W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych triumfy w Polsce święciły małe kina. Nie komercyjne do bólu Multipleksy, zaśmiecone i przepełnione smrodem prażonej kukurydzy (przepraszam popcornu!), która przesolona do granic ludzkiego smaku wymaga dodatkowo wypicia hektolitrów coli. Nie miejsca z szerokimi, perełkowymi czy wykonanymi w innej kosmicznej technologii ekranami, pozbawione refleksów świetlnych. Nie sale wyposażone w nowoczesne fotele lotnicze z miejscami na ów popcorn i colę. Ale malutkie kina, w których było raptem 100 miejsc siedzących. W których było ciasno, bowiem miejsca w rzędach upchane jedno przy drugim nie pozwalały na swobodę ruchu. W Krakowie było takich miejsc kilkanaście. Żeby wspomnieć tylko: Mikro, Pasaż Bielaka, Pod Baranami, Tęcza, Wrzos czy Sztuka na ulicy Świętego Jana. Niektóre z nich, tak jak Tęcza spełniały równocześnie rolę Domów Kultury. A może było na odwrót? Były to miejsca, gdzie młodzież ku uciesze starszych i własnej, wystawiała w pocie czoła inscenizacje, sztuki teatralne, grała w zespołach na użyczonym sprzęcie muzycznym.
Właśnie tam dumni rodzice oklaskiwali swe pociechy. Panie nauczycielki skwapliwie instruowały jak należy wykonać daną partię wokalną przy akompaniamencie pianina, czy też powtarzały do znudzenia kolejne fragmenty tekstów na konkursy recytatorskie. Deski tych scen istnieją po części do dziś. Zaimpregnowane przez łzy porażek i radości, przez pot skraplający się podczas wysiłku młodych artystów. Kiedyś każde małe miasteczko szczyciło się takim kinem. Dziś rządzą nowoczesne Multikina. DOK Tęcza to jedno z niewielu takich miejsc, które mają swój klimat. W tych murach Duch Sztuki unosi się do dziś. Posiada wciąż specyficzną atmosferę. Znajdziemy tu ciężkie wiszące po obu stronach sceny, pluszowe kotary, możemy usłyszeć głosy przeszłości, jakie nawiedzają takie miejsca. Od razu przychodzi do głowy fragment śpiewany dawno temu przez Mieczysława Fogga:
"Małe kino,
Czy pamiętasz małe, nieme kino?
Na ekranie Rudolf Valentino,
A w zacisznej loży ty i ja"
Zrobiło się sentymentalnie, ale nie tylko za sprawą Fogga. Fenomenalnym posunięciem Ryszard Kramarskiego lidera zespołu Millenium było dotarcie do kino-teatru Tęcza w Krakowie i zorganizowanie koncertu Millenium właśnie tutaj. W tym przesiąkniętym sztuką miejscu. Miejscu, w którym skupienie i kameralny nastrój współgrały z potężnym nagłośnieniem, jakie zaserwowało nam Millenium wracając po latach, żeby zagrać koncert na żywo.
Uprzedzony przez Ryśka Kramarskiego wiedziałem, że wszyscy będziemy siedzieć podczas koncertu. Niemniej jednak, kiedy znaleźliśmy się w czwartym rzędzie dopiero wtedy dotarło do nas, że będziemy słuchać koncertu rockowego na siedząco. Na siedząco to można oglądać występy filharmoników, operę czy operetkę, przedstawienie teatralne, ale nie koncert rockowy! Na koncercie rockowym rytm, beat, bas i perkusja powodują, że człowiekowi chce się tupać, skakać, ruszać. Nie da się tego jednak zrobić siedząc w ciasnych rzędach wiekowej sali kinowej. Kiedy zacząłem mocniej tupać podczas „Visit In Hell”, to cały rząd zaczął się rytmicznie ruszać. Poczułem się jak smarkacz, który w kinie wyciągnął szeleszczący papierek i nagle pół kina groźnie zmierzyło go wzrokiem. Tupanie siedząc? Wyobrażacie to sobie? Gdzie ekspresja związana z uczestnictwem w takim show?
W środku czwartego rzędu było jednak świetnie widać i świetnie słychać. Spróbujcie jednak wyjść z takiego rzędu podczas któregoś utworu, nie poruszając połowy ludzi po swojej prawej lub lewej stronie. Znów poczułem się jak intruz, który przeszkadza skupionej publice w odbiorze wiekopomnego dzieła. Pomyślałem, że jeszcze jeden taki wybryk i normalnie mnie zlinczują. Nie wróciłem więc już do swojej żony, która dzielnie tkwiła w środku rzędu, ale przycupnąłem przy pierwszych fotelach na wprost Piotra Płonki, który schowany w lekkim półmroku sceny dawał z siebie wszystko podczas gry na gitarze. Miejsce było o tyle ciekawe, iż zza pleców Piotra świeciły kolorowe światła powodując, iż zmieniał on swe oblicze wyglądając jak Elvis (czarna brokatowa koszula i czarna brokatowa gitara). Odnosiłem wrażenie, że za chwilę ugnie nogi w kolanach, a prawa ręka zatoczy szerokie koło ku górze, natomiast z głośników poleci, któryś ze znanych standardów rozpoznawanych na całym świecie.
To znów w czerwonej poświacie wyglądał jak Vlad Dracula, by po chwili znaleźć się w pełnym świetle jupiterów i ukazać swoją postać niczym obcy schodzący z gwiezdnego statku.
Słów kilka o pozostałych muzykach, czyli o tym jak wyrażać ekspresję na małej powierzchni sceny. Wyszli na scenę z pewnym opóźnieniem, ale nie stroili fochów jak rasowe gwiazdy. Każdy z nich wszedł osobno, witany burzliwymi brawami. Czuć było w ich ruchach niepewność: co się wydarzy, czy będzie się podobało, jak nas odbiorą po latach? Ta swoistego rodzaju trema została jednak po pewnym czasie przełamana przejmującym śpiewem Łukasza i gitarowymi solówkami Piotra Płonki, który zaproszony w pewnym momencie przez wokalistę na środek sceny ukazał się oczom widzów w pełnej krasie. Zwłaszcza w „Hundreds Of Falling Rivers” dał wyraz swym emocjom, a publiczność zgromadzona w Sali Tęczy nagrodziła ten występ długo klaskając. Tym samym ostatnie „lody zostały przełamane”. Piotr zyskał pewność siebie i później kilkukrotnie wychodził na środek sceny, żeby zagrać przejmujące melodie. Basista, Krzysztof Wyrwa stał nieporuszony przez cały koncert, skupiony i zamyślony. Tylko kilka razy błysnął krótkim uśmiechem. Nie wiem, jak można tak wytrzymać? Od razu na myśl przychodzą mi słowa Janis Joplin: „Stałam bez ruchu i zwyczajnie śpiewałam. Ale tak się nie da śpiewać, z kapelą rockową z tyłu, w takim rytmie i natężeniu dźwięku. Kiedy za plecami ma się taki kocioł, trzeba śpiewać głośno i ruszać się opętańczo, bo tyle się tam dzieje”. Panie Krzysztofie więcej życia! Natomiast Tomasz Paśko nie był prawie widoczny zza swojego zestawu perkusyjnego. W sumie on akurat nie musiał być widoczny, ważne, że było go dobrze słychać! Rytmiczna stopa i werbel poruszały zadymione powietrze kina. Ryszard Kramarski siedział po lewej stronie otoczony zestawami syntezatorów. Podświetlany z każdej niemal strony, dyrygował, grał, przeżywał i świetnie się bawił widząc swój zespół znów na żywo. Entuzjazm z grania bił od wszystkich. Byli do tego stopnia zafascynowani tworzonym spektaklem, że Ryszard Kramarski zapytał na koniec, czy mogą zagrać trzeci bis.
Minimalne środki wyrazu stosowane przez Łukasza Galla (garnitur, pilot TV, świecąca kulka, kaftan bezpieczeństwa) świetnie oddawały klimat poszczególnych utworów. I tak w pierwszym utworze „Visit In Hell” widzieliśmy go ubranego w marynarkę, w „Drunken Angel” dzierżył w ręce pilota do telewizora, w „Madmanie” przeobraził się w związanego kaftanem bezpieczeństwa Szaleńca, a w „Wishmaker” śpiewał do świecącej kulki, która pod koniec utworu wylądowała w rękach jakiegoś szczęśliwca z publiczności. Trema albo emocje ujawniły się znowu podczas wspólnego ukłonu, który przy żadnej z prób nie chciał wyjść równo, ale w końcu nie o to chodziło na tym koncercie. Co ciekawe na drugiej stronie setlisty znalazły się zapiski o tym w którym utworze Łukasz powinien zastosować dodatkowe eksponaty. I tak przy „Visit In Hell” i „Numbers” oprócz garnituru (była tylko marynarka), elementem charakteryzacji miała być torba z laptopem. Nie pojawiła się jednak podczas koncertu, a więc albo kolejny stres, albo po prostu brakło rekwizytu. Podczas „Insomnia” miał być sam laptop. Natomiast dodatkiem do świecącej kulki w „Wishmaker” miała być gazeta. Łukasz wybrał jednak samą kulkę.
Najważniejsza jednak była muzyka - w końcu dla niej zebrała się publiczność. Przejmujący „Wishmaker”, szaleńczy „Madman”, który ekspresyjnie zaśpiewany przeniósł nas do ciasnej celi Domu Wariatów, zaśpiewany bardzo ciekawie i w części po polsku „My Life Domino”. To były prawdziwe gwoździe programu. Podczas kolejnej piosenki (jak to wyrwało się wokaliście, ale szybko się poprawił i użył słowa „utworu” uśmiechając się do Ryszard a Kramarskiego) „Road To Infinity”, zostali nam przedstawieni wszyscy członkowie zespołu, a każdy z nich zaimprowizował krótkie solo. Dźwięk był świetnie ustawiony. Było głośno, ale jednocześnie bardzo wyraźnie. Słychać było każdą nutę i każdy niuans muzyczny. Panowie zagrali utwory z płyt „Vocanda”, „Reincarnations”, „Deja Vu”, „Interdead”, „Numbers and The Big Dream of Mr Sunders”, „7 Years” oraz „Exist”. Materiał na żywo prezentował się doskonale. Według mnie dużo lepiej niż podczas słuchania nawet na najlepszym sprzęcie.
Cały koncert trwał równo dwie godziny. Były to bardzo energiczne i w 100% wypełnione muzyką godziny. Na koniec były też kwiaty, oddające klimat poprzedniej epoki, czerwone goździki wręczone zaskoczonemu Ryszardowi przez jakąś panią z publiczności (znajoma, czy oddana fanka?).
Bardzo ciekawie zaaranżowano światła. Wypełniały scenę, zmieniając kolorystykę z niebieskiej, na czerwoną, fioletową, czy żółtą. Dobrze zsynchronizowane w poszczególnych utworach wolniejszych błądziły przez mgliste dymy wypełniające scenę oraz ekspresyjnie szybkie stroboskopy przy żywszych akcentach muzycznych. Bardzo mocno uzupełniały widowisko w sferze wizualnej.
Millenium podąża z Duchem Czasu podkreślając swoją muzykę świetną grą świateł, pobudzając emocje akcentami choreograficznymi, a przede wszystkim uwypuklając wyrazistość brzmienia nowoczesnym sprzętem nagłośnieniowym. Duże brawa za synchronizację tych wszystkich aspektów przedstawienia!
„W małym kinie,
Nikt już nie gra dzisiaj na pianinie,
Nie ma już seansów w małym kinie,
W małym niemym kinie P'tit trianon”
Nie ma już seansów w małym kinie i nikt nie zagra na pianinie. Władzę nad „małym kinem” w pełni przejęło teraz Millenium, odkurzając czar wspomnień! Wspomnień związanych z miejscem, muzyką i widowiskiem, którego oczekiwali wszyscy wielbiciele ich twórczości. Czekamy na następny koncert Millenium zapowiedziany na grudzień. Będzie on rejestrowany na DVD. Czekamy też na rozpoczęcie Krakowskich Wieczorów Artrockowych. Mamy nadzieję, że wbrew obawom Ryszard Kramarskiego, frekwencja będzie spora.
Millenium zagrało w składzie:
Ryszard Kramarski - instrumenty klawiszowe
Łukasz Gall - śpiew
Piotr Płonka - gitara
Krzysztof Wyrwa - gitara basowa
Tomasz Paśko - perkusja
Setlista:
1. Visit in Hell
2. Waltz Vocanda
3. Circles Of Live
4. Hundreds Of Falling Rivers
5. Higher Than Me
6. Light Your Cigar
7. Insomnia
8. Drunken Angel
9. Light
10. Demon
11. Madman
12. Numbers
13. Back To The Childhood
14. Whishmaker
15. Road To Infinity
Bisy:
1. I Would Like To Say Something
2. The Silent Hill
3. My Life Domino (w tym fragment zaśpiewany świetnie po polsku)
Relacja zamieszczona wcześniej na ProgRock
Relacja i zdjęcia: Rychu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz