środa, 28 października 2009

Koncert PORCUPINE TREE - Wrocław



Wrażenie, jakiego doznałem podczas występu Rose Kemp warte jest uwiecznienia. Punktualnie o 20.00 zespół wyszedł na scenę. Zagrali cztery może pięć utworów, łącznie nie dłużej niż 35 minut.

Niemniej jednak było to specyficzne 35 minut. Zostałem pochłonięty (nie wiem jak reszta publiczności) przez otchłań piekła, które rozbrzmiało wraz z intonacją głosową wokalistki skierowaną do przystawki gitary (w końcu przystawka, jakby na to nie patrzeć to przetwornik, działający na podobnej zasadzie, co mikrofon, jakież to proste, prawda?) oraz z pierwszymi dźwiękami perkusji i basu. Jądro mitycznego Tartaru to niebiańska plaża przy tym, co zaprezentowali muzycy. Były ostre, czarne, mroczne i potężnie brzmiące wibracje. Połamany rytm perkusji, oraz niepowtarzalny głos wokalistki. Myślę, że tak będzie wyglądało, a właściwie będzie brzmiało Piekło, kiedy będzie nas witać. Sceny te zachwyciłyby samego Dantego. A wszystko za sprawą piekielnych dźwięków, pisków, wycia, przejmującego krzyku, czyli odgłosów wydobywających się z gardła wokalistki, którym wtórowała gitara elektryczna i eklektyczne dźwięki basu. Basista z wyglądu, z ruchów i sposobu trzymania gitary basowej przypominał mi trochę Chrisa Novoselica z Nirvany. Grał natomiast w bardzo specyficzny sposób, trzymając gryf gitary nachwytem (nigdy bym na to nie wpadł)!

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Wyglądało to trochę tak, jakby nie potrafił grać. Aczkolwiek dźwięki wydobywane z gitary miały jakiś styl, może nawet melodię, nie ryzykowałbym stwierdzenia, że harmonię, ale … kto wie …? Zmiany gitary najwyraźniej podyktowane były koniecznością zmiany brzmienia, a więc w tym szaleństwie była jakaś metoda. Do basisty jeszcze wrócimy, zajmijmy się Rose, która po pierwszym utworze przywitała publiczność zgromadzoną w Hali Orbita, przedstawiła się i powiedziała, że to ich pierwszy występ w Polsce i czują się zaszczyceni, że mogą grać przed Porcupine Tree, a tym samym dla publiczności zgromadzonej w hali. Później dowiedzieliśmy się, że na świecie mówią o tym, iż polska publiczność bardzo emocjonalnie reaguje na muzykę. Były brawa! Publiczność zaklaskała sama sobie.

Na koniec Rose obwieściła, że zagrają ostatni utwór, co wywołało kolejną burzę oklasków. Pytanie czy był to wyraz ulgi czy zachwytu? Zagrali najbardziej nieziemski kawałek, jaki słyszałem, zapowiedziany jako „The Unholy”. Slayer, King Diamond, Heaven and Hell razem wzięci nie wywołali u mnie takich przeżyć jak właśnie Rose Kemp w utworze „The Unholy”. Piekielne dźwięki poruszyły powietrze, czuć było niemal zapach siarki. Wokalistka śpiewała, mówiła, szeptała, wyła, krzyczała, grając jednocześnie na gitarze. Zarówno Rose jak i basista stali w blado niebieskiej poświacie, co potęgowało jeszcze doznania z piekła rodem. Natomiast perkusista wyglądający niemal jak Jezus, był przez cały czas był podświetlony, co zwiększało efekt jego „niebiańskości”. Rose z kolei wyglądała jak bohaterka horroru "Ring", z tym, że miała na czole jakiś rzemień, co z kolei zbliżało ją wyglądem do indiańskich squaw. Kolega basista natomiast ekstatycznie przeżywał każdy zagrany dźwięk machając instrumentem, potrząsając nim, wznosząc do góry, przy czym całe ciało ruszało się u niego w bliżej nieskoordynowany sposób.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć

