Zespół Post Profession wydał w roku 2009 mini album, na którym znajdują się wprawdzie tylko 3 utwory, ale za to, jakie! Podszedłem do pierwszego przesłuchania z dużą rezerwą, bowiem debiutów na rynku polskim jest w ostatnio zatrzęsienie. Łatwo w dzisiejszych czasach stworzyć coś prostego, a nawet prostackiego, banalnego, niezapadającego zupełnie w pamięć. Tym bardziej bardzo cieszy powrót muzyki rockowej, która łapie coraz lepszą kondycję i odradza się na nowych potężnych fundamentach. Miejmy nadzieję nie zwali ich żadna kolejna fala pojawiających się „plastikowych” nowości muzycznych. Jakby na pokrycie moich słów Post Profession stworzył takie fenomenalne mini dzieło. Zaczerpnęli bezpośrednio u źródła mocy i wymyślili coś, co zniewala umysł i ciało. Coś, co magnetyzuje niczym fajerwerki błyskające na tle nocnego nieba, wspierane akompaniamentem potężnej dźwiękowej kanonady. W przypadku tej płyty analogia jest o tyle słuszna, że całość trwa mniej więcej tyle ile perfekcyjnie wyreżyserowany pokaz sztucznych ogni. Tymczasem w umysłach widzów wrażenia wizualne i echo odgłosów trwa jeszcze długo po pokazie.
Zawsze też pozostaje żal, że już się skończyło, a mogło trwać dalej.
Nie polecam słuchania tego rodzaju muzyki na notebooku, komputerze (no chyba, że jest podłączony do dobrego zestawu nagłaśniającego). Uzyskanie głębi dźwięku, odpowiedniej przestrzeni, porywającej dynamiki, czy potężnej dawki energii, jaka towarzyszy nagraniom Post Profession możliwe jest tylko na dobrym sprzęcie. W związku z powyższym najlepszym miejscem do tego typu odsłuchów jest po prostu koncert. Jeżeli tylko potwierdzą swoją klasę na deskach sceny, osobiście zostanę najwierniejszym z ich fanów!
Wydanie mini albumu jest jednak ryzykownym przedsięwzięciem. Ocena odbiorcy (tu słuchacza) może być zafałszowana. Co jeśli kolejne elementy układanki wyjdą gorsze niż umieszczone na albumie? Może to tylko takie skromne „The Best Of …”? Co jeśli braknie koncepcji na zrobienie czegoś lepszego? Czy w ogóle jest pomysł na kolejne utwory? Tymczasem wiem (bezpośrednio od zespołu), że skomponowali już materiał na płytę długogrającą. Materiał ma ponad 75 minut i panowie prezentują go na żywo.
Skupmy się jednak na muzyce. Pierwszy utwór i już jest imponująco. Podczas słuchania mocnego, energetycznego „Immortal Heart” wracamy myślami do czasów najlepszej thrashowej twórczości Metallicy. I tu rozczaruję tych, którzy wyznają zasadę, iż Metallica skończyła się na „Kill’em All”, wygląda na to, że to nie jest płyta dla nich. Na płycie „Between The Devil…” przebrzmiewa późniejsza twórczość znana z albumu „… And Justice For All”. Skomplikowane, połamane rytmy perkusji, zwolnienia, przyspieszenia, charakterystyczna gitara prowadząca, długie gitarowe solówki. Tylko głos wokalisty (Grzegorz Bodzioch znany też jako "Bodek") jest inny, chociaż w kilku miejscach ma tendencję do naśladowania maniery Hetfielda. Talenty lidera zespołu (Miłosz Płachciński) można usłyszeń nie tylko poprzez dźwięki gitary solowej, ale głównie odzwierciedlają się one w budowaniu wielowątkowych kompozycji.
Pierwsze trzydzieści sekund „At The Beginning” i zaleciało piekielną siarką. Bynajmniej nie za sprawą tekstów, czy obrazów, ale dzięki samej muzyce. Motyw przewodni rozpoczynający „At The Begininng” to najczystsza z postaci muzycznych, jaką mógłby wymyśleć tylko Slayer. Można by rzec więcej: spółka King/Hanemann mogłaby się uczyć od kolegów ze Śląska. Delikatne – aczkolwiek przyprawiające o dreszcze - dźwięki gitar i monodeklamacja w tle. Cały utwór jest nieco wolniejszy od swego poprzednika, a „Bodek” nawet śpiewa.
Utwór tytułowy to niemal dzieło symfoniczne. Wielowątkowa, wielowymiarowa, wielowarstwowa suita. Składa się na nią kilka różnych akcentów muzycznych, które mogłyby stanowić niezależne utwory. Sprytnie połączone dają jednak efekt bardzo dynamicznego i ciekawego dzieła muzycznego trzymającego słuchacza w napięciu od początku do końca.
Tym większe wyrazy uznania dla zespołu, bowiem jest to utwór instrumentalny – jeśli nie liczyć krótkiego intro, w którym słychać różne postaci mówiące o terroryzmie.
Reasumując, mini album “Between The Devil & The Deep Blue Sea”, jest świetnym przykładem czerpania z tradycji lat 90-tych bez popadania w plagiat. Inspiracje „Wielką Czwórką” są oczywiście słyszalne, ale nad całością krąży duch autorski mający duży wpływ na oryginalność poszczególnych kompozycji. Świetnie zgrane gitary, rewelacyjnie współpracująca sekcja rytmiczna (nagłośnienie perkusji wręcz idealne a praca perkusisty – Piotra Smoka - fenomenalna), świetny dźwięk, dynamika, ekspresja. Jednym słowem: excellent!
Rzadko zdarza mi się, żeby przez kilka dni, raz po razie słuchać jednego wykonawcy. Tymczasem odkąd stałem się posiadaczem płyty „Between The Devil…”, nie opuszcza ona mojego samochodowego odtwarzacza. Natężenie dźwięku wewnątrz wygina szyby. Każda wolna chwila została zdominowana przez muzyków Post Profession, aż się boję, że się uzależniłem! Szkoda, że tylko trzy kawałki i niespełna 23 minuty muzyki. Z drugiej strony patrząc optymistycznym wzrokiem (w myśl zasady, że szklanka piwa jest zawsze do połowy pełna) to aż 23 minuty porywających kompozycji, wielowarstwowych aranżacji, zmiennego tempa, które cieszą ucho wielbicieli starej szkoły thrash metalu. Wszystkich kompozycji Post Profession możecie posłuchać na ich stronie myspace.
Moja ocena 5/5 i czekam na pełnowymiarową płytę!
Zobacz również relację z koncertu w klubie Korba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz