
Oby był bardziej obfity muzycznie niż poprzedni, chociaż poprzedniemu w tym zakresie wiele zarzucić nie można!
Podczas słuchania można mieć kilka ciekawych skojarzeń muzycznych. Co nie znaczy, że muzyka Black River to jakiś plagiat, tribune band, czy inny rodzaj naśladownictwa. A to na myśl przychodzi Lemmy ze swym zachrypniętym głosem i specyficzną mocną grą na basie. A to Acid Drinkres ze swoimi wokalnymi wygłupami, które tu słychać w "Jumping Queenny Flash". Utwór ten to nic innego jak połączenie "God Save The Queen" i "Jumpin' Jack Flash" w jeden utwór. To znów gdzieś tam zabrzmią echa Monster Magnet, czy Black Label Society a nawet Danzig. Jednym słowem śmietanka, a może bardziej pianka na mocnym piwie w zadymionym pubie. Muzyka wyśmienicie pasuje do pijackiej męskiej zabawy, podczas której nie ma "miękkiej gry". Nawet tak lekko i niewinnie (Sic! To skojarzenie może być jednak nie pasować do głosu Taffa) rozpoczynający się "Morphine" przechodzi w drugiej części w ostry i porywający nurt, niczym nurt kipiącej Czarnej Rzeki, która porywa nieumiejących pływać. Zacznijmy jednak od początku. "Barf Bag" miażdży, "Isabel" ma ciekawą nutę melodyczną (gdzieś to już słyszałem), genialnie intonowaną przez wokalistę. "Lucky In Hell" zabiera nas rzeczywiście do piekła. W "Breaking The Wall" delikatne zwolnienie, bez starty ciężaru gatunkowego. "Too Far Away" mocne wejście basu chwyta słuchacza za gardło i nie puszcza do końca. Im dalej tym lepiej. W "Loaded Weapon" przez ścianę dźwięku przebijają się wreszcie wyraziste solówki. Rytmicznie rozpoczynający się "Like A Bitch" przerywany początkowo przez "skrzypiącą" gitarę (ten motyw przewija się przez cały utwór). W "Young'N'Drunk" pojawia się przyjemne gitarowe zawodzenie. Całość oparta na świetnym wyczuciu rytmu i chrapliwym głosie Taffa. Trzeba przyznać, że facet ma mocne (hard) gardło niczym skała (rock).
Na tej płycie nie ma zbędnych akordów, niepotrzebnych wstawek, zbytecznych uderzeń w bębny. Każdy niuans jest dopracowany i gra tu swoją rolę. Jednocześnie z tego dzieła i prostoty black'n'rolla bije szczerość, dynamika i bezpośredniość. Wszystkie utwory są niezwykle energiczne, mocne i drapieżne. Noga rusza się sama w rytm, głowa startuje do headbangingu. Jednym słowem It's Rock'N'Roll Babe! Świetna muza do słuchania w szybkim samochodzie. Wystarczy podkręcić volume do oporu, a noga sama dociska pedał gazu do dechy. Klasa sama w sobie!
Moja ocena 4/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net
W niektórych utworach dostajemy delikatne dźwięki fortepianu i czysty kobiecy śpiew, uzupełniany dodatkowo delikatnymi "przeszkadzajkami" - "Autobus", "Parce Que". Czasami przypomina to piosenkę aktorską. Może to porównanie na wyrost, ale w "Ouaf Ouaf", mimo, że nowoczesnym słychać styl gry i ducha Toma Waitsa. Pojawiają się takie specyficzne, nierytmiczne, czasami bez składu i ładu stukania, klekotania. Gdzieniegdzie słychać też instrumenty dęte czy akordeon jak na przykład w "Danse Avec Moi". Tu od razu na myśl przyszła mi twórczość grupy Vaya Con Dios ze względu na specyficzny rytm tanga, które pojawia się w drugiej części utworu. Są momenty - "Creme Brulee" - w których melodię prowadzi kontrabas z delikatnym wsparciem saksofonu a francuskie wokale Karen przywodzą na myśl małą zadymioną knajpkę skrytą gdzieś na francuskich przedmieściach. Od razu przed oczami stają czarno-białe kadry starego kina. Śpiew Karen wspomagają też panowie. Są spokojne męskie deklamacje, śpiewy i wspierające całość chórki. Piosenka "Kochany Kochany" to jeden z dwóch polskich akcentów na tej płycie. Śpiewany piękną poprawną polszczyzną przenosi nas z kolei do starych polskich, przedwojennych kabaretów. Całość wieńczy spokojne, nastrojowe zaśpiewane w parze z męskim głosem, niczym w duecie z Leonardem Cohenem - "You'n'me". Co ciekawe po dłuższej przerwie (około 3 minut) na koniec daje się słyszeć chóralny śpiew całego zespołu. Czyżby ukryty utwór dla wytrwałych? A może błąd w sztuce? Posłuchajcie i przekonajcie się sami!
Szukając informacji o wokalistce można się natknąć na sporo polskich akcentów, które od razu tłumaczą skąd wzięły się wspomniane wcześniej polskie utwory. Karen Duelund Mortensen to duńska multiinstrumentalistka i wokalistka. Studiowała w Królewskiej Akademii Muzycznej w Kopenhadze w Danii między innymi z Czesławem Mozilem. Współpracowała przy projektach "Czesław Śpiewa" oraz "Tesco Volue". W trakcie wspólnych tras koncertowych powstała idea solowego projektu wokalistki - Mademoiselle Karen. Album "Attention" inspirowany jest energią przyjaciół, zmieniającą się przestrzenią, brzmieniem języka duńskiego i polskiego. Na płycie usłyszymy charyzmatyczny głos Karen otoczony ciekawymi dźwiękami. Francuskie, angielskie i polskie słowa opowiadają o miłości i codziennym życiu.
Mademoiselle Karen wspomagają na płycie oraz w trasie koncertowej: Martin Bennebo Pedersen - akordeon, pianino, wokal, Hans Find Moller - gitara, kontrabas wokal, Troels Drasbech - perkusja Jacob Munck Mortensen - tuba tenorowa, wokal.
Płyta "Attention" to swoistego rodzaju eksperyment z dźwiękami, zabawa w mieszanie stylów muzycznych, całość niepozbawiona jednak harmonii i klimatu. Twórczość Mademoiselle Karen być może jest niszowa i skierowana dla ludzi lubiących delikatne dźwięki i ciekawe zapomniane melodie, nie mniej z pewnością znajdzie grono swoich odbiorców. Kwintesencją całej tej płyty może być jeden fragment zaczerpnięty z drugiego polskiego utworu na tej płycie: "To jak kobieta, a reszta jest nieważna?"
01. Attention
02. Ouaf Ouaf
03. Regarde-Moi
04. Autobus
05. Danse Avec Moi
06. En Drabe
07. Creme Brulee
08. Kochany Kochany
09. Parce Que
10. Lonely Lea
11. Madame Lente & Monsieur Rapide
12. Rend-Moi Mon Ceur
13. To Ja Kobieta
14. You'n'me
Moja ocena 4/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net
Zanim jednak posłuchacie całości proponuję przeskoczyć na odtwarzaczach do ostatniego utworu nazwanego "Haydamaka". Zmienicie wtedy spojrzenie na ten zespół. Po przesłuchanie szybkiego, niemal folkowego (problem tylko czy to bałkańskie czy kozackie dźwięki) utworu, pozostałe utwory przedstawią się Wam w zupełnie innym świetle. Zaczniecie się zastanawiać nad całością materiału, nie jak nad kolejnym dokonaniem producentów ciężkich brzmień, ale jak nad twórczością zespołu, który jest oryginalny i prezentuje coś innego na tym rynku muzycznym. Dlaczego? Dlatego, że "Haydamaka" to kawałek, który orzeźwia niczym kiszone ogórki na kacu.
Takich ciekawych "zaskoczeń" mamy na tej płycie więcej. Weźmy na przykład "Intro". Spektakularne, symfoniczne i niemal filmowe dzieło, przenoszące słuchacza w świat spod znaku Matrixa. Monumentalny, orkiestrowy utwór, w którym pod koniec zgrabnie wpleciono ostre gitarowe akordy i rytmiczne uderzenia w kotły, które - jednym taktem - przenoszą słuchacza do kolejnego utworu "Venture". Dalej mamy kawałek, "Realize", którego słucha się niemal z łezką w oku, mając w pamięci nieżyjącego już Layne Staley'a - wokalistę Alice In Chains. Szybki i krótki niczym wybuch pojawia się 38-mio sekundowy "Freedom", intryguje zaśpiewany głosem Maxa Cavalery fragment "Follow The Spirit".
Rootwater wymyka się sztywnym konwencjom i próbom zaszufladkowania muzyki do jednego gatunku. Tworzy dzieła szczere i bezpośrednio wynikające z własnych fascynacji. Umiejętnie i ze swadą łączy gatunki pozornie sprzeczne. Muzyka symfoniczna ("Intro") przeplata się z ciężkimi riffami ("Closer", "Living In The Cage", "Venture") i plemiennymi rytmami perkusji ("Haydamaka", "Frozenthal", "Steiner"). Elektroniczna futurystka ("Timeless", "Follow The Spirit") przenika się z hiphopowym beatem, (chociaż z tym nazywaniem hip-hopu bym jednak uważał). Dźwięki sitaru ("Realize") łączy z gitarami akustycznymi. Wokalista śpiewa, krzyczy, szepta, growluje w zależności od nastroju w danym utworze. Zabawa dźwiękiem, formą, stylistyką.
Lubię eksperymenty w ciężkim graniu, zwłaszcza, jeśli takie doświadczenia nie powodują śmierci pacjenta, narodzin jakiegoś muzycznego monstrum pozszywanego z niepasujących do siebie części, ale dają szansę na powstanie czegoś ambitnego, świeżego, nowatorskiego a jednocześnie potrafiącego zafascynować słuchacza. Rootwater odniósł na tym polu wielki sukces i chwała im za to!
Jedno jest pewne ponad wszelką wątpliwość: to nie jest nudna płyta. Cały czas się coś tu dzieje, zmienia, odwraca, niczym w kalejdoskopie. Płyta "Visionism" z każdym kolejnym słuchaniem przynosi nowe, ciekawsze odkrycia. Myślę, że Rootwater ma szansę nieźle namieszać na polskim rynku muzycznym. Jak dla mnie jest to kolejna przesłanka, że Rock nie umarł a wręcz przeciwnie ma się dobrze i odradza się w nowych kształtach i formach.
Tracklist:
01. Intro 2:46
02. Venture 3:45
03. Living In The Cage 4:24
04. Closer 3:16
05. Frozenthal 3:43
06. Freedom 0:38
07. Timeless 4:20
08. Realize 4:41
09. Follow The Spirit 4:43
10. Alive 5:44
11. The Ministry 3:26
12. Steiner 4:36
13. Under The Mask 3:47
14. Visionism 6:01
15. Haydamaka (Bonus Track) 4:29
Moja ocena 4/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net
Outshine obecnie reprezentują: założyciel i gitarzysta Jimmy Norberg, wokalista Erlend Jegstad oraz Fredrik Kretz (perkusja), Per Stenback (gitara basowa).
Słuchając pierwszy raz płyty "Until We Are Dead" miałem dziwne wrażenie, że pomimo sporych wpływów takich zespołów jak Paradise Lost, TOOL czy HIM, panowie z Outshine przypominają brzmieniem i wokalem Megadeth (posłuchajcie na przykład "Love For The Music"). Być może to tylko moje osobiste skojarzenia i niekoniecznie mają uzasadnienie w rzeczywistości, jednak nie mogę się ich do tej pory pozbyć. Materiał zagrany jest jednak wolniej i z mniejszym ciężarem niż w Megadeth. Podobieństwo gitarowych riffów i specyficzny, lekko "wystękany" głos wokalisty powoduje jednak odczucia "megadetho-podobne". Nie stanowi to oczywiście, żadnego specjalnego minusa w twórczości Szwedów, wręcz powoduje, że muzyka staje się ciekawsza w odbiorze. Brakuje jednak szalonych, świdrujących umysł solówek Mustaine'a. Tak naprawdę na płycie "Until We Are Dead" w ogóle nie ma solowych popisów gitarowych. Jedną smutną solówkę można usłyszeć w "Save Me". Całość jest jednak świetnie zaaranżowana, oparta w dużej części na gitarze prowadzącej oraz na potężnych uderzeniach sekcji rytmicznej. Jako urozmaicenia gdzieniegdzie pojawiają się na przykład fortepianowe dźwięki ("Love For The Music"), które nadają muzyce specyficznego charakteru. Całość znakomicie uzupełniają industrialne intro rozpoczynające kilka kompozycji, czy futurystyczne motywy przewodnie ("Wisconsin H.G."). Czasami głos Erlenda Jegstada do złudzenia przypomina też weteranów innej klasy, a mianowicie Billy Idola połączonego z Glennem Danzigiem (utwór "Viva Shevegas"). Ten specyficzny, chropowaty głos dominuje w kilku kawałkach ("Until I'm Dead"), ale dzięki temu kompozycje stają się z jednej strony bardziej żywiołowe, a z drugiej strony mroczniejsze.
Ogólnie rzecz ujmując płyta jest stylistycznie równa, wyważona, imponuje solidnym warsztatem muzycznym oraz dobrym przygotowaniem. Trochę brakuje w tym całym układzie 10-ciu utworów jakiejś wyróżniającej się perełki, która połyskiwałaby na tle całego przedsięwzięcia. Pozostając w mrocznych klimatach, jakie proponuje zespół, można by powiedzieć, że brakuje "czarnej perły", która byłaby tu magnesem, przyciągałaby słuchacza i jednocześnie zapadałaby na długo w pamięć. Momentami do miana takich perełek zbliżają się kawałki: "Love For The Music", czy "Ain't Life Grand" oraz "Save Me". Zespół imponuje dojrzałością kompozytorską i dynamicznym brzmieniem poszczególnych instrumentów, nie mniej jednak nie wyróżnia się ani specyficznym image, ani warstwą tekściarską, a tym bardziej nie szokuje i nie intryguje w żaden inny sposób. Z jednej strony to być może dobrze, z drugiej strony przebicie się z takim a nie innym materiałem bez "specjalnego dopalacza" może być w dzisiejszych czasach trudne.
Album został nagrany przez Svein Jensena (znanego ze współpracy z takimi tuzami jak: M.A.N, Transport League, Hide The Knives, Sister Sin, Troublemakers) w studio Grand Recordings z Gothenburga a zmasterowany przez Göran Finnberga (The Haunted, Opeth, Dark Tranquillity, In Flames) i został wysoko oceniony i ciepło przyjęty przez szwedzkie media.
01 - One For The Nerves (4:16)
02 - Love For The Music (4:11)
03 - Wisconsin H.G. (4:30)
04 - Ain't Life Grand? (5:01)
05 - Fortune (3:43)
06 - Viva Shevegas (3:29)
07 - Riot (4:03)
08 - Until I'm Dead (3:49)
09 - I'm Sorry (4:25)
10 - Save Me (6:16)
Moja ocena 4/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net
Cytując Łukasza Zielińskiego, wokalistę i lidera zespołu otrzymujemy szczery i trafny opis dokonań zespołu na płycie "Act Of Grace" (za wywiadem udzielonym dla www.wiadomosci24.pl):
"To bez wątpienia najmocniejsza i najcięższa płyta w dorobku Virgin Snatch. Bardzo brutalna, niepozbawiona jednak cech charakterystycznych dla nas. Są, więc gitarowe pojedynki na sola, mięsiste riffy i mnóstwo, ale to mnóstwo wokali! Cały materiał ma jednak trochę inną fakturę i myślę, że poczyniliśmy następny krok do przodu, nagrywając płytę inną niż wszystko dotychczas. To na pewno najlepiej brzmiąca nasza płyta i bardzo antykomercyjny stuff" - mówi Zielony.
"To szczera do bólu płyta dla każdego, kto z respektem i szacunkiem podchodzi do gatunku sztuki, jaką bez wątpienia jest metal. To przede wszystkim dla nich jest ta płyta, i jestem pewien, że będzie 'miała branie'. To metal bez obwijania w bawełnę, choć podany gustownie, bo płyta brzmi naprawdę nieźle i włożyliśmy dużo serca w to, by muzycznie się broniła" - podkreśla lider grupy.
Dziewięć potężnie brzmiących kawałków, w których nie ma miłosierdzia, co zresztą można przeczytać u podstawy budynku będącego centralnym punktem okładki płyty. Ekstremalna dawka ciężkiej muzy przedstawiona w ciekawy, nietuzinkowy sposób. Ciekawi zwłaszcza kontrastowy dialog wokalny. Z jednej strony potężny, mocny growling a z drugiej melodyjny aczkolwiek równie silny wokal. Oba pojedynki prowadzi (niejako sam ze sobą) Łukasz Zieliński prezentując duże spectrum możliwości, jako wokalista. Szczególne gratulacje należą się za niezwykle przejmujący śpiew w balladzie "It's Time". Ciarki na całym ciele to efekt zbudowanego w tym kawałku klimatu, tego muzycznego hołdu złożonego zmarłemu perkusiście Decapitated. Zacznijmy jednak od początku opowiadając w kilku słowach o ciekawszych utworach.
Utwór tytułowy "Act Of Grace" mówi o zabawach bronią w globalnym, rządowym sensie. Wojna, konflikty wewnętrzne i zagraniczne, martyrologia, rozpamiętywanie i szukania winnych, jako kolejny pretekst do następnych działań wojennych i konfliktów zbrojnych. Imponujące intro basowe uzupełnione delikatną gitarą umieszczoną w tle, a po chwili nadciąga potężna kanonada dźwięków. "Slap In The Face" to metaforyczny "strzał w pysk". Kolejny wojenny manifest tym razem dotyczący Gruzji. Numer przemyka niczym seria katiuszy wystrzelona na polu walki, zwalniany tylko w miejscach refrenów. Bardzo intrygujące gitarowe zagrywki mniej więcej w środku utworu. Z kolei "Horn Of Plenty" wedle słów Zielonego: "jeden z największych kilerów na płycie"! Opowiada o chciwych hienach, ale czy aby na pewno o hienach? "Through Fight We Grow" rozpoczyna się "delikatnie". Gitarowe intonacje powoli jednak nadają odpowiedni ciężar całej kompozycji. W tekście słyszymy wezwanie do przeciwstawienia się ludzkiej głupocie.
Tymczasem "Walk The Line" to nic innego jak przysłowiowy spacer po linie, opowiada o konieczności wyborów. Spróbujcie wyłapać w tym kawałku takie specyficzne echo: bas-gitara-stopy perkusji powtórzone kilka razy. Oryginalny efekt! "Daniel The Jack" rozpoczęty energicznym perkusyjnym wstępem to hołd złożony zacnemu, wyskokowemu trunkowi i jego koneserom - mowa o whiskey Jack Daniels. Tak, więc delektujmy się jednym i drugim. "Don't Get Left Behind" to podobno najbardziej thrashowy kawałek na płycie. Sprawdźcie koniecznie! Najwolniejszy, wspomniany już kilkakrotnie na początku "It's Time" jawi się, jako gustowna, fenomenalnie zagrana i z przejęciem zaśpiewana ballada, poświęcona zmarłemu perkusiście zespołu Decapitated. Panowie chcieli w ten sposób podkreślić wkład Vitka w rozwój ciężkiej muzyki.
1. Act Of Grace
2. Horn Of Plenty
3. Slap In The Face
4. Through Fight We Grow
5. Walk The Line
6. Daniel The Jack
7. M.A.D. (Make A Donation)
8. Don't Get Left Behind
9. It's Time
Moja ocena 4/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net
Śpiew wokalisty - o ile ten rodzaj niskiego, wykrzyczanego przez zduszone gardło growlingu można nazwać śpiewem - można by określić wprawdzie męką rodzenia wokalnych dźwięków, ale w sumie patrząc z dystansu na całe dzieło wszystko się tu ze sobą sprawnie komponuje. Momentami, a może nawet całościowo przywodzi to na myśl wokale dokonania Michael'a "Vorpha" Locher'a z Samaela (zwróćcie zwłaszcza uwagę na "Birth" oraz "Quake"). Nie ma się jednak, co za bardzo czepiać. Każdy gdzieś szuka swoich wzorców. Przyznam się, że podchodziłem kilkukrotnie do twórczości Szwedów, dając im szansę raz po razie na zaistnienie w moim umyśle odbiorcy. Udało się i powiem szczerze, że nawet ich polubiłem za gitary prowadzące i świetnie zgraną sekcję rytmiczną, której połamany rytm całkiem zgrabnie urozmaica trochę monotonny głos wokalisty.
Wszystkie kompozycje są stylistycznie dopracowane i mniej więcej równe, ale też każdy z utworów ma swój charakter, dzięki czemu nie stanowią jednej monotonnej papki dźwięków. Na przykład w numerze "You Better Be Dead" na pierwszą linię wysuwa się ciekawie zaaranżowana linia basowa. W kilku miejscach zespół wspiera drugi basista (Class "Siedge" Sjostrand), który wzmacnia ekspresję wykonania dodatkową gitarą i instrumentami klawiszowymi. "Redemption" rozpoczyna się niemal symfonicznym motywem, wspierany chórem pojawiającym się w tle, a po chwili pojawia się melodyjna gitara solowa. Na koniec do akcji wkracza Andreas Joelsson ze swym zachrypniętym głosem. Całość utworu utrzymana w lekko marszowym tempie kończy się kolejnym już delikatniejszym akcentem klawiszowym. Takie właśnie smaczki zbliżają ich do dokonań Samaela i jednocześnie przyciągają uwagę słuchacza. Na obronę Szwedów dodam, że akcenty syntezatorowe są nieliczne i nie psują kompozycji poszczególnych dzieł. Tytułowy "Pyroclastic Storms" przynosi mocno uwypuklony rytm perkusji wsparty potężnym basem. Ten utwór to jeden z moich faworytów na tej płycie. Ma naprawdę niezłego kopa i czuć w nim mocne wibracje. Z kolei "Demonride" zaczynamy rykiem odpalanego silnika, a potem mocną monodeklamacją wspieraną agresywnymi gitarami prowadzącymi. Totalnie zaskakuje natomiast ostatni utwór, a w zasadzie melodyjna kompozycja. Potężny ładunek emocjonalny i agresję, jakie wytworzyli w dziewięciu kawałkach zostaje zupełnie zmieniony właśnie w "Tears". Akustyczne gitary, syntezatorowe motywy i w uszy słuchacza wpada niemal symfoniczne dzieło. Trochę żal, że trwa tylko niecałe 3 minuty. Można się też zastanawiać, czemu zostało dodane na samym końcu, bowiem bardziej pasuje, jako Intro do płyty, najwyraźniej jednak taki był zamysł artystyczny.
Mocna perkusja i silny bas to mocne dominanty na tej płycie. Trzeba przyznać, że John Thorner ma niezłe patenty na urozmaicenie rytmu przy pomocy swojej perkusji ("Hate"). Całość naprawdę nieźle się prezentuje a po kilkakrotnym odsłuchaniu można poszukiwać własnych klimatów, którymi zespół urozmaicił płytę. Szczególnie polecam ten album fanom Samaela. Znajdą tu wiele ze swych ulubionych motywów.
01. Birth (6:11)
02. You Better Be Dead (3:43)
03. Quake (5:46)
04. Redemption (4:42)
05. Mute (3:42)
06. Pyroclastic Storms (4:36)
07. Decived (4:12)
08. Demonride (3:23)
09. Hate (4:29)
10. Tears (2:20)
Moja ocena 3,8/5
Recenzja ukazała się wcześniej na rock.megastacja.net