Wokalnie wyczułem delikatne podobieństwo do Dead Can Dance dosłownie w kilku miejscach, ale mogłem się mylić. Nie umiem określić, co to była za odmiana progresywnie progresywnego odłamu progresywnego rocka. Niemniej jednak efekt był powalający i przyprawiający o ciarki na całym ciele. Myślę, że słuchanie tego rodzaju muzyki na odtwarzaczach czy domowym sprzęcie nigdy nie odda tego, co działo się w Hali Orbity. Muzycznie było to ciekawe przeżycie. Z pewnością inne niż to, z czym miałem do tej pory do czynienia.

PORCUPINE TREE – „The Incident Tour”
Weszli na scenę parę minut po 21. Przed pierwszym utworem, a w zasadzie tuż przed pierwszymi dźwiękami 55-minutowego utworu, wpuszczono nas przed scenę z aparatami fotograficznymi. Jako wybrańcy zostaliśmy wpuszczeni do „fosy” oddzielającej scenę od publiczności. Dostaliśmy 10 minut na zrobienie zdjęć. Kiedy więc przygasły światła, a piątka muzyków znalazła się na swoich miejscach, w „fosie” zrobiło się małe zamieszanie. Trzeba było uważać, żeby komuś nie wejść w kadr, a jednocześnie samemu złapać najbardziej emocjonujące ujęcie. Czas przeznaczony na zdjęcia minął jak „z bata strzelił”. Zająłem więc strategiczną pozycję na płycie, w środku tłumu.

Steven Wilson przywitał zebranych mówiąc, że cieszą się, że kolejny raz mogą zagrać w Polsce. Specjalnie dużo nie mówił podczas całego trwającego ponad 2 godziny i 30 minut występu. Trochę jednak rozwiązał mu się język na koniec.

Kliknij, aby powiększyć

Nie jestem znawcą muzyki Porcupine Tree, nie jestem nawet ich fanem. Postanowiłem jednak spróbować zagłębić tajniki progresywnego rocka, żeby sprawdzić jak to smakuje. Dość szczegółowo przesłuchałem ich dwie ostatnie płyty „Fear Of The Blank Planet” oraz „The Incident”, żeby sobie wyrobić jakiekolwiek wyobrażenie o tym rodzaju muzyki. Powiem szczerze, że płyta „Fear Of The Blank Planet” bardziej podbiła moje serce, a może po prostu częściej jej słuchałem. Wydawała mi się mocna i ciężka, ale nie przekombinowana tak jak „The Incident”. W związku z tym pierwsza część koncertu, którą właśnie stanowił materiał z pierwszego CD tej płyty, nieszczególnie mnie ujęła. Było kilka chwytliwych części tej suity, ale dla mnie osobiście to za mało, żeby się rzucić na kolana przed Ich Wysokościami Jeżozwierzami. Zresztą, co by dużo nie mówić publiczność też jakoś specjalnie nie reagowała na tą część spektaklu. Tak spektaklu, bowiem muzyka okraszona była obrazami pojawiającymi się na ekranie nad głowami muzyków. Były filmy, kolaże obrazów, animacje, rysunki zmieniające się klatka po klatce, pojawiały się słowa z poszczególnych utworów, a całość była mocno psychodeliczna. Co ciekawe w ciągu całego koncertu mnóstwo było różnych pociągów. Nie wiem czy to jakaś fascynacja zespołu, ale zaczęło się od jadącego pociągu, wyświetlanego na ekranie, a skończyło się na utworze „Trains”. Natomiast w przeciągu całego koncertu o pociągach, słownie czy muzycznie czy za pomocą obrazów było sporo. Może powinni zmienić nazwę zespołu na „Porcupine Train”? To oczywiście żart, ale tak spodobała mi się ta gra słów, że musiałem ją tu umieścić! Wracając do wyświetlanych filmów i scen. Świetnie podkreślały klimat muzyki. Były bardzo sugestywne zwłaszcza w scenie z dziewczyną na torach i zbliżającym się pociągiem (znów pociąg!). Dramatycznie wzrastające napięcie wykreowane przez muzykę trwało kilka minut. Obrazy świetnie współgrały z muzyką. Oraz apogeum, moment katastrofy, który wydarzył się już tylko w umysłach widzów, spotęgowany muzycznym wybuchem! Rewelacyjne!

Kliknij, aby powiększyć

Muzycznie momentami było naprawdę ciężko, szybko i metalowo. Do tego stopnia, że Steven Wilson podczas jednego z szybszych utworów w pierwszej części zrobił szalony headbanging jak rasowy metalowiec.

Materiał muzyczny pierwszej, trwającej niemal godzinę części, był praktycznie grany bez przerw. Pojawiały się tylko delikatne wyciszenia i płynne przejścia między utworami, które były zapowiedzią zmian. Podczas nich każdy z muzyków miał chwilę, żeby wziąć przysłowiowy „oddech” przed następnym utworem.

Po zagraniu całego pierwszego dysku „The Incident”, Wilson ogłosił przerwę (a więc Richard Barbieri w wywiadzie, którego mi udzielił przed koncertem nie kłamał, rzeczywiście mieli zejść ze sceny na kilka minut). Publiczność dostała czas na chwilę relaksu, wymianę doświadczeń, a całująca się przez cały koncert parka również zrobiła sobie chwilę przerwy. Udzielali się w końcu emocjonalnie non-stop od pierwszych taktów Rose Kemp, więc też mieli prawo się zmęczyć!

Na ekranie pojawił się zegar ukazujący: 09.59.59 i odliczający czas przerwy. Chwila wytchnienia i chwila na przedyskutowanie kilku spraw.

Kliknij, aby powiększyć

Jak wspominałem nie jestem mocno zaangażowany w temacie Porcupine Tree, więc kolega po fachu z Krakowa (spotkaliśmy się przy okazji wywiadu z Richardem Barbierim), poinformował mnie, że setlista, którą z wielkim przejęciem uwieczniłem będąc w „fosie” nie jest zestawem z pierwszej części! Uffff, byłaby wpadka! Chociaż pewnie porównując w domu utwory setlisty z okładką płyty doznałbym olśnienia, a do umysłu dotarłoby, że w górnym rogu kartki jest oznaczenie „part 2”. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło!

Kliknij, aby powiększyć

Ale, ale, na zegarze pojawiło się: 00.17.17, a z szatni po prawej wyszli muzycy witani gromkimi brawami. Na około 7 sekundy przed końcem, tłum zaczął odliczać na głos: Siedem!, Sześć! Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! Porcupine Tree pojawili się z dokładnością, co do sekundy. Rozpoczęła się druga część spektaklu. Mając już setlistę w aparacie, wiedziałem, co zagrają. Uprzedzony przez uprzejmego kolegę (wybacz wyleciało mi Twoje imię z głowy!) oczekiwałem przede wszystkim „Russia On Ice”. I rzeczywiście utwór zrobił na mnie kolosalne wrażenie, naprawdę warto było czekać, aczkolwiek kolega poinformował mnie, iż normalnie kawałek ten trwa około 13 minut, a tu był skrócony podobno do 4. Cóż! Widocznie tak miało być! Kolejną sporą dawką emocji okazał się być „Pills I’m Taking”. Niezły kop! W zasadzie każdy z kawałków w drugiej i trzeciej części witany był wyraźnym zachwytem i aplauzem. Jednak, co znane to dobre! Od razu zmieniła się też atmosfera, na bardziej żywiołową, a każdy kolejny utwór przyjmowany był coraz bardziej entuzjastycznie. Przed ostatnimi dwoma utworami Steven Wilson trochę się rozgadał, próbując zgadnąć jak przeliterować słowo Wrocław, namawiając do kupna płyt i powątpiewając, czy ci, co mają już płyty Porcupine Tree zdobyli je w legalny sposób a nie „zdownloadowali” je z sieci. „Obviously not in Poland” - dodał.

Podczas grania wyklaskano też staccato, zaintonowane przez Johna Wesleya, a na sam koniec, kiedy Wilson zaśpiewał „When the evening reaches here You're tying me up I'm dying of love”, po czym przerwał wskazując na publiczność, w odpowiedzi rozległo się chóralne: ” It's OK.” Były to ostatnie słowa wieńczące utwór „Trains” z płyty „In Absentia”.

Stanowczo muszę powiedzieć, że część II i część III koncertu, zrobiły na mnie dużo lepsze wrażenie, niż zagrany w całości zestaw z pierwszego CD ostatniej płyty. Powiem nawet, że spodobało mi się kilka kawałków i zamierzam dzielnie je dołączyć do swej setlisty, ciekawych utworów, do których warto wracać. Dodatkowo jestem pełen uznania dla muzyków za niesamowitą pracę, jaką wykonali zarówno przy tworzeniu tego materiału, jak i przy odtwarzaniu na koncercie. Zapytałem zresztą w wywiadzie Richarda Barbieri jak to jest grać taki długi utwór i czy zdarza mu się pomylić? Odpowiedział, że wszystko jest kwestią nastawienia i koncentracji. Myślę, że ma rację, wszyscy byli mocno skoncentrowani i zaangażowani w to, co grali.

Na koniec jeszcze kilka słów o muzykach:
Steven Wilson - śpiew, gitara elektryczna, gitara akustyczna, klawisze. Było go wszędzie pełno, a instrumenty w ciągu jednego utworu zmieniały się u niego jak w karabinie maszynowym. Siedział, stał, chodził, dominował scenę, widać było, kto rządzi w tym zespole.

Richard Barbieri - klawisze. Spokojny opanowany, z rzadka uśmiechał się do pozostałych. Fioletowe okulary kryły cały czas wyraz jego oczu. Na koniec zaskoczył chyba wszystkich, bowiem przy przedstawianiu zespołu przez Stevena Wilsona, który wskazywał i mówił, kto jest kto, Barbieri z syntezatorów wypuszczał dźwięki poszczególnych przedstawianych instrumentów. „Hilarious” (zabawne) skwitował to pod koniec Steven Wilson.

John Wesley - śpiew, gitara elektryczna. Dodatkowy wokal i muzyk sesyjny wynajęty na trasę, natomiast zaangażowaniem podczas grania i śpiewania udowadniał, że jego miejsce jest w Porcupine Tree.

Colin Edwin - gitara basowa. Sympatyczny koleś ustawiony z prawej strony, z uśmiechem nieschodzącym spod czapki. Ciekawa i finezyjna gra na basie to jego chleb powszedni, widać było, że świetnie się bawi, chociaż emocji nie okazywał nad wyraz.

Gavin Harrison – perkusja. Nic dodać nic ująć, świetnie zagrane i chyba tylko jemu przypadła najcięższa fizyczna rola do odegrania. Na koniec zobaczyliśmy szybującą w powietrzu pałeczkę odbitą od werbla i pałeczki kręcące się między palcami.

Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć Kliknij, aby powiększyć
Kliknij, aby powiększyć


SETLISTA:
Część I:
The Incident
Occam's Razor
The Blind House
Great Expectations
Kneel and Disconnect
Drawing the Line
The Incident
Your Unpleasant Family
The Yellow Windows of the Evening Train
Time Flies
Degree Zero of Liberty
Octane Twisted
The Seance
Circle of Manias
I Drive the Hearse

Część II
Start Of Something Beautiful
Russia On Ice
Pills I’m Taking
Remember Me Lover
Strip The Soul 1 dot 3
Lazarus
Way Out Of Here

Część III
The Sound of Muzak
Trains
I na koniec pojawił się fragment (dosłownie, jako kilkunastosekundowe zakończenie, taki przytup na koniec) utworu, ale niestety z braku wiedzy, w tym zakresie nie umiem powiedzieć, co to było.

Recenzja ukazała się na ProgRock
Rychu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz