czwartek, 20 stycznia 2011

Wojciech Mann „Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” (2010)


Mistrz ciętej riposty i prestidigitator suspensu, czyli nie, kto inny jak Wojciech Mann zabrał się tym razem za słowo pisane. Znany z radiowego głosu, (kto dziś jeszcze pamięta Głos z telewizyjnego programu 5,10,15?), niebywałej elokwencji, swady, polotu i poczucia humoru postanowił przelać na karty swojej książki, to, co było dla niego ważne i istotne w jego jakże barwnym medialnym życiorysie. 

Nie jest to biografia (a szkoda!) sensu stricte, ale raczej zbiór wspomnień na najróżniejsze tematy, opisujący barwne, wybrane epizody związane z pracą w radio, telewizji, a także fascynacjami związanymi z muzyką rock’n’rollową, a tej na kartach książki „Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” jest naprawdę sporo.

Celowo napisałem wcześniej szkoda, że to nie pełna biografia, bowiem po przeczytaniu tego dzieła (które nie jest dziełem najdłuższym, biorąc pod uwagę grubość zastosowanych kartek) pozostaje smak na więcej, na obszerniejsze dykteryjki z życia pana Wojciecha, z których pewnie większość emanuje życiowym optymizmem i radością jaką wokół siebie tworzy. 

Wystarczy spojrzeć na okładkę, by mieć pewność, że humoru w tej książce nie zabraknie. W zasadzie każda strona przynosi jakiś śmieszny, humorystyczny a czasami uszczypliwy wątek, który daje czytelnikowi szansę na pojawienie się na twarzy wielkiego rogala spinającego „oba ucha”. 

W zasadzie można powiedzieć, że książkę czyta się głosem Wojciecha Manna, z pozostającym w świadomości niewiarygodnie spokojnym tonem głosu, głębokim tembrem i stoickim spokojem oraz ciętym dowcipem, który pojawia się w wielu miejscach. To książka napisana przez pogodnego człowieka o pogodnym człowieku dla pogodnych ludzi i jeśli ktoś szuka w niej taniej sensacji to się z pewnością zawiedzie. Tu dowiecie się jak odmładzać stare winylowe płyty, jak zaśpiewać ze Steve Wonderem, kompletnie nie umiejąc śpiewać, jak zrobić szybką karierę radiowca i założyć własne radio, jak załatwić bilety na koncert i zdobyć upragnione płyty w czasach, kiedy dostępne były tylko płyty chodnikowe, jak można było sprowadzić znane osobistości świata muzyki do zaściankowej (podówczas) Polski i zapobiec katastrofie przed koncertem, na którym jazzowy perkusista przyjął zbyt dużo płynnych aktywatorów, jak radzić sobie z cenzurą wykorzystując Prima Aprilis, jak również o poetyckiej i tekściarskiej pasji do pisania piosenek, które wygrywały na festiwalu w Meksyku, o tantiemach za tę twórczość i tak dalej i tak dalej. Wymieniać by tu można bez liku, ale wszak nie o to chodzi, by napisać wszystko, co zawarte jest w książce. A na pewno jest ona przesiąknięta muzyką wszerz, wzdłuż i w poprzek i nawet na okładkach.

Gorąco polecam, zwłaszcza tym, którzy od lat śledzą poczynania i obecność Wojciecha Manna w mediach jak i tym, którzy znają go jedynie z opowieści bądź z reklamy znanej marki herbaty, kiedy idąc wpatrzony w swój kubek przekonany jest, że „doniesie, na pewno doniesie” (skąd inąd jednej z błyskotliwszych reklam w reklamowej papce, jaka nas otacza). 

P.S. Zastanawia mnie tylko jedno, skąd pomysł na ten szalony pomarańczowy kolor bijący z okładki i powodujący, że pokój w nocy świeci fluorescencyjnym światłem? Ale widocznie taki był zamysł artystyczny…


1 komentarz:

  1. U mnie ciągle leży ta książka na półce i czeka na swój czas. Już nie mogę się doczekać :)

    OdpowiedzUsuń