niedziela, 17 października 2010

SAMAEL „Solar Soul” 2007


Daleki jestem od sławienia demonów i przyznawania racji ich wierzycielom, ale też daleki jestem od fanatyzmu religijnego i bezgranicznemu oddawaniu czci bogom, bożkom czy aniołom zarówno tym wzniosłym jak i tym upadłym. Mimo życiowej fascynacji muzyką ciężką a nawet wręcz hołdującą ciemności, mroczności, złu i uosobieniom zła, traktuję tę twórczość, jako dzieła artystyczne a nie, jako „ścieżkę, którą kroczyć można”. 
Z takim właśnie przekonaniem przybyłem kiedyś na koncert Upadłego Anioła, który wystąpił w Krakowie. Samael - to o nim mowa. Znawcy wierzeń, tych prawidłowych i nieprawidłowych (zależnych oczywiście od kontekstu i wypowiadającego opinie na temat drugiej frakcji) bezsprzecznie przyznają się do wiedzy na temat tego, czym lub kim jest/był Samael.

A dla pozostałych krótka i zwięzła definicja: Samael to Anioł Śmierci, znany też pod innymi nazwami: Samaël, Samiel, Siegel, Satan, Satanael, Samuel, Sammael. Nie kto inny jak anioł dostarczyciel wyroków śmierci, ale i powstrzymujący egzekucję, kontrowersyjny anioł, oskarżyciel, uwodziciel, duch zniszczenia.

Zaraz, zaraz skąd my to znamy? Ależ oczywiście znamy to z mrożącego krew w żyłach kawałka „Angel of Death”, jednak to nie recenzja płyty Slayera, więc nie będziemy wkraczać w te rejony i nie będziemy tu snuć rozważań o Aniołach per se jakiekolwiek by one nie były, piekielne czy niebiańskie. Nie ma co, powiało siarką i tak już zostanie do końca.

Powróćmy jednak do wątku głównego - któregoś pięknego wieczoru trafiłem na koncert Paradise Lost i Samaela, który odbył się w krakowskim Klubie Studio, a o którym poczytać możecie tutaj. Lubię suporty i lubię zespoły towarzyszące gwieździe wieczoru. Inspirują mnie, pokazują coś nowego i dają szansę oderwania się od stereotypów, do których się przyzwyczajamy. Tak właśnie stało się ze Szwajcarami z Samaela. Dla mnie zostali gwiazdą wieczoru i nic już nie przebiło energii, jaka zawisłą wtedy w powietrzu między mną a nimi. Najszybciej jak tylko mogłem, drogą kupna nabyłem płytę „Solar Soul”, której reprezentacja na koncercie była najobfitsza i odtąd ta płyta jest moją perełką w zbiorze.

Dlaczego?

Dobre pytanie. Odpowiedź na nie, nie jest łatwa. Być może dzięki owej energii, być może dzięki postaciom scenicznym, jakie pojawiły się na tym koncercie (poczytajcie w recenzji koncertu), być może z powodu braku pełnej perkusji zastąpionej potężnymi uderzeniami w dwa bębny, jakie wyczyniał klawiszowiec zespołu Alexandre "Xy" Locher, być może z powodu wschodniej nuty mistycyzmu, jaka pojawia się w melodyce, może z powodu ubioru frontmana i wokalisty „Vorpha”, być może z powodu monodeklamacji w jego wykonaniu oraz jego niskiej chropowatej wokalizie, a może z każdego powodu osobna i wszystkich razem.

Tytułowy „Solar Soul” rozpoczyna industrialne intro, szybko wzmocnione elektroniczną perkusją wspomaganą potężnym basem a także ciężkimi, mięsistymi riffami gitar przenosi słuchacza do „tamtego” świata. W utworze pojawia się rytmiczna, odmierzana niczym metronomem, śpiewomowa Michaela "Vorph" Lochera jak zwykle mocno okraszona gardłową chrypą. W pamięci pozostaje refren: „one nation-generation, connecting people in a collective mind”. A na deser hipnotyczna dwukrotna wstawka ze smyczkami, która powoduje ciarki na całym ciele (przynajmniej moim). Misterna mikstura ciężkości, industrialu i klasycznych melodii.

Jedziemy wobec tego ostro dalej, wprost do „Ziemi obiecanej”. Tempo podobne. Co ciekawe elektroniczna perkusja wcale nie przeszkadza, wręcz jest nie do wychwycenia, jeśli ktoś sobie z tego nie zdaje sprawy. Całość uzupełniana jak zwykle elektronicznymi melodyjnymi wstawkami i tłem z chóralnych, kościelnych wokali. Nastrój przejmujący i niepokojący. Gitary naprzemiennie galopują nadążając za rytmem. Kolejny zestaw smyków i znów niezwykle zgrabna kompozycja ukazująca połączenie skrajnych standardów muzycznych, a jednak świetnie zgranych i zamkniętych w jedną całość.

Drugi kiler po tytułowym „Solar Soul” - a jednocześnie mój kolejny faworyt na tej płycie - to „Slovacracy”. Mocne wejście. Znów odległe, umieszczone jakby w tle chóralne zaśpiewy, ale tym razem brylują klawisze, które mocno wysuwają się na pierwszy plan z „chwytliwym” motywem przewodnim. Gdybym nie słyszał na własne uszy i nie widział na własne oczy jak panowie Szwajcarzy grają i brzmią na żywo, miałbym zupełnie inne wyobrażenie o tym zespole. Po raz kolejny podkreślam, że to, co przeżyje się na koncercie, emocje, jakie wówczas powstaną oddziałują później znacząco na odbiór muzyki.

Przechodzimy, albo wręcz zostajemy wrzuceni w potężny wir nazwany „Western Ground”. Pojawiają się delikatne muzyczne motywy orientalne, z których Samael jest znany. Powolne, majestatyczne wejście wokalu. Spokojniejsze, zarazem mroczniejsze a jednocześnie zaskakująco wyraźne i dobitne wokalizy obwieszczają mrocznym głosem:
„September's sun welcomes you
Home you've followed the road leading to new Rome
sky is open wide like father's arms
ship's sinking in your mother's tears”
To mój niewątpliwy trzeci ulubieniec na tej płycie!

Trochę zwalniamy i delikatnie odpuszczamy z gatunkowej ciężkości, chociaż całość zaczyna się niezłą młocką. "On The Rise" – tu królują ciekawe, wpadające w ucho motywy syntezatorowe. Niby lekkie, niby znane, niby proste niczym popisy Jeana Michela Jarre’a, ale wspomagane przez gitary przenoszą nas w zupełnie inne rejony niż dzieła twórcy „Oxygene”. Z drugiej strony w przestrzeni słychać coś na kształt industrialnych motywów znanych z twórczości Rammstein. Istna mieszanka wybuchowa, ale przedstawiona z niesamowitą gracją.

W „Alliance” zupełnie inaczej wypełnienia się przestrzeń. Gdzieś nad słuchaczem pojawia się delikatna falująca solówka gitarowa. Tym razem przetworzony głos wokalisty zmienia zupełnie klimat muzyczny.

Całkowicie inaczej ma się sprawa z ostatnim kawałkiem „Olymus”, który opowiada o tym jak zdobyć szczyt, glorię i chwałę, a tymczasem klimat tworzony przez syntezatorowe skrzypce, gdzieniegdzie wspomagane wypełniaczami sfuzzowanych gitar, przywodzi na myśl piekielne otchłanie, w których orkiestra zmaga się z płomieniami, gryzącym siarczystym dymem, ale grać musi, bo taka jest wola Anioła Piekieł.

Wczuwając się „Solar Soul” można odnieść wrażenie przebywania w innym świecie, w innym wymiarze, w którym czas zupełnie zwalnia. Dzieje się tak za sprawą głosu "Vorph’a", który momentami jak w kawałku „Architect” (bonus track na tej płycie) brzmi podobnie jak wokal Andrew Eldritch’a z Sister of Mercy. Zarazem jednak całość mocno galopuje przyspieszana rytmem elektronicznej perkusji i ciężkim dźwiękom gitar, by równocześnie (niezły paradoks!) zwalniać za sprawą elementów symfonicznych i chorałów wyciągniętych niemal żywcem z filmowego „Imienia Róży”. Czasami wrażenie jest tak rzeczywiste, iż niemal czuć oddechy zakapturzonych chórów gregoriańskich w zamglony jesienny poranek o czwartej rano, zanim tak zwane ranne wstaną zorze.

Ten album wnosi coś zupełnie nowego do twórczości Szwajcarów wypełnionej swego czasu muzyką industrialno-elektroniczną, w innych zmierzającą w rejony black metalu (zwłaszcza początki, czyli pierwsze trzy albumy, a także ostatni „Above” z 2009 roku, który miał być właśnie ukłonem w stronę korzeni), kiedy indziej przebrzmiewając klimatami orientalnymi i fascynacjami kulturą i muzyką Dalekiego Wschodu. Na „Solar Soul” osiągnęli consensus pomiędzy tym, co symfoniczne, elektroniczne i ciężkie. Mistrzowsko połączyli w jeden stop składniki, które z natury się nie łączą. Nic dodać nic ująć.


01."Solar Soul" – 3:44

02. "Promised Land" – 3:57

03. "Slavocracy" – 3:30

04. "Western Ground" – 4:06

05. "On The Rise" – 3:51

06. "Alliance" – 3:40
07. "Suspended Time" – 3:44

08. "Valkyries' New Ride" – 3:53

09. "AVE !" – 4:15

10. "Quasar Waves" – 3:36

11. "Architect (bonus track)" – 3:52

12. "Olympus" – 4:39


Recenzja ukazała się na Rock.Megastacja.net

Moja ocena 5/5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz