wyznawcom rocka, ale nie gardzę pędzącą rakietą, rozwalonym wideo, błyskiem ostrza brzytwy czy latającymi pieniędzmi. A teraz do tych wszystkich symboli (nie zapominam o Wielkiej Rosie, ale to wcześniejszy okres) dołączyła rockowa lokomotywa. Mam też kilka ulubionych kawałków z tak zwanej „słabszej ery”, które znajdują się na płytach takich jak „Fly On The Wall”, „Flick Of The Switch”, czy „Who Made Who”. Nikt mnie nie przekona, że były one tak dramatycznie gorsze, że nie da się ich słuchać.

Co z tego, że od czterech dekad nie zmieniają stylu? Zastanawiam się, czy byliby dziś ikoną rocka i heavy metalu, (chociaż w sumie zaczynali do bluesa i boogie), gdyby zaczęli się rozwijać i grali na przykład progresywne odmiany rocka? Nie sądzę, żeby niezliczona rzesza wielbicieli braci Young i spółki była taka niezliczona gdyby nagle ich idole weszli w glam rock, czy pop rock. Domeną AC/DC był, jest i będzie po prostu rock’n’roll!

W 2008 roku po długiej ośmioletniej przerwie otrzymaliśmy nagrodę za cierpliwość. Światło dzienne zobaczył nowy studyjny album zatytułowany „Black Ice”. Na płycie umieszczono 15 utworów, co jak na AC/DC jest sporym osiągnięciem, bowiem do tej pory panowie serwowali albumy, na których było średnio 8-10 kawałków. Kilka razy doszli wprawdzie do 12 („Stiff Upper Lips”, "TheRazor’s Edge”, nie licząc 2 płytowego wydania „AC/DC Live -Collectors, Edition”), ale te wyjątki potwierdzają tylko regułę. „Black Ice” może nie jest albumem wybitnym, ale każdy utwór porywa na swój sposób. Cóż, niektóre typy tak mają.

Płyta jest równa, bez większych stylistycznych wyskoków, bez specjalnych przebojów, (jeśli liczyć puszczanego swego czasu na okrągło w radio utworu „Rock 'N' Roll Train”). Są jednak ciekawe akcenty takie jak „War Machine” z silną linią basów, jest energetyczny „Big Jack”. Piętnaście kawałków na jednej płycie mogłoby zanudzić, gdyby utwory nie były krótkie i energiczne. I tak właśnie jest w przypadku albumu „Black Ice”.„Smash N Grab”, czy "Rock N Roll Dream". Jest też kilka bluesowych standardów, niczym za starych dobrych czasów z Bonem - jak „Decibel”. Całość jednak nadal elektryzuje i jest pod wybitnie WYSOKIM NAPIĘCIEM! W końcu to AC/DC!Średnia długości utworu to od 3 do 4 minut. Według mnie wprawdzie mogliby się ograniczyć do dziesięciu nowości i nie byłoby to ze szkodą dla słuchacza. Cóż, jednak wena nie wybiera i najwyraźniej chłopaki dostali twórczego kopa, a z siłami wyższymi się nie dyskutuje. W tej napędzanej rockiem lokomotywie, utrzymującej jednakowy rytm, są lekkie zwolnienia jak w przypadku

Można się tu doszukiwać wielu powtórzeń, szeregu powielonych patentów z poprzednich płyt, tych samych melodii czy podobnych tematów. Tylko po co ich szukać? Najważniejsze jest to, że nadal im się chce. Duet braci Young wciąż nie powiedział ostatniego słowa w zakresie tworzenia porywających rockowych riffów, czego przykładem są wyczyny gitarowe na „Skies On Fire”. Malcom nadal dzielnie prowadzi nas przez wszystkie utwory ze swoją wielką gitarą rytmiczną, dowodząc całością, z gitary Angusa wciąż się iskrzy niczym z drutów wysokiego napięcia, a niezmordowany Phill, mimo jednostajnego tempa nadal powoduje szybsze bicie serca u słuchacz(y)ek. Wyjątkowo na tej płycie udziela się Cliff Williams. Jak do tej pory nie było chyba takiej płyty, w której jego bas miałby tak duże znaczenie. W kilku miejscach na plan dalszy zeszły gitary, a bas stał się podstawową dominantą. Posłuchajcie „War Machine” czy genialnego „She Likes Rock N Roll”, w którym gitara basowa Cliffa przebija się nad wyraz mocno. No i oczywiście wokal, piskliwy, zdarty niczym skarpety piechura - czyli Brian Johnson na pierwszej linii.

Na tej płycie słychać wyraźnie bluesa, boogie i rock’n’roll. Panowie z wdziękiem wrócili do początków swej historii pokazując jak można wykorzystać 4 akordy do tworzenia ponadczasowej muzyki ("Anything Goes" i "Rocking All The Way").

Mimo sędziwego już wieku załogi - co widać na zdjęciach zamieszczonych w książeczce - wciąż pokazują siłę i werwę dwudziestolatków, którzy zadziwiają świat swoimi piorunującymi kompozycjami. Pewnie za jakiś czas znikną ze sceny. Zostaną wówczas takie płyty jak „Black Ice”, w których duch rock’n’rolla wyczuwalny jest nawet w ciszy, którą nie każdy potrafi tak umiejętnie wykorzystać.

I za to ich kochamy, bowiem jak śpiewali inni wetereani rocka - The Rolling Stones: "it's only rock 'n roll, but I like it"!!!

Płyta ukazała się w kilku wersjach kolorystycznych.

AC/DC AC/DC AC/DC AC/DC

Specjalna edycja płyty, zawiera sporo atrakcyjnych dodatków, wydana w stylowym metalowym pudełku. Wydawnictwo oprócz podstawowej płyty CD zawiera poszerzoną wersję książeczki, flagę z logo zespołu, kostki do gry na gitarze, zestaw naklejek, a także DVD z materiałem z planu klipu "Rock N Roll Train" oraz sam videoklip.

AC/DC

Na koniec wypada dodać, że promując płytę „Black Ice” dotrą również po raz drugi do Polski (pierwszy raz to pamiętny występ w Chorzowie, gdzie grali wraz z Metallicą i Quennsrÿche podczas trasy Monster of Rock w roku 1991). Tak więc 27 maja na warszawskim lotnisku Bemowo poczujemy znów na własnej skórze, co to znaczy prawdziwy rock i dokąd zmierza rock’n’rollowy pociąg!

Tracklista CD:
01. „Rock N Roll Train” - 4:22
02. „Skies On Fire” - 3:34
03. „Big Jack” - 3:57
04. „Anything Goes” - 3:22
05. „War Machine” - 3:10
06. „Smash N Grab” - 4:06
07. „Spoilin' For A Fight” - 3:17
08. „Wheels” - 3:28
09. „Decibel” - 3:34
10. „Stormy May Day” - 3:10
11. „She Likes Rock N Roll” - 3:53
12. „Money Made” - 4:15
13. „Rock N Roll Dream” - 4:41
14. „Rocking All The Way” - 3:22
15. „Black Ice” - 3:25

Tracklista DVD:
01. The Making Of „Rock N Roll Train” - 3:29
03. „Rock 'N' Roll Train” - 4:20

Moja ocena 4/5

Recenzja ukazała się na www.rockline.pl

1 komentarz:

  1. Powiem, że jestem oburzony i zniesmaczony wysoce ogromną dawką pogardy i wyższości z jaką traktuje się takie grupy jak choćby AC/DC. Zresztą przykładami takich grup, którym na ogół się obrywało od nędznych pismaczków i radiowych mędrków (także u nas, w Polsce) byli: Queen oraz Black Sabbath czy Guns'n Roses. Bałwochwalczy kult Hendrixa i Led Zeppelin był żałosny, zwłaszcza w wykonaniu redaktorów programu 3 polskiego radia. Natomiast AC/DC był zespołem plebejskim, słuchanym przez osoby nieznające się na muzyce, dyletantów, szaraczków ośmielających się mieć inne zdanie niż wszechwładny pan redaktor z radia czy pan krytyk z poczytnego pisma. Zresztą etykietka zespołu grającego prostackiego rock'n rolla bez cienia finezji przylgnęła do AC/DC na wiele, wiele lat. Powiem tak. Do myślenia musi dawać fakt, że taki Chris Rea ich docenia, podobnie jak Motorhead, pomimo że jawnie krytycznie wypowiada się na temat Led Zeppelin... Nie wiem, czy Autor też to zauważył. W każdym bądź razie AC/DC był dla "znawców" antyzespołem, swoistą czarną owcą. Sądzę zresztą, że nadal nim jest. Zespołami, w którym prostota = prostackość była większość grup punkowych oraz takie coś jak Nirvana, zresztą też pupilek "mędrców" muzycznych. Czuję tak ogromny ładunek niechęci do tych ludzi, że poleciałbym nazwiskami, ale niech im będzie... Dodam, że pisują oni także w GW, Wprost, Polityce i Rzepie. Ja ufam panom redaktorom z Teraz Rocka i tylko im. To są ludzie prawdziwie kochający muzykę rockową, a przy tym obiektywni. Poza Hendrixem, LZ, U2 i Nirvaną istnieje dla nich masa wspaniałej muzyki. Co do samego AC/DC to za ich swoiste Fab Four uważam: Let There Be Rock, Highway to Hell, Back in Black i The Razor's Edge. Natomiast takie płyty jak Flick of the Switch oraz Fly on the Wall warto poznać zaraz w drugiej kolejności, bowiem zawierają one mnóstwo świetnego, niestety niedocenionego w swoim czasie materiału. Zwłaszcza Fly on the Wall jest ostro krytykowana, często niesprawiedliwie. A jest to płyta wyjątkowo odważna, bezczelna, mająca "jaja", z premedytacją "antykomercyjna". Bracia Young pokazali nią "wielkiego fucka" tym, którzy oczekiwali Back in Black 2. A mimo to, chyba nie można rozpatrywać takich utworów jak Shake Your Foundations czy Sink the Pink inaczej, jak rasowych "ejsidisowych" przebojów. Idę o zakład, że gdyby to te utwory wystawiono do promocji, atmosfera wokół FOTW byłaby inna... "Znawcy" są zdania, że AC/DC grają od zawsze to samo i ta samo. Nieprawda. W obrębie swojego stylu, dokonywali różnych penetracji. Można powiedzieć, że do Powerage był to hard rock mocno podbarwiony boogie i bluesem, natomiast od Highway to Hell te tradycyjne elementy ustępowały z wolna na rzecz stadionowego, nośnego hard rocka, mającego niewątpliwie swoje korzenie w glam rocku. Jednak płyta Blow Up Your Video była pewnym rodzajem powrotu do brzmień sprzed 1979 roku. Kolejna taka wolta miała miejsce 6 lat później na wyjątkowo słabym Ballbreaker oraz kolejnym Stiff Upper Lip. Black Ice i Rock or Bust pokazują jednak, że znów oddaliśmy się od lat 70-tych i podążamy bardziej przebojową ścieżką Autostrady do piekła, Powrotu w czerni czy Ostrza brzytwy...

    OdpowiedzUsuń